Powietrze jest przesiąknięte najróżniejszymi zapachami — siarką, pleśnią i krwią, choć istnieje możliwość, że to wybryk jego wyobraźni.

Słyszy jednie deszcz uderzające o ściany — choć nie wyklucza możliwości, że o tylko nie dokręcony kran — i ciszę, która przeraża go do tego stopnia, że zaciska zakrwawioną dłoń na rączce pistoletu.

— Allelujah!

Jego krzyk urywa się i odbija od ściany.

— Żyjesz?

Krzyczy jeszcze raz i jeszcze, dbając o wszystkie szczegółu — jego głos jest opanowany i spokojny.

Jedna minuta, druga i trzecia. Zastyga w oczekiwaniu.

— Żyję.

Jego serce bije mocniej, gdy za parawanu ciszy słyszy głos — znajomy, cichy, wyrżnięty ze wszystkich emocji i pozbawiony życia.

— To dobrze, bo oblałem kurs pierwszej pomocy — mówi i uśmiecha się przez łzy, gdy czerwień zalewa przyjaciela.

Allelujah oblizuje skrzepniętą krew z dolnej wargi, gdy Lockon pochyla się nad nim i zgarnia za ucho nieposłuszne kosmyki, nie oswojone z gumką do włosów.

Widzi na policzkach Neila łzy, ale wmawia sobie, że to deszcz.

— Doczekaliśmy się własnej Apokalipsy — mówi i dogorywa w jego ramionach.

— To boli — szepcze cicho Dylandy, gdy wyimaginowany obiekt jego westchnień znika i zaciska dłoń na pustce.

— Nikt nie powiedział, że nie będzie. Rzeczywistość jest bolesna, Neil.

Lockon wykrzywia usta w psychodelicznym uśmiechu.

Alllelujah żył. Wiedział o tym.

Żył w jego głowie. I to mu wystarczało.