Prolog

O mechanicznych, jak ich nazywali, John dowiedział się dopiero, gdy miał szesnaście lat. Do dziś pamiętał jednak szok, jaki w nim to odkrycie wywołało. Bo jak można wytłumaczyć zaprzedawanie własnych uczuć w imię myśli?

Ludzie czasem mówili, że mechaniczni pozbywali się własnego serca, ale to oczywiście nie była prawda — biologii nie dało się oszukać. Mózg — owszem. Zabieg całkowitego lub częściowego usunięcia fragmentów mózgu odpowiedzialnych za emocje stał się w ciągu kilkudziesięciu lat niezwykle popularny i obecnie nie był obarczony żadnym ryzykiem.

Przez kolejne lata poznał paru z nich — wiedział od razu, bo tych ludzi nie można było z niczym innym pomylić. Wszyscy byli jednakowo zimni, odpychający i genialni. Nie dało się ich ignorować, ale John w duchu dziękował Bogu, że nie musiał mieć z żadnych z nich zbyt wiele do czynienia. Kontakty z mechanicznymi były bowiem bardzo utrudnione ze względu na to, że wraz z emocjami znikała również część zdolności do kontaktowania się z innymi ludźmi, nawet z pozostałymi mechanicznymi. Musieli więc być — tak to sobie wyobrażał John — z własnej woli zamknięci w czterech kątach własnego umysłu. On, John Watson, człowiek, który poświęcił życie, by służyć ludziom, nigdy nie był w stanie zrozumieć tak egoistycznego postępowania.

Dopóki nie poznał Sherlocka Holmesa.


Wiedział, że mężczyzna jest jednym z mechanicznych już po ich pierwszym spotkaniu. Wyczytał z niego wszystko jak z otwartej książki: całą jego przeszłość, rodzinę, nawet zdiagnozował, że powodem jego kulenia nie jest uraz fizyczny, lecz psychiczny. Był przy tym chłodny i opanowany, i choć na koniec tego dziwnego spotkania posłał mu czarujący uśmiech, nie zmieniało to osądu Johna. Niektórzy mechaniczni byli bardziej świadomi zasad panujących w świecie „zwyczajnych", część też studiowała te zasady — czy to z przymusu, czy czystej fascynacji, której im nie brakowało. Johna więc takie zachowanie wcale nie zaskoczyło.

Bardziej zaskakiwało go jego własne zachowanie, ponieważ następnego dnia pojechał pod wskazany przez mężczyznę adres — 221B, Baker Street — aby obejrzeć mieszkanie i jeszcze tego samego dnia się wprowadził. Był inwalidą wojennym w ciężkiej depresji od powrotu do kraju i zgodził się zamieszkać z człowiekiem, który z całą pewnością targających nim uczuć nie zrozumie, bo sam nie ma własnych. Wnosząc walizkę na pierwsze piętro, wolał nie myśleć o tym, jak szybko będzie tej decyzji żałował.


— Gram na skrzypcach.

— Słucham?

— Czasem potrafię nie odezwać się słowem przez tydzień i… czy to by panu przeszkadzało? Potencjalni współlokatorzy powinni znać nawzajem swoje najgorsze zwyczaje.


Szybko okazało się, że Sherlock Holmes dobrze wykorzystuje swoje nadzwyczajne zdolności umysłowe i jest samozatrudnionym, samozwańczym prywatnym detektywem-konsultantem. Wspólnie rozwiązali sprawę już pierwszego dnia i już pierwszego dnia John zabił dla Sherlocka jednego z grasujących po Londynie psychopatycznych morderców, choć nie sądził, by mężczyzna rozumiał, co oznaczał ten gest.

Zresztą, sam nie do końca to rozumiał.

Aby uniknąć przesłuchania i „zbędnych formalności", jak to określił, Sherlock zaproponował oddalenie się z miejsca zbrodni i jednoczesne zaspokojenie głodu, na co John szybko się zgodził. Wrócili znów do Angelo. Dawny znajomy Sherlocka znów postawił świeczkę na ich stoliku, uśmiechając się dziwnie, lecz tym razem John nie komentował.

Dłuższą chwilę spędzili w ciszy, zamiast słów wymieniając jedynie spojrzenia. Nie bardzo wiedział, co ma po tym wszystkim mówić — przed kilkudziesięcioma minutami zabił przecież człowieka — nie był też pewien, czy Holmes zrozumiałby cokolwiek z tego, co mógłby mu powiedzieć. Najbezpieczniej było milczeć.

Angelo przyniósł w końcu ciepłe jedzenie i John był mu z tego powodu niezwykle wdzięczny — głównie dlatego, że cisza zaczynała mu ciążyć. Teraz przynajmniej miał na czym skupić wzrok, czym zająć dłonie.

