Murazor

HARRY POTTER I ŻYWY DUCH

Dalszy ciąg opowieści zawartej w siedmioksięgu J.K.R.

korekta redakcyjna: magda2em


Motto:
Jeszcze przed chwilą przysiągłby, że w pobliżu nie ma żywego ducha.
Tymczasem przed nim stał – żywy duch!
Na szczęście w porę przypomniał sobie, że duchów nie ma.
Tym bardziej żywych.
J.D.


Rozdział 1. Spotkanie o świcie

Był blady świt sierpniowy. Nad dalekim przedmieściem Londynu noc powoli ustępowała. Niebo przybrało barwę stali.

Okna okolicznych domów wytłuczono albo zabito deskami na głucho. Pobliskie trawniki i ogródki były zaniedbane i zapuszczone, jakby od kilku dobrych lat nikt się nimi nie zajmował. O tak, to była zła dzielnica. Mówiono, że w niej straszy. I choć, co prawda, w dwudziestym pierwszym wieku mało kto wierzył w duchy, jednak „coś" sprawiło, że jakiś czas temu mieszkańcy jeden po drugim zaczęli sprzedawać swoje domy i wyjeżdżać – byle dalej stąd. Z nowych właścicieli nikt nie zagrzał tu miejsca na długo. W końcu cały teren kupiło duże, międzynarodowe konsorcjum. Podobno były plany, by postawić tu nowoczesne studio filmowe, lecz korporacja zbankrutowała, nim jakiekolwiek prace zdążyły się rozpocząć. Potem planowano stworzyć tu wysypisko śmieci, ale przez protesty organizacji ekologicznych sprawa ciągnęła się niemiłosiernie po sądach i urzędach bez widoków na zakończenie w najbliższej dziesięciolatce.

Na przekór wczesnej porze wokół panował zaduch, niczym przed popołudniową burzą. Powietrze stało nieruchomo, zamarł nawet najmniejszy powiew. Było zupełnie cicho, jeśli nie liczyć stłumionych gruchnięć gołębi, których guano utworzyło miejscami grube warstwy. Z kanalizacji unosił się nieznośny fetor. Mrok, zamiast się rozpraszać, gęstniał po rogach podwórek, w zakamarkach ulic, w kątach pustych garaży... Przypominało to krople czarnego tuszu rozpływające się w wodzie oglądane na filmie puszczonym wstecz.

Nagle ciszę przerwał odgłos rozbijanej butelki, rozpryskującego się szkła ciśniętego ze złością na trotuar. Przed zdewastowaną witryną sklepu, nad którą dało się jeszcze odczytać litery „...PLE...PUT..", stał jakiś dziwacznie odziany człowiek. Wyglądało jakby wyszedł wprost z tandetnej kreskówki o złodziejach czy szpiegach. Ubrany był na czarno, do figury, na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, a twarz zakrył maską. Długim noskiem wypolerowanego na glanc buta trącił denko flaszki. W tym samym momencie tuż za nim o ziemie uderzył z trzaskiem stary telefon komórkowy, rozbijając się na drobne kawałki. Mężczyzna odwrócił się wyciągając zza pazuchy krótki, czarny przedmiot. Przed nim stał – chwiejąc się lekko na nogach – ktoś ubrany tak, jak dawniej nosili się mnisi: w habicie z kapturem nasuniętym na twarz. Zanim którykolwiek z nich zdążył wypowiedzieć choćby jedno słowo, kilka kroków obok pojawiły się kolejne dwie zamaskowane postacie: wysmukła kobieta w weneckiej masce, oraz niewysoki, krępy mężczyzna w stroju renesansowego kata.

- Miało być nas czworo – powiedziała z naciskiem wenecka dama.

- Zaprosił nas Jeden-z-dwu. – Głos mnicha zabrzmiał jak odzew.

- Iść mamy tam – dodał kat, wskazując na sporą, częściowo zrujnowaną, posesję po drugiej stronie ulicy.

- A hasło brzmi „pokrzyk" – zakończył szpieg.

Cała czwórka skinęła sztywno głowami, po czym podążyła w stronę zniszczonej willi. Jej drzwi były na wpół zbutwiałe i zwisały smętnie na pojedynczym zawiasie. Jednakże wejścia broniła gruba żelazna krata. Choć mocno pordzewiała, wciąż wyglądała bardzo solidnie. Przybysze podeszli do niej, po czym każde z nich wypowiadając półgłosem słowo „pokrzyk" przeszło przez nią, jak przez powietrze.

Byli już w sieni. Po lewej, pozbawione drzwi, znajdowało się zejście do piwnicy. Schody po prawej prowadziły na piętro, zaś w dalszej części przedpokoju widniały wejścia do kolejnych pomieszczeń parteru.

- Dokąd teraz? – szepnął mnich.

