Ostrzeżenia, założenia, nie do przeskoczenia: wulgaryzmy, bo wiadomo (Sapkowski, Redzi, ekhm). Opowiadanie o przemocy, polityka i terroryzm, bo taki fandom, a poza tym, to jest środkowo/wschodnioeuropejski fik do takiegoż fandomu; czego się niby spodziewać? Wiary w zwycięstwo dobra? Ocalenia niewinnych? Niee, takie założenia to polski kanon lektur łamie koło podstawówki, a potem idzie dalej (spójrzmy, Antek, Bośnia, Anielka, Szoa, to wszystko miałam w podstawówce; w liceum to samo, tylko brutalniej, bo z Borowskim; taki Borowski, gdyby go rozpropagować na Zachodzie, zmiażdżyłby Agambena, Adorno i bzdury typu Łaskawe. I Kanta. Kant jest okropny, już wolę markiza). Spróbowałam jakoś logicznie zmiksować zakończenia obu ścieżek, bo nie chcę się mi wierzyć, że tam wszyscy bez wiedźmina są tak niekompetentni, że ani znaleźć królewny, ani spisku wyniuchać, ani miasta obronić nie potrafią. Wrzuciliśmy w grę, bo obiecaliśmy sobie kiedyś nie pisać do Wiedźmina, a pisanie do gry, nie książek, to jakby mniejsze złamanie (no i książki tam tylko za world-building robią, skupiamy się na grze; jak się kiedyś skupię na książkach, to mnie pochłoną, tam jest tego tyle). Fik popsuł mi NaNo, więc bardzo możliwe, że jeszcze dopiszemy dwie pozostałe wersje dojścia-do-konkluzji-sceny-poniżej (ścieżka neutralna będzie, znaczy. oraz Roche'a). I równie możliwe, że jednak cały ten ustawiony w mojej głowie world-building nie będzie się marnował, tylko zaowocuje kolejnymi częściami po-konkluzji (ratujemy Północ! i Vergen), które nawet będą akcyjne. Ale nie obiecuję. Nic. Ta scena jest skończona i można ją traktować jako jednorazowy wybryk. Rzecz ewidentnie z serii „Napisane, by zadowolić moje wewnętrznego dziecko, id i wszystko, co wyparte"; tym razem dziewięć tysięcy słów dialogu-jednej-sceny było tym, czego rzeczone chciały. Niemal mi przykro, niemal żałuję. wewnętrzny formalista mnie za to zabija, kompozycja mi tego nie wybaczy, self-indulgent straszliwie. A. się spodoba. Koniec założeń.
Varia, do przeskoczenia: wyjątkowo mam ścieżkę dźwiękową do fika (wyjątkowo, bo zwykle słucham wielu rzeczy, raczej niepowiązanych; zwykle ich nie pamiętam), wyjątkowo nawet w innym gatunku niż te, które najczęściej chwytam. Arcade Fire, generalnie, ale już szczególnie Neon Bible. Co prawda podmiot liryczny tekstów nie do końca tam popiera/rozumie, jak można być fanatykiem/idealistą, ale dokonuje ładnej rozbiórki myślenia idealistycznego - są takie momenty, kiedy widać, że ktoś tu nam właśnie idealnie analizuje ideę, z którą się nie zgadza i której właściwie emocjonalnie nie łapie, tylko tak patrzy z boku i punktuje, zdumiony, i chciałby krytykować, a nie zdaje sobie sprawy, że to, co dla niego jest krytyką, dla wierzących w tę ideę jest pochwałą. W każdym razie, moje głośniki się musiały diabelnie nudzić, puszczając w kółko Intervention. Ono idealnie pasuje do fika, pod warunkiem, że się zapomni, że piosenka próbuje krytykować coś, co bohaterowie afirmują. Piosence średnio wychodzi. W każdym razie, może ścieżkę dźwiękową do fika zrobim. Albo fanmiksa do bohaterów chociaż.
Varia muzyczne (małe ja boleje nad upadkiem swojego gustu; można przeskoczyć): chaosie, to nie jest muzycznie wybitny album, tak na chłodny rozum, bo te dziecięce chóry (chaosie), organy, ten patos wylewany wiadrami, te pomysły kompozycyjne tak oczywiste i tak ograne, i aż prostackie (i wszystkie na jedno kopyto wbrew pozorom, wszystkie oparte na tej samej, ogranej, typowo na emocjach bazującej koncepcji narastania, to jest z taniej opery), i te teksty, i to nie miało prawa się udać i ja naprawdę intelektualnie widzę, skąd te 2.8 na Porcysie (aczkolwiek czysto intelektualnie to powinno jednak być koło 3.6-4.cóś, no, ale pamiętając kontekst historyczny recenzji i jak się hartowała stal polskich serwisów muzycznych, to 2.8 jest logiczne), tylko że też widzę, że to jest ocena przestrzelona niczym książeczka Modne Bzdury - w MB to zresztą z obu stron, bo było najśmieszniejsze, fizycy wypominali humanistom niezrozumienie fizyki i mieli rację, ale potem wychodziło, że oni z kolei też kompletnie nie łapią, o co w humanistycznych naukach chodzi (w efekcie książka jest cudnie zabawna) - bo to jest ewidentne, że to jest album, w którym chodzi o te najprostsze zagrywki, taki nachalnie propagandowy i czepiać się tego, to jak marudzić, że Rota nie ma subtelnego przesłania, a Muzyka na Wodzie nie łamie ustalonych kanonów muzyki barokowej. Nadal można byłoby wyrzucić z połowę utworów (bo słabiuchne), ale za samo, że te organy i chóry nie są aż takie złe, jak być powinny (większość ludzi by je bardziej spartoliła), pewien podziw się należy. To nie jest żaden intelektualnie wydumany krążek, to czyściutka socjotechnika, taka na chama wręcz. Małe ja zawsze podziwia dobrą socjotechnikę. I do fika to akurat pasuje. I tutaj będziemy raczej ze Screenagersami albo Pitchforkiem, tylko w naszej wersji, czyli na 6, bo 8 to jednak przesada.
Wszystkim, który nie widzieli w moich fikach odpowiednio dużo relacji między wrogami, by uwierzyć, że to mój ukochany motyw. Was próbuję przekonać
Nikt nie może zwieść słońca
(no, nikt poza księżycem)
And the bone shall never heal
I care not if you kneel
(ten kiczowaty album Arcade Fire, o którym powyżej; klękanie jest moim kinkiem, nic na to nie poradzę)
Roche był paranoidalny, nawet jak na dowódcę sił specjalnych upadłego państwa. Toteż gdy pewnego wieczora w przydrożnej karczmie, leżącej przy dawnej granicy Temerii z Kaedwen, już po pierwszym pucharze wina Vernonowi zakręciło się w głowie, jego pierwszym i ostatnim przed utratą przytomności uczuciem było dojmujące zażenowanie własną głupotą.
To samo wrażenie towarzyszyło mu, kiedy doszedł do siebie, leżąc w czymś, co wyglądało na całkiem wygodny pokój. Leżąc na lewym boku – bardzo uprzejmie ze strony tych, co kładli, bo na prawym miał świeżą ranę, niespecjalnie groźną, lecz zdecydowanie bolesną – na czymś, co zdecydowanie było całkiem wygodnym łóżkiem. Nawet z prawdziwą pościelą, czyli rzadkim zbytkiem. Przez ciężkie okiennice nie wpadało światło, ale w kominku napalono, więc co nieco dało się zobaczyć. Pod ścianą przeciwległą do łóżka stało rzeźbione krzesło. Tuż obok posłania – szeroka ława.
Z pewnością nie była to cela. Niemniej, to jeszcze nie stanowiło powodu do radości – mężczyzna także niejednokrotnie przepytywał wrogów tam, gdzie ich dopadł, nierzadko we wnętrzach bardziej luksusowych od tego, na jedwabnych poduszkach. To, że sprowadzono go tutaj nieprzytomnego, a teraz trzymano związanego, nie nastrajało znowuż przesadnie optymistycznie.
Aczkolwiek, oczywiście, mogło być gorzej. Zdaniem Roche'a póki się żyło, to w ogóle sytuacja wyglądała nieźle. Póki się żyło można było bowiem, na przykład, poluzować więzy na dłoniach lub wybić sobie nadgarstki...
Czyjeś palce opadły ma na rękę, ledwie spróbował tych sztuczek. Palce w rękawicach, sądząc z twardości i szorstkości materiału. Vernon oczekiwał teraz jakiejś złośliwej uwagi, ale w pokoju nadal panowała cisza. Ogień trzaskał tylko. To dziwne, uświadomił sobie agent, nadal nieco odczuwający skutki eliksiru, który go otumanił, to bardzo dziwne, powinienem słyszeć oddech tamtego. A nie słyszę. A skoro nie słyszę, to tamten musi być elfem. A skoro tak, to istnieje pewny sposób na wytrącenie go z równowagi.
— Zemsta nieludzi, tak? Za co tym razem? Zamordowałem ci rodzinę? Chędożyłem matkę i przebiłem mieczem siostrzyczkę? Powiesiłem brata?
Żadnej reakcji. Roche spróbował kilku kolejnych fraz, ale żadna nie przyniosła rezultatu. Drań się musi świetnie bawić, pomyślał Vernon, coraz bardziej zirytowany. Zdenerwowany poniekąd też – emocje zawsze stanowią wygodny punkt wyjścia dla szpiegów i śledczych, niemożność szybkiego odkrycia słabych punktów drugiej strony zwykle wieściła klęskę.
Wobec czego szukał dalej, przypominając sobie wszystkie swoje zwycięstwa, piękne dni chwalebnej służby dla Temerii, wszystkie te stłumione bunty, pokonane oddziały, złamanych jeńców, wszystkie te rajdy na wioski i dzielnice, wspierające terrorystów, dni kurzawy, krwi, tortur oraz przesłuchań. Dawne, ciężkie, dobre czasy. Teraz Temeria rozdarta była między Redanię a Kaedwen – tudzież, co zdecydowanie gorsze, niemal cała zajęta przez Nilfgaard, któremu właściwie nie miał się kto sprzeciwić; panowie położyli uszy po sobie, Radowid i Hanselt bronili rdzennych ziem, ale ich szanse widziano jako nikłe, Arjan La Valette schronił się z jakimiś smętnymi resztkami armii na pograniczu Aedirn, ale to było jeszcze za mało na poważny opór, to mógł być najwyżej zalążek...
