Jean Kirschtein konsekwentnie milczy, gdy widzi, że jego ciało — blade i poplamione brudem — jest pokolorowane na kolor czerwony. Przyłapuje się na tym, że nie może na to patrzeć, dlatego na chwilę zamyka oczy.
Nie mam bladego pojęcia co robić dalej, ma mętlik w głowie — potrafi tylko stać i patrzeć, jak osoba, z którą rozmawiał i jadł śniadanie, powoli umiera.
„Chcę wiedzieć za kogo umieram", dobrze pamięta, kiedy to powiedział, ale już nie chce wiedzieć, bo to sprawia zbyt wiele ból.
Gdy słyszy jego głos — załamany i niemalże błagający — podnosi niechętnie głowę i, nabrzmiały z emocji, podchodzi do niego szybko, splata swoje palce w jego palce i, zaciskając mocno zęby, wyrwa z ciała chłopaka zniekształcony paznokieć.
— Teraz powinno mniej boleć — mówi cicho.
Ta sytuacja przerasta go do tego stopnia, że w akcie desperacji, przytula go do siebie delikatnie, tak, aby nie sprawić mu więcej bólu.
Eren Jaeger dławi się własną krwią i wie, że gdyby miał trochę więcej sił, wyrzygałby ją całą razem z żyłami i tętnicą. Jest zdziwiony, gdy czuje palce Jeana na swojej skórze, ale nie mówi nic. Ukrywa twarz w lekkim zagłębieniu na jego szyi – krzyczy, płacze, drży i wymawia jego imię na zmianę.
— Ja… dziękuję… — jąka się, zaciskając rękę na „skrzydłach wolności". — Ja… dziękuję… że zostałaś… Ja… nie wiem… — wykrztusza z siebie i uśmiecha się lekko, pocieszająco. Wzdycha głęboko kilka razy, bo nie chce po raz kolejny wybuchnąć.
— A ja wiem, że nie powinieneś już ryczeć — mówi cicho Jean. Nie lubi, gdy ktoś wylewa na próżno łzy. On sam już tego nie potrafi, może jedynie patrzeć jak te na policzkach tytana schnął i czuje ulgę — nienawidzi i nie umie pocieszać.
Eren stara się jeszcze walczyć, zaciska mocno zęby i pięści, ale gdy słyszy w głowie „nikt nie jest gotowy, aby za ciebie umrzeć" , przegrywa z bólem i godzi się ze swoim losem.
— Jutro będzie lepiej — mówi pokrzepiająco Jean, gdy Jaeger zamyka oczy i uśmiecha się kącikiem, ust pozwalając na to, aby krew pobrudziła mu dolną wagę i podbródek.
Blondyn unosi głowę ku górze. Gdyby niebo istniało, byłby tam Marco, ale Kirschtein widzi na nim tylko zbierające się szare obłoki, jednak nie może powstrzymać chrapliwego i urwanego śmiechu
Obejmuje ciało jeszcze mocniej — już nie musi się bać, że zada mu więcej bólu.
„Jesteś słaby, dlatego rozumiesz innych".
Bodt miał rację, ale a on już nie musi podejmować decyzji, kto ma umrzeć i rozumieć, że wszyscy pragną za wszelką cenę przeżyć.
— Umieram Marco. Takie jak ty — samotnie.
Jego szept przerywa ciszę. Skłamał.
Jutro nie nadejdzie.
