Prolog
Va'esse deireadh aep eigean
W sali nie było okien. Nie było ich, a mimo to ziąb dostawał się do środka poprzez szczeliny w murze. Ciągnęło też od komina – na palenisku nie płonął ogień. Żaden z dwóch wiedźminów nie pomyślał o tym, aby go zapalić i choć trochę upodobnić to miejsce do przytulnej jadalni, jaką kiedyś było.
Wódka stała na stole w otoczeniu pustych kubków. Dwaj wiedźmini nie trudzili się szukaniem kieliszków, zresztą wątpliwe, aby w całej twierdzy takowe się znalazły. Zamiast tego pili z drewnianych, ogromnych naczyń, jak prawdziwi Skelligijczycy, co Lambert stwierdził z ironią po czwartej kolejce.
Wicher świszczał w szczelinach między kamieniami, śmiał się pustym, złowrogim śmiechem w czarnej nicości komina, brzmiał jak zawodzenie potworów. Zarówno Lambert, jak i jego towarzysz siedzący w kapturze naprzeciwko, ignorowali to. Czego jak czego, ale potworów się nie bali.
Trochę wódki wylało się na brudny, drewniany stół.
- Szlag! – zaklął Lambert. – Zaraz skończy nam się samogon.
- Domyślam się, że pod kuchenną podłogą jest piwniczka pełna butelek – ocenił towarzysz wiedźmina, wychylając resztę trunku. – Coście innego robili przez te długie zimowe wieczory, jak nie pędzili bimber?
- Racja, zapomniałem, że Eskel odnalazł powołanie w zielarstwie. Więc chodźmy, póki jasno. Tylko miecz zabierz, widziałem przy kuchni następną kolonię szczurów. Wielkie jak psy.
- Nie, dość picia na dzisiaj. Ja... Sam wiesz.
- Ta, ty masz do roboty co innego, szczytne cele, wzruszenia i mazgajenie się nad wspomnieniami – zakpił Lambert. – Ale ja mogę, na szczęście, zażyć tej jedynej w życiu radości. Więc zdrowie – uniósł kubek, na dnie którego zostało jeszcze kilka kropel.
Drugi wiedźmin wstał gwałtownie, może urażony, i wyszedł. Bez słowa. Jego kroki, ciche, kocie, umilkły po chwili.
Wcześniej Lambert cieszył się odrobinę, może głupio i naiwnie, że po pierwszym śniegu wylądowali tego samego dnia na tej samej przełęczy, zmierzający na wspólne zimowanie. Nim dotarł na drogę, w której rozpoznał zarośniętą niemożliwie Mordownię, bał się, ze spędzi zimę sam. Teraz jednak był już zmęczony towarzystwem. Znał siebie i swoje wady, wiedział, że bliskość towarzysza zawsze najpierw zdaje się krzepiąca, później irytująca, a później znów miła. A jednak denerwował się i niecierpliwił.
Niegdyś Kaer Morhen było potężne, majestatyczne i piękne, wyrastało ze zbocza góry jak kamienny sztylet otoczony lasem i zaspami wysokimi na sześć stóp. Nawet, gdy lata świetności miał już za sobą, zamek – reperowany i otaczany troską – był zawsze zapraszający, ciepły, jego widok pokrzepiał. Lambert wiedział jednak, że odkąd zabrakło Vesemira omszałe mury będą starzeć się bez godności, i wkrótce runą. Spodziewał się, że ta zima będzie ostatnią, którą wiedźmini spędzą w Warowni. A później ona umrze, tak samo, jak Cöen, jak Eskel, Leo, Vesemir, Aiden, jak Triss...
Potrząsnął głową, odgłosy przeszłości szumiały mu w uszach. Samogon był mocny. Dobry. Wypalał Lamberta od środka i dawał złudne, ale dobre poczucie bezpieczeństwa. Wiedźmin miał wrażenie, że zaraz wejdzie do sali cała kompania sprzed lat, usiądzie obok niego, naleje sobie i wypije za pomyślne łowy przyszłej wiosny... Za dobrą zimę. Że Geralt postawi na stolę Białą Mewę, a po kilku łykach zapłonie ogień na kominku, wysokie sklepienie zacznie odbijać echa męskich głosów, Cöen zacznie jak zawsze śpiewać swoją pijacką piosenkę, a Vesemir zaśnie z głową w talerzu.
Nikt nie wszedł. Nawet ich widma.
Lambert dawno pogodził się z losem.
Pewnego razu po przebudzeniu... Ponownie była w transie. Mówiła znowu obcym, nieprzyjemnym... Złym głosem. Mówiła wyraźnie i z sensem. Prorokowała. Wieszczyła. I wywieszczyła nam...
- Co? Co, Geralt?
- Śmierć – powiedział łagodnie Vesemir. – Śmierć, dziecinko.
- Komu?
- Jemu – powiedział Vesemir, patrząc na Cöena.
- I mnie – dodał Geralt i uśmiechnął się.
- Powtórzcie mi jeszcze raz, co mówiła - rozkazał Vesemir. - Słowo w słowo.
- Nie da się słowo w słowo - powiedział Geralt, zapatrzony w żar. - A sens, jeśli ma sens szukanie w tym sensu, był taki: ja i Cöen umrzemy. Zęby będą naszą zgubą. Obu nas zabiją zęby. Jego dwa. Mnie trzy.
- Jest dość prawdopodobne - prychnął Lambert - że zostaniemy zagryzieni. Każdego z nas mogą w każdej chwili zgubić zęby. Was dwu jednak, jeśli ta wieszczba jest prawdziwie wieszcza, wykończą jakieś wyjątkowo szczerbate monstra.
- Albo ropna zgorzel od zepsutych zębów - kiwnął głową Eskel, pozornie poważny. - Tyle że nam przecież nie psują się zęby...
Śmiali się, choć stało się to prawdą. Ale że tak się zdarzy wiedzieć przecież nie mogli.
Teraz Lambert też się zaśmiał, z goryczą i żalem. Jego śmiech, odbity echem w wysokiej, zimnej sali, połączył się z wyciem wiatru i nagle Lambert pomyślał że brzmi, jakby był szaleńcem, jakby...
Jakby coś się skończyło.