Z Niebieskimi Pasami los także nie obszedł się lekko. Traktowani przez wszystkich możnych podejrzliwie, przez Cesarstwo oraz Radowida zaś jako poszukiwani zbiegowie, musieli zejść do głębokiego podziemia. Część już zginęła. Roche miał cień satysfakcji w tym, że zdołał z całego tego spisku uratować Anais i umieścić ją u zaufanych ludzi, ale z drugiej strony, to właśnie te działania, choć podyktowane wiernością wobec dynastii, stały się pretekstem do oskarżenia o zdradę stanu i rozpętanie nagonki na całe służby specjalne, jakoby nieokiełznane, niebezpieczne, nielojalne.
A teraz jeszcze Vernon wpadł w jakąś durną zasadzkę, bo pozwolił sobie na rozprężenie po udanej i wielce satysfakcjonującej akcji – zamachu na komendanta Loreda, który pierwszy uznał rozbiór Temerii, ba, antycypował go, sprzedając Henseltowi Flotsam – wpadł, został pojmany przez nie wiadomo kogo, może przez jakieś durne nieludzkie dzieciaki, wykorzystuje zamęt związany z inwazją Cesarstwa do wyrównania starych długów. Straszliwie żenujący koniec, aczkolwiek lepszy taki niż niewola u Nilgaardczyków. Tamci na pewno dołożyliby starań, by wydobyć z niego wszystkie informacje o raczkującej temerskiej partyzantce – informacji Vernon znał zaś dużo. Zdecydowanie za dużo, zrozumiał teraz, nadal rzucając zupełnie przypadkowe obelgi, zdecydowanie za dużo, ale z drugiej strony: kto, jeśli nie on?
— Możesz się nie trudzić przypominaniem wszystkich podłych uczynków swojego żywota — padło wreszcie zza jego pleców; agent ścierpł. — Wyrżnąłeś mój oddział. I nadal potrzebuję twojego emblematu do kolekcji.
Iorweth. O, to sytuacja jednak nie była lepsza niż niewola w Cesarstwie. Zażenowanie natychmiast przerodziło się w niepokój graniczący ze strachem: elf Vernona nienawidził. Nawet jeśli raz go puścił wolno, w czym ani chybi była ręka Geralta, to szpieg wątpił, by darowywanie życia zaprzysięgłym wrogom weszło watażce w nawyk.
— Nie mam już żadnego emblematu — zauważył jednak spokojnie. — Wyrzucili mnie ze stanowiska. Jeśli dobrze pamiętam, zabiłeś mojego następcę w tydzień po tym, jak go wybrano.
Tamten prychnął.
— To się nie liczy. Ci kolejni durnie tak bardzo nie znają się na rzeczy, że to jak oszukiwanie. Zresztą, zawsze twierdziłem, że lepszego dowódcy te wasze oddziały specjalne nie będą miały. Nie zamierzam schodzić poniżej pewnego poziomu.
Roche go przeklął. Na głos. Długo, soczyście, w kilku językach. Elf nie zareagował – i to był problem. Dawny Iorweth już przyłożyłby mu sztylet do gardła; nie, nie zabił, tylko uspokoił się samą możliwością, samą przewagą. Coś się zmieniło; a nie masz nic gorszego niż nagła utrata gruntu zwanego danymi. Na ślepo, bez rozeznania, machając mieczem, zabijając wszystko, co się rusza, to idzie dowódca armii, nie dowódca oddziałów specjalnych. Roche z marszu mógł najwyżej zarżnąć wioskę cywilów, z porządnie wyszkolonym oddziałem miałby problem, a Henselt już mu raz pokazał, jak się kończy szarżowanie.
Partyzant – zabawne, uświadomił sobie Vernon, to ja teraz jestem partyzantem, a on doradcą Saskii, jednym z przywódców armii Vergen, jak najbardziej legalnym – będzie miał jeszcze czas na tortury. Całe morze czasu. Roche zaczął przygotować się w myślach do ewentualnego samobójstwa. Elfy były dawniej sprzymierzone z Nilfgaardem, Dol Blathanna niemal jawnie wspierała inwazję, Cesarz półoficjalnie twierdził, że otacza całą Dolinę Pontaru swoją opieką, szczerą opieką, nie troską-oznaczającą-zajęcie, jak w przypadku Temerii. Wojska najeźdźcy teoretycznie zatrzymały się na granicy, niemniej wszyscy wiedzieli, iż dyplomaci oraz wysocy rangą dowódcy ucztują z władcami Doliny, spokojnie czekając wiosny i wznowienia kampanii.
Przekazanie informacji elfom oznaczało to samo, uznał agent, co wręczenie ich Emhyrowi. Czyli koniec nawet tych nikłych szans na zorganizowanie temerskiej oporu, jakie teraz mieli. A będzie w końcu mówił, po odpowiednio długich przesłuchaniach wszyscy zaczynają sypać, kto jak kto, ale Vernon nie miał cienia złudzeń. Samobójstwo jest ucieczką i wyjściem średnio chwalebnym, ale tylko ostatni skurwysyn dbałby o chwałę, gdy państwo jest w potrzebie. Odgryzienie sobie języka pozwalało przynajmniej zachować honor – oraz nadzieję dla kraju.
O ile do samobójstwa dojdzie. W końcu jeszcze żył. Ba, miał nawet sprawne wszystkie kończyny. Mógł kombinować, mógł uciec – nikt też go jeszcze przesłuchiwać nie zaczął, najwyraźniej Iorweth, jak to on, postanowił najpierw sobie pogadać, ponapawać się. Aktorzyna, pomyślał ze złością Roche.
— Wiesz, Gwynbleidd uważa cię za przyjaciela — zaczął po minucie ciężkiej ciszy elf; całkiem uprzejmym, konwersacyjnym tonem. — Łeb by mi urwał, gdyby się dowiedział, że cię choćby tknąłem palcem niesprowokowany. Także, rozumiesz, muszę chwilowo odłożyć naszą... dyskusję. Możesz się przestać denerwować – ani ja, ani moi ludzie cię nie skrzywdzimy. Wobec Gwynbleidda mamy dług, którego długo nie zdołamy spłacić. Może nawet nigdy, więc się odpręż i ciesz urlopem od spiskowania i mordów — dodał sarkastycznie.
Vernon najchętniej by go rozszarpał na kawałki za ten protekcjonalny ton. Niemniej, związane ręce trochę mu to utrudniały.
— Porozmawiamy twarzą w twarz? — zaproponował. — Czy się boisz , że wygryzę ci oko?
Iorweth przeszedł na drugą stronę łóżka, w zasięg wzroku agenta, który z kolei ostrożnie wznowił wysiłki zmierzające do uwolnienia dłoni. Nie, żeby sądził, iż to naprawdę pomoże – elf był uzbrojony, na swoim terenie, miał każdą możliwą przewagę – ale ot, tak, dla zabicia czasu i dla wprawy. Poza tym, potrzebował czegoś, co rozproszyłoby dojmujące poczucie upokorzenia.
Watażka się specjalnie nie zmienił, a jeśli już, to raczej wyglądał lepiej, uznał z goryczą Roche. Najwyraźniej wyjście z lasu na salony draniowi służyło. Nie przywróciło mu oka ani zębów, oczywiście, nie pomogło nawet na iście widmowe wychudzenie, niemniej, zdrowsza cera, gęstsze włosy, wygodny, szyty na miarę mundur, mniej fanatyczne, spokojniejsze spojrzenie, wszystko to zdecydowanie poprawiało aparycję buntownika.
Szczęśliwa miłość, dorzucił w duchu agent, najbardziej złośliwym tonem, na jaki było stać jego wewnętrzny głos, proszę, oto jak istoty zmienia! Błysk w spojrzeniu, serduszka wokół głowy, kwiatki kwitnące pod stopami...
— Gwynbleidd twierdzi też — wrócił do tematu Iorweth — że pomogłeś mu dostać się do obozu, do ambasadora Nilfgaardu, a potem uratowałeś życie i wpuściłeś do namiotu Henselta. To prawda?
Przez sekundę Vernon chciał skłamać, czysto odruchowo, potem jednak zdał sobie sprawę, że jeśli ten durny wiedźmin wszystko już swoim nieludzkim przyjaciołom opowiedział, to kłamanie nie ma sensu. Geraltowi i tak prędzej uwierzą.
— Owszem — burknął więc.
Elf przechylił głowę, jakby w zamyśleniu.
— Ach, widzisz... To bardzo pomogło naszej sprawie. Bardzo. I dla mnie to miało olbrzymie znaczenie... osobiste. Gwynbleidd ocalił – dał mi – zawdzięczam wszystko tamtym wydarzeniom w Vergen, w obozie i potem na zjeździe...
— Z każdym twoim słowem coraz bardziej żałuję, że nie posłałem wtedy wiedźmina w cholerę — oznajmił ostro Roche.
Najzupełniej szczerze zresztą, bo myśl, że w efekcie rzeczonego splotu wydarzeń nie udało się uratować Temerii ani syna Foltesta, ale jakaś banda nieludzi zyskała poletko ziemi dla uskuteczniania swoich utopijnych projektów – jak oni to teraz nazywali? Rzeczpospolitą? – była myślą dla „chuja, ale patrioty", jak dowódcę Pasów nazywali sympatycy, okropną, upokarzającą i zahaczającą wręcz o odbierającą-sens-życia-oraz-świata-w-ogólności. Świat, w którym nie było Temerii, nie miał racji bytu, uznawał Vernon, i on to jeszcze światu udowodni, przywracając ojczyznę albo puszczając go z dymem.
Jak tylko wyswobodzi ręce i ucieknie temu elfiemu skurwysynowi, który właśnie przysiadł na brzegu łóżka, tuż obok jeńca.
— Wiem — stwierdził z pełnym satysfakcji uśmiechem.