Gdy jeszcze mówił, nikły promyk bladego światła pojawił się w głębi piwnicznych schodów. Był zupełnie inny, niż gdyby pochodził od świecy, czy żarówki; bardziej przypominał światło księżyca, choć ono przecież nie mogłoby przecież padać z dołu. Lekko pulsował, powiększając się i oświetlając równe, gładkie, kamienne stopnie. Po chwili ukazało się jego źródło: utworzony jakby ze świetlistej mgły długouchy nietoperz. Jaśniejące stworzenie na moment zatrzymało się u szczytu schodów przyglądając się gościom, po czym zaczęło miękko odpadać z powrotem w głąb podziemi. Pośpieszyli w ślad za nim.

Piwnica była głęboka. Schody kilka razy zakręcały to w prawo, to w lewo. Zrobiło się zimno. Chłód wydawał się przenikać kamienie. Jeszcze kilka stopni, kolejny zakręt – i oto otworzył się przed nimi krótki, dość szeroki korytarzyk. Na jego końcu znajdowały się drzwi. Strzegły ich dwie wysokie, zakapturzone postacie. To od nich biły fale przejmującego zimna. Nietoperz zawisł na krokwi nad futryną; obie postacie odsunęły się od niego, wtulając się w kąty korytarza. Drzwi uchyliły się lekko. Dama zdecydowanym krokiem minęła strażników i podeszła do drzwi. Pchnęła mocno i weszła do znajdującego się za nimi pomieszczenia. Trzej mężczyźni szybko podążyli za nią. Wejście zamknęło się z lekkim chrzęstem za ich plecami.

Znaleźli się w dużym pokoju przypominającym salon pozbawiony okien. Na środku stał długi stół, na nim zaś znajdowało się kilka lichtarzy, w których tkwiły płonące świece. To od nich pochodziło całe światło w tej sali. Tu i tam stały niewielkie stoliki, krzesła, fotele. Ściany były pokryte jakąś burą tapetą. Nie wisiały na nich żadne obrazy.

- Chyba usiądziemy – rzucił niepewnie kat, wskazując na cztery wysokie krzesła, ustawione wzdłuż dłuższego boku stołu.

Wtedy z najdalszego kąta pomieszczenia dobiegł ich głośny szept:

- Protego muralis avada kedavra!

Zielona iskra wystrzeliła znad obróconego tyłem do sali rozłożystego fotela, wzbiła się pod sufit i tam eksplodowała z cichym świstem. Coś przypominającego cienki, zjadliwie zielony muślin spłynęło z góry, rozciągając półprzejrzystą, mieniącą się zasłonę pomiędzy resztą salonu, a jej rogiem, fotelem, który tam się znajdował, i tym, który w nim siedział. Światło zasłony zmieszało się ze światłem świec, rzucając upiorne cienie na wszystko, co znajdowało się wokół. Suchy głos znowu przemówił:

- Tak. Macie rację, nie ufam wam. Zresztą i wy nie ufacie sobie wzajemnie, nieprawdaż? Tak zawsze było! To jest nasza słabość!

Mimo że mówca wciąż szeptał, jego głos zdawał się wypełniać całą przestrzeń pokoju. Był pozbawiony wyrazu, wyprany z emocji, bez żadnych znaków szczególnych. Ktokolwiek to mówił, zrobił wszystko, by nie dało się go po głosie rozpoznać.

- Wybacz, Jeden-z-dwu – odezwała się dama – ciebie znamy jedynie z listów. Między sobą widzimy się, w tych okolicznościach, pierwszy raz. Nie znamy się. Skąd więc to: „zawsze"?

- Och, powinienem był się domyśleć, że to właśnie ty o to zapytasz... Tak, należą się wam wyjaśnienia. I dostaniecie je, inaczej ściąganie was tutaj nie miałoby sensu. – Głos przerwał na chwilę, jakby jego właściciel zbierał myśli przed dłuższą przemową. Tymczasem na stole pojawiły się puchary z czerwonym winem i półmisek suszonych daktyli. – Proszę częstujcie się – rzekł gospodarz – gdybym chciał was wykończyć, mógłbym wykorzystać znacznie pewniejsze sposoby niż zwykła trucizna. Jedzcie, pijcie i słuchajcie: Otóż mówiąc „my" nie miałem wcale na myśli nas, jak tu sobie w piątkę siedzimy. Miałem na myśli nas – tych złych.

