To był jego ostatni rok w tej szkole. Już siódmy. Siódmy rok w tym zamku, który był dla niego jak dom. Dom, którego nigdy nie miał. Ruszył razem ze swoimi ,,przyjaciółmi'' z domu węża i wszedł do powozu, jako pierwszy. Widział jak wielu uczniów z jego domu przygląda mu się z uwielbieniem i szacunkiem. Wszyscy go znali i szanowali. Szanowali jego wielką moc, godną bóstwa. I tak powinno być. W końcu to on jest tym, który zobaczy śmierć wszystkiego i posiądzie wszystko.
Drzwi powozu w końcu zamknęły się z cichym pyknięciem, a on spoglądał przez okno beznamiętnym wzrokiem. Towarzyszące mu osoby zaczęły cicho rozmawiać. Żaden z nich nie podnosił głosu, by nie wyrwać ich lidera z zamyślenia. Pamiętali, żeby nigdy tego nie robić, bo może się to źle skończyć. Milczenie jest złotem. Magia to diament.
Powóz jechał powoli, niespiesznie, a chłopak o szarych oczach spoglądał na czarne, wychudzone konie ciągnące inny powóz. W tamtym ujrzał innych uczniów, którzy obdarzyli go niesympatycznym spojrzeniem. Jednak, gdy jego własne oczy, na krótką zapłonęły szkarłatem, odwrócili wzrok.
Ci tam, pewnie rozmawiali o tym, co zrobią, gdy ukończą szkołę. On wiedział, co zrobi, gdy to się stanie. Jego droga była już wyznaczona. Po długich, przeciągających się minutach powóz zatrzymał się a szarooki, jako pierwszy z niego wysiadł. Spojrzał na swoją szkołę, jak zwykle z nikłym uśmieszkiem, ale jego uśmiech nie był przyjazny. Nigdy nie był.
Weszli do szkoły, on na przedzie a reszta za nim. Niczym lider prowadzący swoją drużynę do boju. Wyglądali jak zwykli uczniowie, ale już nimi nie byli. Byli drużyną chcącą zmienić świat. Naprawić skorumpowany system nim rządzący na jedyny sposób, jaki znają. Szli a w umysłach tworzyli wielkie plany.
Inni unikali ich jak ognia, bojąc się, że zostaną sparzeni. Unikali wzroku lidera i cofali się, gdy ten się zbliżał. Wszyscy słyszeli opowieści.
— Drużyna? — zapytał szarooki samego siebie mijając następną grupkę uczniów, którzy szeptali nie spoglądając na niego, jednak on wiedział, o czym rozmawiają — Ja sam w sobie jestem drużyną.
Weszli do Wielkiej Sali odprowadzani do stołu licznymi spojrzeniami zachwytu i nienawiści. Każdy z nich poruszał się z gracją i dumą, a dumny krok był już dla nich naturalny, niczym oddychanie. Dla innych po prostu był wypracowany. Szarooki usiadł przy stole niczym król spoglądając na poddanych, a oni usiedli dopiero chwilę po nim, gdy zauważyli jego pozwalające spojrzenie.
Tak. On nie był jakimś tam liderem czy przywódcą grupy. On był królem. A to byli jego poddani.
Znów tego dnia pomyślał o swoich wielkich planach, które wprowadzi, a ich zrealizowanie wiąże się z walką. Z walką, z jego największym i najinteligentniejszym wrogiem. Szanował moc starca, ale co może zdziałać relikt, przeciwko czystej potędze? ON już wygrał i zawsze będzie wygrywał.
To się nie zmieni.
W głowie usłyszał szept.
— Jestem Lord Voldemort.