I wyglądał, jakby rzeczywiście rozumiał. Ze wszystkich skurwysynów na tym świecie, sarkał szpieg, akurat ten musiał go najpierw złapać, a teraz jeszcze, do kurwy nędzy, mu współczuć. Tudzież wykazywać zasrane zrozumienie.
— Rozumiem idee i miłość sprawy, czy to rasy, czy ojczyzny — kontynuował tymczasem watażka. — To jest to, co w Dh'oinne mogę... szanować, Roche. I dlatego wiem, że dla Dh'oine jak ty, nie wiedzieć, czy się zrobiło wszystko, by uratować kraj, czy przypadkiem nie przyłożyło się ręki do jego upadku, że żyć i musieć się zastanawiać – o, to jest męka. My przeżyliśmy to po pokoju cintryjskim. Chętnie bym cię tutaj zostawił i regularnie przynosił wieści o kolejnych klęskach twojego ludu, a potem patrzył, jak własne myśli i poczucie winy cię zabijają — dodał, ściszając głos do rozmarzonego szeptu; tylko rzewnej, słodkiej melodii wygrywanej na flecie brakowało.
— Chętnie byś, ale...? — podrzucił po chwili ciszy agent, którego przedstawiona wizja przyprawiła o ciarki.
Bezczynności by nie zniósł: siedzenia w jakimś małym, ciemnym pokoiczku, z regularnie dostarczanym pokarmem oraz informacjami, z których mógłby wiele wyciągnąć, wiele zrozumieć, wiele przyszłych planów stworzyć w głowie – lecz nie mógłby zrobić nic, poza zgrzytaniem zębami i dostarczaniem rozrywki obserwującym go nieludziom.
W bezczynności – zwłaszcza wypełnionej wiedzą – na ludzi takich jak on czekały tylko rozpacz, szaleństwo, śmierć. Iorweth był skurwysynem, ale sprytnym skurwysynem, sprytnym, honorowym co do słowa, zaciętym. Jeśli Geralt wymógł przyrzeczenie nietykalności Vernona, to skazanie szpiega na powolną utratę zmysłów lub opadanie w czarną desperację, byłoby niewątpliwie idealnym wybiegiem. W końcu elfi dowódca mógłby potem z czystym sumieniem twierdzić, że nijak Roche'a nie skrzywdził, ba, dbał o niego nawet.
Watażka milczał chwilę – agent był absolutnie pewien, że tamten wyczuwa jego zaniepokojenie i się nim napawa, bo przecież uwielbia słuchać swojego głosu, oglądać efekty swoich słów, pieprzony, egotyczny morderca...
— Skoro pomogłeś Geraltowi w obozie, to ocaliłeś Vergen — odpowiedział w końcu, z wyraźną niechęcią, były partyzant. — Niehonorowym byłoby, gdybym teraz się z tobą... rozliczał na gruncie prywatnym. Jestem w końcu oficerem Wolnej Doliny Pontaru. Dobro Rzeczypospolitej najwyższym prawem. Może nawet Gwynbleidd ci jakiś medal załatwił, nie wiem, nie rozmawiałem z Saskią na ten temat.
— Cholera, nie. Uchowajcie bogi, o ile jakieś istnieją — jęknął Roche, autentycznie przerażony.
Pomysł orderu był z pewnością Iorwetha, nie wiedźmina. Wiedźmin nie był sadystą ani swołoczą, nie, z wiedźmina był porządny chłop – a pomysł wręczenia Vernonowi odznaczenia jakiejś efemerycznej nieludzkiej republiki za działania, które nie uchroniły jego kraju przed klęską, może nawet do niej doprowadziły, był zdecydowanie sadystyczny z ducha. Nikt w Północnych Królestwach by mu już nie zaufał. On sam by sobie nigdy nie zaufał, zrozumiał w przebłysku samopoznania, i musiałby się powiesić. Albo zadźgać tym medalem.
— Cóż, nie to nie, nie będziemy ci go wręczać na siłę. — Elf wzruszył ramionami. — Myślę zresztą, że i większość obywateli mogłaby się poczuć nieco urażoną, gdybyśmy jakieś honory oddawali mordercy kobiet i dzieci, dwukrotnie odznaczonemu za prześladowanie nieludzi, dławicielowi powstań...
— Skurwysynowi. Będzie szybciej — zaproponował Vernon, który już nie raz, nie dwa tę przemowę z ust złapanych buntowników słyszał; niektórzy pletli te bzdury nawet ze stryczkiem na szyi.
— Aen Seidhe nie zniżają się do wulgaryzmów. Zwłaszcza w tym waszym prostackim języku.
— W naszym prostackim języku nie ma słowa „dławiciel" — zauważył Roche, naraz zeźlony; nikt mu nie będzie wykpiwał ojczystej północnej mowy. — I zabawna rzecz z tymi przekleństwami, po latach prowadzenia przesłuchań mam wrażenie, że słowniczek starszej mowy pełen ich, jak armia dziw...
Cień stłumionego gniewu przeleciał Iorwethowi przez twarz – agent, posłuszny instynktowi przetrwania, przerwał, ale dowódca Scoia'tael zdążył się już uspokoić.
— Nie macie wyrazu „dławiciel"? Doprawdy? W takim razie udoskonaliłem wasz język i pozbyłem istotnej luki — w jego głosie dźwięczała nuta zaskakująco bliska autoironii. — A propos pozbywania się: zostaw więzy. Ściągnę ci je zaraz, nie ma sensu, żebyś wyłamywał sobie nadgarstki. Moi ludzie są za drzwiami, znajdujemy się w środku obozu, nie uciekniesz.
Szpieg sklął w myśli, ale posłusznie dał spokój próbom uwolnienia. Wszystko można było powiedzieć o Wiewiórkach, ale nie, że nie dotrzymywały obietnic. Skoro elf powiedział, że zdejmie więzy, to to zrobi – aczkolwiek niekoniecznie w celu, jakiego by sobie Vernon życzył. Odcięcie rąk albo ściągnięcie pęt tylko po to, by go powiesić, mieściłoby się w elfim pojmowaniu honorowania przyrzeczeń.
— W środku obozu — powtórzył, odruchowo próbując wydobyć jakieś informacje. — Nieludzi, jak rozumiem. A obóz jest w...? Byłem nieprzytomny przez tydzień i zdołaliście dowlec mnie do Doliny Pontaru? Czy już sobie hasacie, pod osłoną waszego kochanego Emhyra, po całej Temerii? A może po prostu przywiozłeś mnie jako podarek dla Jego Cesarskiej Mości? W podzięce za to, że was wyruchał, a mógł poderżnąć gardło?
— Czy ty w ogóle słuchasz czegoś poza swoimi uprzedzeniami, Roche? — spytał z męczeńskim westchnieniem elf. — Powiedziałem, że uważam, że się przysłużyłeś Dolinie Pontaru. Że mamy wobec ciebie coś na kształt długu – a ja już zwłaszcza. A ty próbujesz insynuować, iż oddałbym cię Cesarzowi w prezencie? Ot, tak, z własnej nieprzymuszonej woli?
— Z cudzej i przymuszonej to oczywiście, natychmiast? Owiniętego w różowy papier i z kokardką? — odbił pytanie agent, wchodząc w tryb zdobywania danych.
Zdecydowanie wolał to od konieczności analizowania danych, które to po raz kolejny wypominały mu zostanie bohaterem Vergen oraz grabarzem Temerii. Iorweth i nieludzie z długiem u dowódcy Pasów; co się porobiło z tym życiem...
— Dobro Rzeczpospolitej najwyższym prawem — przypomniał solennie watażka. — Jeśli nie mielibyśmy wyboru... cóż, pewnie spróbowalibyśmy grać na zwłokę, a w międzyczasie po prostu odstawić cię poza granice. Polityka to elastyczna rzecz – jak się obaj przekonaliśmy. Tak czy siak, wątpię jednak, by Nilfgaard naciskał, chce najpierw skończyć z wielkimi Królestwami Północy, republikę, zwłaszcza opanowaną przez przyjaciół, powinien zostawić w spokoju. Nie pasuje mu to do wizerunku...
— Naprawdę myślisz, że jak Emhyr podbije świat, to będzie się przejmował wizerunkiem? — zapytał szpieg, poniekąd zdumiony takim idealizmem.
Bardziej zdumiony nawet niż zażenowany czy pełen pobłażania. Elf prychnął.
— Bynajmniej. Ale niełatwo podbić dolinę i wąwóz, których bronią najlepsi łucznicy świata. Oraz smok, bo na pewno słyszałeś już plotki... Nie sądzę, by Nilfgaardowi się chciało. To nie jest aż tak istotne strategicznie miejsce, Mahakam nas wspiera, wolne przejście armie Cesarstwa mają zapewnione, a przed nimi jeszcze Kaedwen do zdobycia. Z partyzantką szarpiącą tyły nie będzie to proste...
— A skąd optymistyczne założenie, że będzie jakakolwiek partyzantka szarpiąca tyły, panie wielki polityku? — wytknął Vernon.
Z pewną ciekawością jednak. W końcu ewentualny opór w Temerii miał być jego działką.
— Zmieniłem ostatnio zdanie o ludziach na minimalnie pochlebniejsze, wobec czego zakładam, że Dh'oinne, jak Aen Seidhe, nie zniosą niewoli. Ja się biłem o wolność i moje marzenia. Moi bracia za to polegli.
— Dzięki bogom nie wszyscy są urodzonymi terrorystami i skurwysynami — warknął agent. — No, skurwysynami może zdecydowana większość, ale aż takimi, jak ty Wiewiórki, to już niewielu. A już tak nierozsądnymi, idealistycznymi, fanatycznymi idiotami to ludzie niemal w ogóle nie bywają. I dobrze, inaczej moja robota byłaby...
Tym razem się mu udało wywołać żywszą emocjonalną reakcję. Nóż na gardle, znaczy. Twarz Iorwetha pozostała kamienna.
— Roche — oznajmił tamten spokojnie — to, że cię nie zabiję ani nie poturbuję za bardzo nie oznacza, że zniosę obrażanie moich ludzi. Ani męczenników. O mnie gadaj sobie, co ci się żywnie podoba, ale od Scoia'tael wara. Gwynbleidd zrozumie, jeśli mu powiem, że nie wytrzymałem i dałem ci w mordę raz albo dwa.