Człowiek w stroju szpiega żachnął się lekko. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, gospodarz kontynuował:

- Przestudiowanie historii osławionych złych czarnoksiężników i wiedźm zajęło mi kilka ładnych lat . Od Mes-Ani-Paddy, przez Babę Jagę, po Gellerta Grindelwalda i Toma Riddle'a, znanego jako Sami-Wiecie-Kto. I wiecie, co ich łączy? Wszyscy przegrali! I wszyscy popełniali prawie te same błędy, co ich poprzednicy. A było tych błędów wiele. Po pierwsze – i najważniejsze - odmawiali uznania, że są źli! Riddle bredził, że nie ma dobra i zła, Grindelwald bajdurzył o większym dobru... Zaczynali od okłamywania siebie samych... O, nie, ja nie popełnię tego błędu. Mam cele, chcę je osiągnąć, i chcę to zrobić, opierając się na złu. I wy też. Też macie swoje cele, a też prawo oraz moralność stoją wam na drodze. Zacznijcie od uznania - sami przed sobą - że jesteście źli!

- Oczywiście, gdy już to zrobicie, otworzą się przed wami dwie drogi. Poznawszy, że zło jest złem, ludzie starają się zazwyczaj powrócić na stronę dobra. Pokutują, żałują, okazują skruchę. Bardzo trudno jest powiedzieć sobie: „Będę to czynił, choć to jest złe, będę to czynił, bo to jest złe!". Ale to właśnie takich sojuszników mi teraz potrzeba...

- Drugi powszechny błąd: niedocenianie wroga. Przeciwnika należy szanować. Przeciwnika należy stawiać na piedestale. Nie wolno nim gardzić! Przed adwersarzem nieraz trzeba się w duchu ukorzyć... Wiem, co chcecie powiedzieć: że to cecha „tych dobrych". Ale to tylko środki. Właściwe środki...

- To wiedzie nas do błędu trzeciego. Wiadomo, nie można czynić, zła, by wynikło z niego dobro, cel nie uświęca środków. Ale jeśli sam cel nie jest święty, kto nam broni użyć godziwych środków, by go osiągnąć? Tak... cel nigdy nie uświęca środków, ale może je znieprawić! Przejmując ICH metody, pozostawiając swoje własne cele, a także mając pełną świadomość, tego, co robimy, mamy szansę zwyciężyć. Szansę zaledwie. Tak. Ale bez tego pozostałaby nam tylko pewność przegranej i otumanianie siebie samych. Jakimże kretynem musiał być Riddle, żeby przy tak ogromnej mocy, jaką posiadał, nie zdawać sobie z tego sprawy?

- Zło i miłość mają ze sobą coś wspólnego. I jedno, i drugie, może zaślepić. Jednakże aby wygrać, trzeba to zaślepienie pokonać! Trzeba je nazwać po imieniu i w to imię działać. Wielu zwyciężyło w imię miłości. Ale czy znacie kogokolwiek, kto jawnie sławiłby imię zła?...

Przerwał przemowę na dłuższą chwilę. W ciszy wyraźnie słychać było skwierczenie płomieni świec. Mnich objął rękami głowę. Dłonie kata drżały gwałtownie. Dama siedziała sztywno, jak zamieniona w kamień. Szpieg oddychał płytko i szybko, ukryty za swoją maską. Po chwili gospodarz odezwał się raz jeszcze:

- To wszystko wymaga zupełnego przestawienia waszego toku myślenia. Mnie samemu dojście do tego, co wam przedstawiłem, zajęło całe lata. Sprowadziłem was tutaj, bo musieliście to usłyszeć. Bo musieliście się dowiedzieć, że jest kilka osób, które też to usłyszały. Bo musieliście się zobaczyć, choć jeszcze nie poznać. Tak. Teraz przemyślcie to. Powoli, spokojnie... Wiem, że możecie potrzebować na to nieco czasu. Nie szkodzi. Tu macie wszystko pokrótce spisane.

Znad fotela uniosły się cztery zwoje i poszybowały w stronę stołu przebijając zielonkawą, świetlną kurtynę, która przez moment zalśniła intensywniej.

- Czy to nie nazbyt ryzykowne? – odezwał się zduszonym głosem mężczyzna w stroju mnicha.

- Dostałeś ode mnie kilka listów, prawda? Dałeś je może komuś do przeczytania?

- Ależ skąd, przecież...

- Szkoda! – przerwał mu suchy głos – ktoś mógłby tam znaleźć na przykład przepis na pyszne babeczki cytrynowe. Naprawdę znakomite! A teraz weźcie te papirusy i poczytajcie je w wolnej chwili.

Zwoje zawisły w powietrzu – po jednym przed każdym z gości. Zaledwie wzięli je do rąk, zniknęli, jakby wessały ich one gdzieś w nicość. Po chwili każde z nich – lekko oszołomione – stało już na progu własnego domu.

W podziemnej komnacie z fotela podniósł się ludzki kształt. Machnięciem ręki rozproszył świetlną kotarę. „Tak wyjść bez pożegnania... – mruknął. – Co za brak taktu, z kim ja muszę pracować!..." – Po czym zaśmiał się bezgłośnie.