Zupełnie niespodziewanie milczenie przerwał Sherlock:

— Dlaczego pojechałeś do Afganistanu?

John podniósł wzrok, natychmiast napotykając intensywne spojrzenie mężczyzny. Odchrząknął cicho, odwracając wzrok.

— To długa historia.

— Chcę ją usłyszeć.

Znów spojrzał na detektywa.

— N-Naprawdę? — Sherlock nie spuszczał z niego wzroku; wziął to za potwierdzenie. — Cóż, tak naprawdę to nie miałem innego wyboru. Jestem lekarzem wojskowym, kolega wrócił na rentę, nie mieli nikogo na jego miejsce.

— Chyba cię nie zmusili, żebyś tam jechał? — zapytał tonem sugerującym, że znał odpowiedź.

— Nie, nie, oczywiście, że nie, ale też… Widzisz, wszyscy pozostali kogoś tu zostawiali. Ja nie miałem nikogo. To naturalne, że…

— I to był powód, żeby się poświęcać? Co za idiotyzm — przerwał mu.

John chciał odpowiedzieć coś równie zgryźliwego, ale w ostatniej chwili się powstrzymał — nie było najrozsądniej kłócić się ze współlokatorem, jaki by nie był, już pierwszego dnia. Wziął głęboki oddech i zadał inne pytanie:

— Więc ty… Słuchaj, to nic złego. Po prostu chcę wiedzieć. — Odchrząknął. — Ty… Jesteś jednym z nich, prawda?

— Jeżeli przez to niejasne „nich" rozumiesz grupę, którą ludzie twojego pokroju określają jako mechanicznych, to odpowiedź brzmi tak — odparł równym tonem. John dopiero teraz uświadomił sobie, że wcześniej głos mężczyzny brzmiał dużo… cieplej.

Zignorował zawoalowaną obrazę i ciągnął dalej:

— I… od kiedy? W sensie, to twoi rodzice czy…

— Co powoduje, że uważasz, że to nie mogła być moja świadoma decyzja?

— Nic… Nic. Po prostu pytam — odparł lekko zrezygnowanym tonem.

— Sam podjąłem tę decyzję, gdy miałem dwadzieścia jeden lat.

John prawie zapytał, dlaczego tak późno, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Jeśli Sherlock by chciał, sam by mu to powiedział. Nie powinien na niego naciskać. Mechaniczni co prawda nie mieli uczuć, które można by było zranić, byli za to jednak bardzo pragmatyczni — jeśli ktoś się im naprzykrzał, usuwali go ze swojego otoczenia. A John w tej chwili nie posiadał innego kandydata na współlokatora.

Sherlock zamilkł. Watson przez chwilę rozważał zadanie pytania, aż w końcu wypłynęło ono z jego ust, melodyjne i ciche:

— Nie żałujesz? — Podniósł na chwilę wzrok, obserwując twarz Sherlocka, mimo że nie spodziewał się na niej dojrzeć choćby cienia emocji.

— Nie, nie żałuję — odparł mężczyzna. Choć John nie był w stanie ocenić, czy mówił szczerze — ta odpowiedź musiała mu wystarczyć.


Przez następne tygodnie coraz głębiej wpadali w rutynę wspólnego życia. John przyzwyczaił się do wybuchów Sherlocka, do jego obojętności na los ludzi, obrażanie londyńskich policjantów, wahań nastrojów i nieludzkich por grania na skrzypcach. Sherlockowi nie przeszkadzało marudzenie Watsona, jego ciągłe upominanie, by jadł, spał i chociaż próbował być uprzejmy. John nie mógł zaprzeczyć temu, że żyło im się razem po prostu dobrze — w jakiś niezrozumiały sposób pasowali do siebie i uzupełniali się nawzajem. Już pierwszej nocy porzucił inwalidzką laskę i z każdym kolejnym dniem spędzonym z mężczyzną miał wrażenie, że jest zdrowszy. Koszmary o Afganistanie zniknęły jak ręką odjął, w jego życiu zaczęli pojawiać się starzy i nowi znajomi, nowe kobiety, których wady Sherlock — co do jednej — katalogował w swoim „pałacu myśli". John się irytował w głównej mierze na pokaz, bo w duchu nie potrafił się na detektywa złościć. Sherlock brał go ze sobą na wszystkie sprawy i wydawało się, że szczerze cenił jego pomoc — chociaż nigdy tego nie przyznał, Watson nawet nie oczekiwał, że kiedykolwiek to zrobi. Wystarczały mu zdziwione spojrzenia ludzi, gdy słynny Sherlock Holmes przedstawiał go jako swojego przyjaciela.

Wszystko układało się lepiej, niż kiedykolwiek mógł sobie wymarzyć, dopóki do Scotland Yardu nie dotarła przesyłka ze zbyt dobrze im znanym różowym telefonem.