O, tego agent był pewien. Wiedźmin poznał go całkiem nieźle i sam parę razy nie zdzierżył. Vernon, po pierwszym instynktownym spięciu na widok błysku ostrza, spróbował więc odzyskać kontrolę – nad sytuacją może nie, ale nad sobą. W końcu nie szło mu źle...
— Kurwi synu — dodał elf, nieco cofając nóż; tonem uprzejmym, z wyraźną dykcją, jakby próbował nowego słowa i sam był nim oraz sobą zaskoczony.
Szpieg, w rzadkich porywach szczerości, przyznawał, że jego instynktowna reakcja na ten epitet, vel odruch bezwarunkowy, wytworzony przez lata walki o pozycję wśród dziecięcej braci, był niebezpieczny, w wielu przypadkach bezsensowny, często idiotyczny. Nigdy dotąd jednak ta tępota nie objawiła się mu aż tak wyraźnie, w blasku chwały i wśród surm anielskich, jak teraz, gdy jego przeklęty nawyk kazał mu się rzucić z zębami – bo przecież ręce miał nadal związane – do gardła istocie, która trzymała nóż na jego grdyce, miała strażników pod drzwiami – pod oknem pewnie też – oraz właściwie była gwarantem jego życia, bo mieszkańcy Vergen, jeśli skrzywdzi ich uwielbianego dowódcę, rozszarpią go na strzępy.
Nie, żebym miał jakiekolwiek szanse skrzywdzić ich uwielbianego dowódcę, wypomniał sam sobie chwilę później, dochodząc do paskudnego wniosku, że właściwie Iorweth, wykazując się refleksem i zabierając ostrze, uratował mu życie, a przynajmniej oszczędził blizn. Po czym tym samym płynnym ruchem, przesadził łóżko, przytrzymał Roche'a łokciem oraz kolanem. Roche'a, który jeszcze przez kilka sekund nie mógł pohamować żądzy mordu, więc wił się jak jakiś robak. Naprawdę, jeśli miało się mu w życiu przydarzyć coś jeszcze gorszego, to musiało się pospieszyć, bo w tym tempie za godzinę będzie nie tylko zbawcą Doliny Pontaru i pieprzonego Iorwetha, ale też zbawionym przez Dolinę Pontaru oraz pieprzonego Iorwetha. Egzystencja – którą Vernon z jakiego powodu zawsze wyobrażał sobie jako oficer przesłuchującą – powoli traciła środki szantaż... perswazji. Niżej dowódca Pasów upaść już raczej nie może.
Zwłaszcza, gdy chędożony dowódca Wiewiórek, słynny z ponurego charakteru, umiera obok ze śmiechu. Na tyle, na ile te przeklęte pozbawione uczuć elfy w ogóle mogą umierać ze śmiechu, to znaczy: chichocząc przez zamknięte, zaciśnięte usta.
— Kiedy mi donoszono, że aż tak nienawidzisz tej obelgi, to myślałem, że przesadzają, a tu proszę — stwierdził, powstrzymawszy napad wesołości. — Faktycznie, działa niczym czar. Wyborne. Trzeba ci było się widzieć, jak się rzucasz niczym ryba na...
— Elfy nie lubują się czasem w bardziej wyrafinowanym języku i porównaniach? — Agent miał już dodać „bo na przesłuchaniach świetnie im to wychodziło", ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
— Może te dawne, które nie były zmuszone do chowania się po lasach i zdzierania ubrań z trupów — zaczął deklamować watażka — które nie zaznały prześladowań, nie musiały grzebać swoich rodziców, nie widziały swoich dzieci pochowanych w masowych grobach lub zżeranych przez...
— Dobra, wolę niewyrafinowaną wersję — stęknął szpieg.
Kolano Iorwetha wbijało się mu plecy. To było znośne, zwłaszcza, że elf dbał, by nie dotknąć rany, gorzej, że do kolana dołączyło ostrze – ale partyzant obiecywał w trakcie ich miłej pogawędki już z trzy razy, że go nie zabije, więc...
— Przetniesz mi wreszcie te więzy, czy się będziesz bawił? — Jeniec spróbował brzmieć zblazowanie, co nieco utrudniła mu włażąca w usta poduszka.
Cóż, przynajmniej tym razem ta przeklęta Wiewiórka raczyła się nie roześmiać.
— Za moment. A co, rączki ścierpły jaśnie dowódcy? A słyszałem, że do fizycznej pracy nawykły, że więźniów bić lubi... Nie masz pojęcia, ile razy marzyłem o tym, żeby cię wypatroszyć — głos obniżyła do szeptu. — Bywały takie dni, zaraz po tym, jak dopadłeś mój oddział, jak tylko moi właśni ludzie zmusili mnie, żebym uciekał, żebym kontynuował walkę – i zginęli...
Vernon zastygł. Ton Iorwetha był spokojny, beznamiętny, najdrobniejszego śladu uczucia nie dało się w nim dopatrzyć, ale elfy, nawet te bez inklinacji wybitnie terrorystycznych, w ogóle nie zwykły przejawiać emocji. Sam fakt, że jakiś przedstawiciel tej rasy raczył się podzielić choćby cieniem informacji prywatnej, uchodziłby za niezwykły. Dowód przyjaźni. Albo głębokiej nienawiści, której należało dać upust werbalny, nim się przeszło do czynów. Więzień jakoś tak sądził, że chodziło o to drugie.
— Byłem ranny i szliście moim tropem, wiedziałem, czułem oddech twoich oddziałów na karku, zmieniałem schronienia, kolejni z moich towarzyszy ginęli, odciągając uwagę, na każdy dom mogłem sprowadzić nieszczęście, ale mój lud i tak się garnął, by mnie pielęgnować — kontynuował obojętnym, konwersacyjnym tonem watażka. — Wyrżnąłeś ich potem za pomoc zbiegowi... Kiedyś się spóźniłeś dosłownie o kwadrans, uciekałem z przyjacielem przez tylne drzwi, kiedy wchodziłeś na podwórze, majaczyłem wtedy zresztą, więc może nie pamiętam szczegółów – ale pamiętam, jak niebo dosłownie zaraz potem zapłonęło łuną, jak nam przyświecała, kiedy się przedzieraliśmy przez las, przysiągłbym, że słyszę krzyki rodziny z tamtego domu. Chciałem zawrócić, powiedziałem, że zawrócę, że się za mnie więcej krwi przelewa, niż to warte, że powywieszasz wszystkich Aen Seidhe w Północnych Królestwach, by mnie dopaść. Straszne głupoty, oczywiście, bredziłem, to musiało śmiesznie wyglądać z boku... Ciaran mnie nie puścił... chyba go dźgnąłem w szamotaninie, ale on twierdzi, że nie, że wymajaczyłem – widzisz, marzyłem wówczas, by cię dorwać, patroszyć, przypiekać, topić, wyrywać żyły, tyle, tyle rzeczy...
Zapadała cisza, którą Vernon przerwał, z typowym dla siebie brakiem taktu, diagnozując:
— O, na ostre zmiany nastroju cierpimy, słyszę. Jak na elfa, to wręcz szokująco ostre – w ogóle mieć nastrój, to już może u spiczastouchych być objawem chorobowym. Jest kilka niedomagań umysłu, które mogą dawać takie...
— A czy ja brzmię, jakbym się ekscytował tamtymi starymi czasami?
No, tak po prawdzie, to nie za bardzo, przyznał w duchu agent. Nim jednak odpowiednio zmodyfikował ripostę, elf dodał, rozwijając:
— Zresztą, nie mam o co mieć żalu – my zabijaliśmy waszych ludzi, to wy nas ścigaliście. Że byłeś najlepszy – trudno cię winić. Walczyliśmy z królem, a ty byłeś mu fanatycznie wierny. Zwyczajna wojenna rzecz. Gdybym cię dopadł wtedy gdzieś w lesie, poderżnąłbym ci gardło bez wahania, ale i bez specjalnie złych myśli. Zwyczajna wojenna rzecz — powtórzył spokojnie. — Dopiero i tylko w Cintrze nas naprawdę zdradzono... Ale że mnie objęła amnestia, mnie i paru innych, więc kazali nam patrzeć, jak zabijają resztę, kazali nam patrzeć, ale z więzienia, nie pozwolili nawet podejść – i widzisz, ty jesteś nikim, Roche, i ciebie też się poświęca. Tak samo. Ja walczę dla Aen Seidhe, ty dla Dh'oine, cele mamy sprzeczne i zarżnąć się kiedyś będziemy musieli, ale po co w to jeszcze wplątywać emocje?
— Miałem dziwnie silne wrażenie, że Wiewiórki walczą z nienawiści — prychnął szpieg; o źródłach owego wrażenia na wszelki wypadek nie wspomniał.
— A ty i twoi ludzie to niby z czego? — odciął się watażka. — Nienawiść to stan umysłu, nie emocja, emocja to gniew, ogień we krwi. Nienawiść jest zimna i nie wyklucza szacunku. Nie docenić przeciwnika to głupota. Mieć przeciwnika, mieć cel, to może utrzymać przy życiu. Mnie utrzymało. Mogłem się szkolić, wymyślać pułapki, odtwarzać oddział, było tyle do zrobienia między mną a zemstą – reszta świata, upadek powstań, Dol Blathanna, wszystko to było poza moim zasięgiem, wszystko to było jedną wielką klęską, bezsilnością. A tylko z bezsiły wolno zaciskać pięści, w sensownym gniewie należy pracować. Tak, że, Roche, w tamtym podłym czasie bywały takie dni, że twoje imię było jedynym słowem, które mogłem pomyśleć bez zaciskania pięści — mówiąc to, musiał, oczywiście, przedramatyzowany drań, przeciąć jeńcowi więzy — bo twoje imię to był jasny, wyraźny, morderczy cel, coś do czego mogłem dążyć, plan na dalsze życie, zemsta.
— Próbujesz mnie doprowadzić do samobójstwa? Szczerze gratuluję, świetnie ci idzie, talent masz niesamowity — wycharczał Vernon, siadając i rozcierając ścierpnięte dłonie. — Gdybym wiedział, że zaprzestanie pościgu jest sposobem na pozbawienie cię sensu życia, desperację i ogólnie podcięcie żył, to poświęciłbym swoje dobre imię, medale i sobie odpuścił. W imię patriotyzmu.
Iorweth rzucił mu spojrzenie wyrażając czyste pobłażanie. Elfy czasami tak miały, nagłe przypomnienia „jesteśmy rasą starsze o tysiące lat, żyjemy wieki, więc chociaż uchodzimy za młodzież wśród swojego ludu, widzieliśmy nie tylko życie twoje i twojego ojca, ale i dziada", trafiające się im w najmniej dogodnych niekiedy momentach. W środku przesłuchania, na przykład, na co Ves zwykle reagowała trzema szybkimi ciosami. Niemniej, teraz Ves ukrywała się gdzieś we wschodniej Temerii, a moment na przypomnienie był całkiem niezły.
— Oczywiście, że byś sobie odpuścił — stwierdził watażka, jakby zdziwiony, iż Roche'owi w ogóle się chciało ogłaszać rzecz tak oczywistą. — Tak samo, jak ja sobie odpuściłem i uratowałem ci życie wczoraj w karczmie. W imię patriotyzmu.
Agent policzył w głowie do dziesięciu, próbując tym samym jakoś pominąć bezpośredni sens wypowiedzi Iorwetha. Który to sens, niestety, coś nie chciał zniknąć, odejść ani przemienić się w efektowną metaforę. Żądał za to analizy, bo w jaki niby sposób porwanie miało – to znaczy, szpieg wiedział, w co wpadł wczorajszego wieczora, ale nadal...
— Poradziłbym sobie — oznajmił wobec tego. — Chodzi o tego nilfgaardzkiego kupca-intryganta? Miał z sobą tylko dwóch ochroniarzy...
— Z nimi pewnie tak. Ale nie z oddziałem, który czekał na górze, bo ten kupiec ma sumieniu całkiem poważne przewały. Skarbówce nikt nie ucieknie. Dowódca rzeczonego oddziału pochodzi z Temerii, teraz karierę robi, służąc Emhyrowi, od razu cię rozpoznał, nawet bez chaperonu. Cesarstwo upiekłoby dwie pieczenie przy jednym ogniu... Ale na szczęście karczmarz sprzyja sprawie Scoia'tael, a skoro ludzie zobaczyli, że zaraz po tym, jak się dławisz winem, z karczmy wywlekają cię osobnicy z wiewiórczymi ogonami u czapek, to jak sądzisz, do jakich wniosków doszli? Wszyscy, łącznie z dowódcą tego oddzialiku tajnej policji skarbowej?
Cóż, że jest martwy. Albo niedługo będzie. A jeśli nie, tym gorzej dla niego. Wcale niezła przykrywka dla buntownika, to z kolei oznaczało, że Vernon był, tak jakby, faktycznie sporo winien elfowi. I to nie tylko prywatnie, bo jeszcze o informacje ruchu oporu chodziło. Rzeczona myśl przeszła mu przez umysł, ale już nie przez gardło, więc...
— To wszystko w imię patriotyzmu? Nie z prywatnej przyjaźni z wiedźminem aby? Nie dlatego, że wpuściwszy go do obozu coś ci prywatnie załatwiłem? — obszedł temat. — Bo państwa zwykle nie okazują wdzięczności.
Iorweth skrzywił się paskudnie.
— Wy, Dh'oine, zawsze od razu do interesów. Żadnych podziękowań, żadnego honoru...
— Za takie upokorzenia, jak darowanie życia, nie dziękuje się wrogom, świetnie o tym wiesz. Też byś mi nie podziękował — warknął Roche (wstając, prawie tracąc równowagę, bo nogi nadal miał ścierpnięte od więzów, a rana jednak kłuła), uświadamiając sobie przy okazji, że jest bardziej zirytowany, niż sądził. — I jeśli oczekujesz, ze się będę płaszczył przed zwykłym skurwysynem, choćby i mianowanym kapitanem czy podpułkownikiem, ale nadal zwykłym skurwysynem, bo ten akurat ma kaprys mnie dręczyć albo chełpić się moim uwięzieniem, albo trzymać jako domowe zwierzątko, zamiast po prostu zabić, to jednak nic a nic nie rozumiesz ludzi, skur...
— O, też umiesz przemawiać — zauważył znużonym tonem elf, opierając się o ścianę i krzyżując ręce na piersi. — Nie zamierzałem cię trzymać jako domowego zwierzątka, aczkolwiek ta wizja, skorąś mi już ją przedstawił, jest niewątpliwie... intrygująca. Już od dawna nie mam czegoś, co mógłbym nazwać domem, więc jednak podziękuję, niemniej, ciekawymi ścieżkami chadzają myśli ludzi – czy to tylko twoje? Ale cóż, z punktu widzenia moich prywatnych planów jesteś wolny, Gwynbleidd zrozumie, jeśli mu powiem, że nie miałem sumienia zabraniać ci heroicznej śmierci za ojczyznę. Owszem, mam też dla ciebie pewną propozycję – publiczną, ze strony Rzeczypospolitej – ale jeśli nie chcesz jej nawet wysłuchać, to va faill, Vernonie Roche. Moi ludzie nie będą cię zatrzymywać.
Jakby jakikolwiek dowódca jakichkolwiek oddziałów specjalnych mógł odejść nie wysłuchawszy takiej propozycji, westchnął w myśli więzień – nie, więzień, wolny człowiek w obozie wroga, poprawił sam siebie ironicznie, o potencji władzy i jej wpływie na teorie wolności najwyraźniej elfie wyrafinowanie nie słyszało – opadając z powrotem na łóżko.
— Się w słuch zamieniam — oznajmił, rozszerzając wargi w sztucznym uśmiechu. — Co też takiego Wolna Dolina Pontaru, sprzymierzona, jak sam przyznałeś, z Nilfgaardem, może chcieć zaproponować psu dynastii, której ziemie Nilfgaard podbił i trzyma żelazną ręką? Hm?
— Już mówiłem: potrzebujemy partyzantki, gryzącej cesarskie tyły. Jesteśmy pewni, że patrioci, jak ty — w głosie Iorwetha zadźwięczała ironia — i tak ją zapewnią, ale bylibyśmy zainteresowani możliwie... skuteczną partyzantką. Taką, która faktycznie zajmie Emhyra i odwróci jego uwagę od Rzeczypospolitej. Najlepiej w sumie byłoby, gdybyście dali radę utrzymać – odbić, przywrócić – jako tako wolną Temerię. Potężniejszy o nią Radowid mógłby stanowić problem.
— Ty, kurwa, żartujesz — zdołał z siebie wykrztusić po chwili ciszy szpieg; wulgaryzmy niespecjalnie łagodziły jego szok. — Albo ja mam chędożonego omamy. A kto niby, żeby wejść cesarzowi w rzyć, organizował partyzantkę przeciw królestwom Północy w trakcie ostatniej wojny z Nilfgaardem? Kto dla cesarza podpalał Temerię i mordował po szpitalach, do kurwy nędzy?
Elf nawet nie drgnął, zauważając przytomnie:
— Sytuacja polityczna się nieco zmieniła. Nie uśmiecha się nam negocjowanie z panem świata niepodległości Rzeczypospolitej. Wówczas liczyliśmy na wyrwanie kawałka ziemi, teraz kawałek ziemi mamy. To trochę przewraca punkt widzenia, jak zresztą zapewne zdołałeś zauważyć...
Roche'a, który zaiste, zdążył zauważyć różnicę, chwilowo zatkało z czegoś, co dziwnie przypominało szok, jakiego doznajemy, gdy ktoś wpycha nam ostrze do świeżej rany. Iorweth ciągnął, patrząc na szpiega z ewidentnym politowaniem:
— Jeśli Emhyr nam ufał, nawet po pokoju cintryjskim, jeśli myślał, że jedno maleńkie lenno ukoi nasze pragnienie wolności, to był głupcem i zasłużył na zdradę. Ale on nam nie ufał, bo wiedział i wie – i ta zdolność do rozumienia dusz czyni go potężnym – że ci, co walczą o wolność i ojczyznę są bezwzględni wierni – ale jedynie im, wolności i ojczyźnie. Wszystkich innych, łącznie z samymi sobą, się zaprą. Odgryzą rękę, która ich karmi, bo skoro karmi, to znaczy, że niewoli. Honor partyzanta, buntownika, terrorysty jest taki sam, jak służb specjalnych – specyficzny. Emhyr to wie: nic, poza wolnością mojego ludu, nie łączyło mnie z Nilfgaardem – skoro Cesarstwo nie jest już najlepszym gwarantem tejże, to nic nie jestem mu winien. Doprawdy, że wam, ludziom, trzeba tłumaczyć takie oczywistości.
— Tak — wybąkał Vernon, nieco oprzytomniawszy. — Tak, oczywiście, rozumiem. Miałem przed chwilą napad całkiem niezrozumiałego moralizowania i wiary w szczątki przyzwoitości. Albo innych wartości etycznych. To pewnie przez to otumaniające draństwo, którym mnie spoiłeś w ramach oddawania przysługi Geraltowi i Dolinie Pontaru. Albo przez mój młody wiek. Ów napad naiwności już mi przeszedł. Przejdźmy do konkretów – co możecie zaoferować naszej biednej partyzantce, o ile takowa w ogóle istnieje, a ja cokolwiek o niej wiem, by podnieść jej skuteczność w walce o waszą sprawę?
Watażka milczał przez moment, jakby się zastanawiał, ale to umiłowanie dramatyzmu już dawno przestało agenta dziwić, więc poczekał spokojnie.
— Cóż, to samo, co zawsze – Scoia'tael nie będzie was atakować, dostawy broni z Mahakamu, wsparcie finansowe i... logistyczne. Zaplecze rolnicze. Nasze dobre rady. Starania o amnestię — wypowiadając to słowo, elf uśmiechnął się paskudnie — gdybyśmy na skutek ustaleń pokojowych zmuszeni byli was wydać. Do czasu tego ewentualnego traktatu pokojowego możecie się u nas ukrywać. Takie tam, oczywistości. — Wzruszył ramionami. — A, byłbym zapomniał. Oferujemy azyl dla królowej Anais od zaraz i bezwarunkowo. Do końca zawieruchy. Wasze oddziały nie będą musiały niańczyć dziecka w kraju ogarniętym wojenną pożogą – myślę, że dla niej tak też będzie lepiej – a my będziemy mieli zapewnioną ochronę przed ewentualnym podjazdowym szarpaniem na granicach przez Arjana La Valette. Do tego sympatia ze strony ewentualnej przyszłej władczyni byłaby sama w sobie całkiem przydatna... często do końca życia pozostajemy pod wpływem drobnych sentymentów z dzieciństwa.
Oczywiście, oczywiście, oczywiście. Roche znalazł jakąś plamę na ścianie obok twarzy rozmówcy i intensywnie się w nią wpatrywał, by nie stracić opanowania. Bo tamten przecież wiedział, że Anais jest teraz dla Temerii wszystkim, całą nadzieją, że lęk o dziewczynkę i niemożność zapewnienia jej choćby cienia bezpieczeństwa zżera cały raczkujący ruch oporu, że małej nie ukryją, bo wszystkie posterunki wiedzą, jak delfina wygląda, że byliby gotowi już chyba nawet ją oddać w opiekę Radowidowi, gdyby sądzili, że dadzą radę się z nią prześlizgnąć przez granicę. Iorweth doskonale wiedział, że żaden temerski patriota nie mógłby odrzucić takiej propozycji, a już Vernon, który Anais osobiście wyrwał z łap spiskowców i obiecał, że pomoże jej pomścić ojca, nie mógłby nawet pomyśleć o odrzuceniu takiej propozycji, choćby jej ceną było jego życie. Co dopiero, gdy żądano jedynie współpracy z głównym wrogiem; to akurat rzecz zwyczajna.
Przedstawianie tego jako wyboru było właściwie okrutne. Do okrucieństwa także wszakże Roche przywykł, wobec czego, odliczywszy w myśli do dziesięciu – dwudziestu – zapytał, możliwie uprzejmym tonem:
— Nie czekasz chyba z niecierpliwością na moją odpowiedź?
— Nie, właściwie nie — odparł równie grzecznie elf. — Ale mogę poprosić o jakiś posiłek, jeśli chcesz poudawać namysł w cywilizowanych warunkach.
— Aktorzenie mnie nie pociąga.
— I nie... aktorzysz właśnie, że nie jesteś głodny? — doprecyzował watażka ze scenicznym zdumieniem.
Tak właściwie, to Roche faktycznie nie poświęcał wiele uwagi tak banalnym potrzebom, jak głód – ostatni raz jadł prawdopodobnie dwa dni temu, czyli nie dość dawno, by rzecz miała wpływ na jego kondycję lub umysł, a skoro tak, to owszem, nie aktorzył, aczkolwiek z drugiej strony skłamałby, twierdząc, że nie poczuł ssania w żołądku na wzmiankę o posiłku.
— Nie jestem — stwierdził twardo. — Ale oczywiście, jeżeli po latach żywienia się korzonkami nie umiesz powstrzymać łakomstwa i umiłowania luksusu, to jestem gotów ci potowarzyszyć.
— Jesteśmy w obozie, w Kaedwen, w miejscowości sprzyjającej sprawie, nie na dworze w Rzeczypospolitej. Nie mamy tu żadnych luksusów. Ale coś zdatnego do spożycia się znajdzie...
— Co armia Doliny Pontaru robi w Kaedwen? — prawie krzyknął Roche.
— Armii nie ma — odparł spokojnie Iorweth. — Jestem ja. I kilku moich braci. I już nie robimy nic, wycofujemy się, bo nas wyręczyłeś. W imię tej nieistniejącej temerskiej partyzantki, z którą nie masz żadnych kontaktów. Za to także jesteśmy wdzięczni.
Coś zaskoczyło w głowie Vernona. No tak, komendant Flotsam, poza tym, że zdradził ojczyznę – i miał swoje porachunki z Niebieskimi Pasami – wywołał też pogrom na nieludziach. Najwyraźniej Wiewiórki zamierzały uporządkować stare sprawy, nim przejdą do dostojnego, praworządnego życia.
— Chcieliście zabić Loreda? — upewnił się agent.
— Właściwie zamierzaliśmy go storturować na śmierć i powiesić zwłoki na widoku. Henselt jest może na nas wściekły za Vergen, ale nie odważy się wywoływać wojny, nawet podjazdowej, w obecnej sytuacji politycznej. Z pewnością nie z powodu jednego skorumpowanego komendanta. Nawet ważnego posterunku. Ale to wszystko pieśń przeszłości – Henselt i tak zwalcza temerską partyzantkę, wejść tutaj nie wejdzie, bo się zbroi i czeka na posunięcia Nilfgaardu, przyśle pewnie kogoś z Temerii na miejsce Loreda, może nawet kompetentnego i sprzyjającego sprawie. Właściwie, to idealne wyjście jest. Utwierdzające mnie tylko w przekonaniu, że współpraca między Doliną Pontaru a temerskim rojalistami może przynieść niebagatelne korzyści obu stronom.
— Że możesz nas użyć — doprecyzował Roche. — Będziesz nas używał do załatwiania porachunków Wiewiórek i politycznych spraw Vergen, a my będziemy gotowi na każde skinienie w zamian za kilka mglistych obietnic, trochę wsparcia i te azyle. Wzmocnicie swoją Rzeczpospolitą temerską krwią. Widzę, że Jego Wysokość Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów jednak was czegoś nauczył.
Mówił to bez choćby cienia złości czy żalu. Ot, takie uściślenie, dla większej wygody rozmowy.
Iorweth znów rzucił mu to elfie popisowe, pobłażliwo-pogardliwe spojrzenie. Od drzwi, bo jednak zawołał po coś do jedzenia – na kolację, co przynajmniej dawało Vernonowi jakieś pojęcie godziny. Oraz złośliwą satysfakcję, że proszę, nawet tak oszalały idealista, przez dobry wiek walczący z ludźmi, wypisz, wymaluj, wzniosły fanatyk z każdej strony, z gębą pełną frazesów, że nawet ktoś taki po latach ukrywania się w lasach, otulania każdą ukradzioną szmatą, jedzenia korzonków – z przerwami na przymieranie głosem – przymarzania każdej zimy, jesieni i wiosny, nie będzie w stanie odmówić sobie pożywienia, ciepła, pościeli. Że po dekadach walki każdy, nawet do szpiku kości fanatyczny partyzant marzy, gdzieś w ukrytych zakamarkach swojej duszy, o luksusach czy przynajmniej: pełnym stole, wygodnych ubraniach, odrobinie przyjemności innej niż torturowanie przeciwników i zalewanie koszmarów gorzałą.
Aen Seidhe, nie Aen Seidhe, jeść musi tak samo, jak każdy karaluch, podsumował w duchu agent. Na głos się powstrzymał.
— Któryś z żołdaków Loreda cię trafił? — zapytał naraz elf.
Zmiana tematu była na tyle nagła, że przez moment obudziła w szpiegu bestię paranoi. Bo po co tamtemu to wiedzieć, czemu akurat teraz, w tym momencie rozmowy, co knuje, co próbuje ukryć, od czego odwrócić uwagę...
Nim jednak paranoja zdążyła się choćby porządnie przeciągnąć, kły pokazać, szpony wysunąć, mięśnie rozgrzać, ogniem spod oka błysnąć – najogólniej rzecz ujmując, pokazać, co potrafi – watażka udzielił wyjaśnienia. Tonem aroganckiej wyższości, oczywiście.
— Chcesz poudawać namysł, to ci to ułatwiam, zmieniając temat. Obaj wiemy, że tamta kwestia jest tak naprawdę już ustalona, była ustalona, kiedy omówiłem ją z Saskią i Radą Doliny Pontaru. Chyba, że zamierzacie wszyscy honorowo zginąć, kryjąc się po lasach. To byłaby w sumie ładna ironia losu.
— Śliczna — potaknął Roche.
— Ty robisz tylko za posłańca — zakończył bezlitośnie Iorweth. — W obie strony. Wiesz, gdzie mniej więcej jest Anais? Skoro już jesteśmy w domowych okolicach, to moglibyśmy od razu zapewnić jej obstawę do samego Vergen.
— Nikt nie wie — warknął Vernon, znowu wytrącony z równowagi zmianą tematu. — Nie narażałbym jej w imię mojej próżności. Natalis z nią jest, on i kilkoro jego ludzi.
— Ale ty masz możliwość skontaktowanie się z nimi — wytknął elf. — Nie wmawiaj, że nie. Ile czasu minie od twojej wiadomości do uzyskania odpowiedzi? Tydzień? Dwa? Dobro Jej Wysokości leży nam na sercu, jesteśmy gotowi poczekać.
Zapadła cisza. Przyniesiono kolację, co Vernon powitał z ulgą; miał dobra wymówkę, by unikać odpowiedzi i pozwolić swojej paranoi wymienić wszystkie pokrętne, nieuczciwe, okrutne rzeczy, które Anais mogliby zrobić w Vergen. Niestety, wszystkie razem wzięte, a trochę ich było, nadal nie zmieniały faktu, że Nilfgaardczycy dziecko najpewniej po prostu zabiją. Albo uczynią kolejną żoną cesarza, pozbywszy się uprzednio pierwszej; plotkowano co prawda, że Emhyr ją kocha, ale z pewnością byłby gotów poświęcić się dla dobra kraju. Patriota, więc chuj, stwierdził ze znużeniem szpieg, jak my wszyscy.
Chwilowo grał na czas, nerwowo myśląc. Pił wino, zjadł trochę: chleb, owoce, sery, mięso. Może i obóz był wędrowny, niemniej elfom najwyraźniej nic nie brakowało.
— Czy ty naprawdę wolisz, żeby córka twojego króla siedziała w środku okupowanego kraju i partyzanckiej wojny, chroniona przez jakiś pięciu ludzi?
— Kiedy ostatnio mówiliśmy o moim królu, chroniłeś jego zabójcę i twierdziłeś, że cieszy cię każdy jeden zabity Dh'oine, nieważne król czy żebrak, wojownik czy dziecko. A teraz mam tak po prostu oddać w wasze ręce kilkuletnią dziewczynkę – pomińmy implikacje polityczne, martwię się o nią czysto po ludzku — zauważył agent. — Zabijałeś już dzieci.
Na twarzy watażki nie drgnął nawet mięsień, przeciwnie, wszystko w nim się nagle odprężyło, przybrało maskę spokoju. Co na pewno było bardzo dobrym unikiem przy większości ludzi, ale nie przy śledczych, nawykłych do rozczytywania przez podwójne, potrójne, poczwórne role. Skoro Iorweth wyrobił sobie odruch niereagowania – czy raczej kontrreagowania, przybierania obojętnej miny – na aluzje do mordów na ludności cywilnej, to oznaczało, że rzecz jednak go w jakiś sposób poruszała. Może irytowała, może czuł cienie wyrzutów sumienia, może tylko miał dosyć tego, iż podobno nawet inny dowódcy Wiewiórek nazywali go głównie „rzeźnikiem". Z lękiem, niekiedy szacunkiem, ale jednak „rzeźnikiem".
Tak czy siak, przydatna wiedza.
— Wojna — stwierdził tymczasem elf, przeciągając zgłoski, z wyraźną, aktorską dykcją — to okrutna pani. Wszyscy mamy ręce we krwi...
— Ach, faktycznie, zapomniałem, taak, wszyscy przecież zajmowaliśmy infimy dziecięce, wycofując swoje oddziały... A nie, poczekaj, chyba jednak nie — cóż, zacięcia scenicznego Roche'owi też nie można było odmówić, sarkazm niemal skraplał się na suficie. — Ani razu nie okopałem się w szkole pełnej siedmiolatków. I nie mordowałem rannych w szpitalach. Co ze mnie za szef oddziałów specjalnych, powinienem się wstydzić.
— Twoi ludzie mordowali wszystkich w obozach partyzanckich, w lecznicach też, po prostu postanowiliście nie uznawać ich za szpitale. W trakcie pacyfikacji wzgórz Mahakamu wyrżnięto również dzieci — przypomniał elf. — A tamci uczniowie nie zginęły od naszych strzał, tylko w pożarze w trakcie temerskiego szturmu.
Brzmiał defensywnie. Prawie emocjonalnie. Prawie, jakby pozwalał sobie na skruchę. Co tylko bardziej rozsierdziło agenta.
— Tak, a szturm przeprowadziliśmy dlatego, że mamy taki zwyczaj w Temerii, szturmować szkoły oddziałami specjalnymi. Obecność komanda Scoia'tael nie miała z tym nic wspólnego. I jak to by się niby skończyło, gdybyśmy nie szturmowali?
— Gdybyście nam pozwolili wyjść z miasta...
— Bandzie poszukiwanych terrorystów? Która właśnie urządziła na rynku masakrę lokalnych władz? I puściła kura po okolicznych wioskach?
— Byliśmy otoczeni, wycofaliśmy się gdziekolwiek, szkoła byłą murowana i na wzgórzu, nam nie chodziło o te dzieci...
— Ale one tam były! — krzyknął Vernon, prawie tracąc nad sobą kontrolę.
— To był błąd, powinniśmy zrobić wywiad, powinniśmy wiedzieć, że tam będziecie, mieć inną drogę ucieczki, nie dać się zaskoczyć, przemyśleć wcześniej – gdybyśmy mieli dane – powinniśmy je mieć – tamto się skończyło niepotrzebną masakrą, moich ludzi i waszych oddziałów. Ale większość dzieci przeżyła. I nie zabiliśmy ich. Sam wiesz, dach się zajął — elf też niemal podniósł głos, co u tej rasy byłoby więcej niż rzadkie.
— Nie zabiliście? Nie, skądże, wy tylko wykorzystaliście ogień, żeby uciec, bo ludzie ratowali dzieci, bo wy oczywiście się nie zniżyliście. I strzelaliście, żeby osłonić sobie ucieczkę, do wszystkich, także do tych, którzy wyciągali te maluchy...
— Panika, szturm, brak planu. Popełniliśmy błąd, popełniłem błąd, wielki błąd, przy tamtej akcji, to jest to, co chcesz usłyszeć? — wysyczał jadowicie – naprawdę jadowicie, z wszelkimi przymiotami emocjonalnymi – buntownik.
— Błąd? — teatralnie powtórzył Roche; teatralnie, lodowato, czując furię ścinającą mu krew w żyłach. — Błąd? Nie, Iorweth, błąd to popełniliśmy ja i Stary Gregory, wchodząc od południa, trzeba było od zachodu, wtedy dotarlibyśmy do was szybciej, nie byłoby konieczności sięgania po bomby; może byś zawisł tamtego wieczora, może nie, ale na pewno uratowalibyśmy więcej dzieci. Może wszystkie. Ja popełniłem błąd, wielki błąd – ty popełniłeś zbrodnię wojenną. Podręcznikową. Byłem tam, więc nie próbuj mi teraz wciskać bajeczek, zachowaj je dla Saskii i obywateli Vergen, żeby cię w ogóle znoszono w tej twojej Rzeczypospolitej...
— Nie mieliśmy pojęcia, że w mieście są oddziały specjalne, okrążyliście nas, co mieliśmy zrobić, co miałem zrobić, kazać ludziom się poddać i za po miesiącu tortur wylądować na szubienicy? Mieliśmy się dać wam zarżnąć? — warknął watażka.
Z zuchwałością, pod którą doświadczenie widziało cienie desperacji. Co bynajmniej nie wywołało współczucia u agenta.
— Właściwie — odparł: przeraźliwie zimno, lecz spokojnie, jakby stwierdzając oczywisty fakt (chociaż wcale nie był pewien) — to wolałbym śmierć niż chowanie się za plecami kilkuletnich dzieci. Sam bym sobie gardło poderżnął, a nie zająłbym szkoły. Ale ja jestem oczywiście Dh'oine — prawie wypluł to i następne słowa — co ja wiem o honorze, co ja wiem o śmierci z honorem...
To chyba zatkało elfa, który umilkł na dobrą minutę. Szpieg w tym czasie ze stoickim spokojem odłamał kolejny kawałek chleba.
— Nie będę się licytował na zbrodnie wojenne ani tłumaczył. Z pewnością nie tobie, morderco na królewskiej smyczy — prychnął w końcu watażka.
— Oczywiście, że nie — potaknął pogodnie Roche. — Bo doskonale wiesz, że robiłeś rzeczy, których żadna sprawa, żadna wolność nie usprawiedliwia. I dlatego pozwalasz mi mówić, zamiast po prostu przypomnieć, której stronie bardziej potrzebna jest nasza... współpraca. Bo w głębi swojego kaprawego serduszka nawet ty wiesz, że mam rację i sądzisz, że jeśli znosisz to wypominanie, to w jakiś sposób cię to usprawiedliwi, wyrówna, odpuści — prychnął z ironią. — Jaka szkoda: nigdy, nigdzie i od nikogo tego nie dostaniesz. Nie jesz więcej? — zakończył z uśmiechem.
Szarżował, przynajmniej teoretycznie, przynajmniej biorąc pod uwagę, jak bardzo słaba była temerska partyzantka, jak bardzo potrzebowali każdej pomocy, jak koniecznym było zapewnienie bezpieczeństwa Anais... Jednak lata przeprowadzenia tortur, przesłuchań, śledztw mówiły mu, że właściwie mógłby spokojnie posunąć się jeszcze dalej. Wysiłek, jaki Iorweth wkładał w to, żeby znosić wszystkie uwagi na ten temat z kompletną obojętnością, dowodził każdego słowa mężczyzny.
Po jakimś kwadransie ciężkiej ciszy, akurat kiedy Vernon kończył jeść, watażka znowu się odezwał, beznamiętnie recytując:
— Dowiesz się, gdzie jest córka Foltesta. Poślemy wieści jeszcze dzisiaj. Jutro wstępnie omówimy następne posunięcia waszej małej partyzantki. OdbierzeszAnais z nami, dziecko cię zna, będzie mniej zdenerwowane. Przy okazji omówimy z Natalisem szczegóły naszej umowy. Za trzy tygodnie najdalej będziemy z powrotem w Vergen. Saskia chciałaby z tobą porozmawiać, więc pójdziesz z nami. Traktuj to wszystko jak rozkaz. I twoja rana.
— Draśnięcie.
— Chcę zobaczyć. Zawołam lekarza. To też rozkaz. A. — Odwrócił się od drzwi, nadal mówiąc tym samym, mechanicznym tonem. — Tak dla twojej osobistej informacji i uspokojenia sumienia w związku z twoją królową – te czworo dzieci, które było akurat przy mnie w tej bloede skolae, wyszło bez szwanku, bo je wyprowadziłem. A w jednej z wiosek, którą wasze oddziały puściły z dymem za pomoc Scoia'tael, żyła akurat kobieta, która przygarniała sieroty wojenne – i tam wtedy w jej dworku zginęło jakieś dwadzieścioro. Inne zginęły po chatach. Ale oczywiście to się nie liczy, bo inaczej się pali żywcem w prywatnym domu, a w szkole... Wojna to okrutna pani; ale wyprowadziłem tamte dzieci.
Agent przetrawił informację. Uznał ją za wybitnie przydatną przy ewentualnych przyszłych przesłuchaniach. Niewiele odurzających mikstur, bicia, nocy niespania oraz tortur trzeba, by przekonać pytanego, iż całkowitą odpowiedzialność za pacyfikację ponosi ten, kto poprosił wioskę o pomoc. W końcu wiedział doskonale co za to grozi, każda partyzantka zawsze wiedziała. I nie wahała się mimo wszystko palić tych miejscowości, które odmówiły. Z jednej strony ogień, z drugiej strony ogień, pomyślał sentencjonalnie Roche. Wbrew pieśniarzom, opisującym szpiegów zwykle jako ponurych i poświęcających się za kraj, łaknących normalności, nigdy nie zazdrościł tak zwanym zwykłym mieszkańcom: tamci byli całkowicie bezradni, jemu przynajmniej dawano wybór, pozwalano na brudzenie sobie rąk świadomie, wedle woli. Większości zwykłych ludzi ręce brudzono brutalnym przymusem, a potem tak czy siak podrzynano gardła.
Skurwiele, jak on czy Iorweth, kończyli z amnestia, azylem, zawierając sojusze z tymi, których kilka miesięcy temu ścigali; kończyli, wymieniając uśmiechy i wyrazy szczerego szacunku, bo zmieniła się sytuacja polityczna, a przecież szacunek dla przeciwnika jest rzeczą naturalną. Jaskier mógł śpiewać rzewne ballady o poświęceniu dla ojczyzny, o bólu zmuszanych do brania na swe sumienia największych zbrodni – dla ojczyzny, a juści – ale w rzeczywistości, jak niekiedy uzmysławiał sobie Vernon, te zbrodnie ratowały im życie, oznaczały przydatność, oznaczały szanse na powojenny immunitet, nowe sojusze, stanowiska, ordery. Oczywiście, zbrodniarzom też zdarzało się zginąć, ale wówczas przynajmniej wiedzieli, za co. Niewinni – ci wszyscy chłopi, te dzieci, których zabiły komanda Wiewiórek, ci nieludzie, których pacyfikowały Niebieskie Pasy albo w pogromach wybijał wściekły tłum – nie mieli nawet tego.
Lecz, oczywiście, też ginęli po coś. Za sprawę, dla ojczyzny, dla wolności, dla tradycji. Zaraz trafiali na sztandary i ulotki propagandowe. Iorweth mógł stwierdzać, że nieludzie, których jego ataki narażały na retorsje, są nędznym cieniem ich ojców, że żyją życiem tak podłym, jakby nie żyli wcale, więc się nie liczą, a w ogóle elfy są gotowe na śmierć, jednak okrzyki bojowe band Scoia'tael składały się z nazw miejscowości, gdzie doszło do pogromów owych nieistotnych, gotowych na śmierć cieni. Roche w raportach oraz działaniach bojowych wliczał całe wioski w dopuszczalne, konieczne straty, parę razy używał ich jako przynęt, nie raz, nie dwa, ze swoimi oddziałami spokojnie oglądał płonące o kilka kilometrów dalej sioła (bo nie mieli dość ludzi, bo szli po większy cel, bo nie mogli tracić czasu, z dziesiątek powodów), lecz każda spalona, zmasakrowana osada natychmiast wplatana była w królewskie przemówienia, mowy motywujące dla żołnierzy, negocjacje polityczne. Niewinni ginący setkami byli argumentem; zbrodniarze dochrapywali się statusu narzędzia, a potem, po zmianie sytuacji, rozmawiali jak cywilizowane istoty i sprowadzali sobie nawzajem lekarzy. Albo darowywali życia – Vernon był dziwnie pewien, że gdyby na drodze Iorwetha we Flotsam stanął nie on, a jakaś całkiem niewinna szesnastoletnia dziewoja, choćby życzliwa okolicznym nieludziom, to elf zabiłby ją bez zmrużenia oka, jak to idealiści, niespecjalnie zainteresowany rzeczywistym życiem swojego ludu i tym, czy przypadkiem cienie z miasteczka nie uważają dziewczęcia za przyjaciółkę. Ale Roche'a należało puścić. Z zawodowego szacunku. Ze zrozumienia, jak to ujmował watażka.
Teraz wszakże agent zużył ów szacunek na dyskusje o pryncypiach, nie było więc sensu protestować w sprawie rany, nieważne, jak upokarzająco nie wyglądałaby ta troska. Wobec czego szpieg zacisnął zęby, odwinął poły kaftana, powoli, rozwinął kolejne płaty opatrunków, starając się umknąć od myślenia o samej czynności, obecności swojego zaprzysięgłego wroga, ukryć za słowami: nic mu nie jest, to w ogóle głupia sprawa, gwałcona przez Loreda kobieta myślała, że zabije i ją, więc w panice cięła go kawałem szkła ze stłuczonej butelki. Głęboko, niestety. Fart amatora.
— Jak już wytłumaczyłem, że nie zamierzam jej nawet palcem, że jest wolna, to nawet zaczęła dziękować, rzuciła się szukać jakichś szmat na opatrunek... Śmieszne to wszystko było — opowiadał Roche, próbując zignorować zawezwanego medyka, który owszem, opatrywał go z dużą zręcznością, lecz jakimś cudem był też jeszcze dumniejszym, wynioślejszym, podlejszym draniem niż większość Wiewiórek, z ich dowódcą włącznie.
Zwracał się wyłącznie do Iorwetha, używał wyłącznie starszej mowy i to dialektu czy akcentu tak starożytnego oraz elitarnego, że agent, naprawdę biegły w różnych jej odmianach, rozumiał jedynie pojedyncze wyrazy. Z tych pojedynczych wyrazów wynikało wszakże, iż doktor uważa rannego za coś równego mniej więcej ulubionemu zwierzątku watażki. Tylko gorszemu, bo zwierzątkom należy się sympatia, a Dh'oinne jedynie pogarda. I właściwie mógłby je uśpić, co by doradzał, bo Dh'oinne nie można ufać...
Vernon wziął głębszy oddech, świadomie, siłą rozluźnił mięśnie. Mógł przecież źle interpretować ten archaiczny język.
— Prawie mnie złapał. Jest nam przydatny, żywy. Bawi mnie. Pomógł uratować Saskię. Gwynbleidd uważa go za przyjaciela. Obiecałem mu bezpieczeństwo. Nie kwestionuj moich decyzji, proszę, Feniror — rzucił Iorweth, już w nowszej, zrozumiałej dla szpiega odmianie, stanowczo, ale miękko; zdecydowanie za miękko jak na gust agenta.
Coś w intonacji i sposobie wymawiania tych zdań podpowiedziało mu, że watażka też się stara naśladować idealny prawdopodobnie rytm, akcent, wymowę lekarza – i sądząc z prychnięcia, jakie wydał ten drugi oraz powtórzeniu kilku słów w sposób tak odmienny, iż Roche ich nawet nie rozpoznał – poniósł klęskę. Widok dumnego dowódcy elfów, ruganego jak uczniak za zbyt plebejskie wtręty w starszą mowę, był w sumie przyjemnie zabawny. Vernon obiecał sobie go zapamiętać.
—Znajomy moich rodziców. Jeden z nadwornych medyków Franceski Findabair. Przysłany do Doliny Pontaru w charakterze czegoś na kształt dyplomaty i szpiega, i agenta wpływu, jak ci z pewnością powie Saskia — oznajmił watażka tonem wyjaśnienia, ledwo za tamtym zamknęły się drzwi.
— A ty byś powiedział...? — zagaił ostrożnie agent.
— To samo, tylko dodał, że pewnie mój drogi ojciec poprosił go, by poza tym jeszcze rzucił czasem okiem na mnie.
W głosie elfa była bezbrzeżna, całkowita obojętność, obojętność jak nocne niebo w lesie, wielkie, odlegle, puste. Co natychmiast powiedziało Roche'owi, że miedzy Iorwethem a jego rodzicielem się nie tyle nie układa, co trwa wojna. Zimna, czyli z tych gorszych.
Nie, żeby temerski wywiad – czy dowolny wywiad, gwoli ścisłości – wiedział, kto jest tym ojcem; elfy żyły długo, nim wyrosły na terrorystów ludzkie otoczenie ich rodzin zwykle już umarło, nie było jak sprawdzić. A szefowi Pasów doświadczenie mówiło też, iż indagowanie nie jest dobrym pomysłem.
— Księżna ma duże wpływy w Vergen? — zapytał wobec tego.
Watażka wzruszył ramionami.
— Chciałaby. Sam zobaczysz. Masz jeszcze ochotę na pogawędki? Dobrze. — Elf skrzywił lekko wargi w czymś, co mogłoby uchodzić za uśmiech. — Przejdźmy do bieżących interesów. Wszystko, co wiesz o twierdzy Drakenborg. Będziecie szykowali szturm.
'
Varia (długie, bo jesteśmy nakręceni; można przeskoczyć): dla tych wszystkich, którzy twierdzą, że po moich fikach nie widać, że lubię foe-yay (dobrze, platoniczne; relacje między wrogami w ogóle). Po moich wszystkich fikach może i nie, ale to wina tych do promptów i życzeń, i kramików, bo w tym, co dla przyjemności, mamy: Lucjusz&Artur (HP), Cloud&Rufus, Sephi&Rufus, Solf&Rolf (FMA), Eryk&Corwin... No, proszę.
Niemniej, skoro były wątpliwości i skoro próbuję mieć dłuższą listę fandomów niż opis na ffnecie, to oczywiście musieliśmy podjąć pewne działania (tak naprawdę to tylko dlatego, że po latach heroicznego ignorowania tego śliczne foe-yay w imię zasady niepisania fików do Wiedźmina, po latach intensywnego niemyślenia o foe-yay w Wiedźminie II, taki piękny crack na AO3 - Kejran w kawie, iść i czytać, bo to genialna rzecz jest! - mi przypomniał o fandomie i nieopatrznie rzuciłam okiem na te cztery minuty foe-yay, a dla mnie foe-yay to heroina po prostu... i tak oto, po trzech dniach, małe ja jest tak nakręcone na fandom, jak już wieki nie było).
No, po przydługiej anegdocie twórczej widać, że na tym się fiku chyba nie skończy. Oj, nie skończy...
Dla mojego wewnętrznego dziecka, id i wszystkiego, co wyparte, rzecz jest napisane ewidentnie. NaNoWriMo chyba właśnie bierze w łeb, bo wewnętrznemu dziecku czy id to ja nie umiem odmówić. Zwłaszcza foe-yay.
Z innych drobiazgów - na lju jest takie urocze community 31-days. Z promptami podawanymi na początku każdego miesiąca, cytatami głównie. W momencie, gdy zaczynałam to jeszcze pisać, było koło 28 X. Cóż, rzuciliśmy okiem na prompt, bo czemu nie... Prompt był z jakiegoś wpisu blogowego o miłości i wszyscy go chyba jako taki jedynie interpretują; wszyscy, poza małym ja, które natychmiast uznało, że tam tyle miłości, ile nienawiści, bo każde silne uczucie podpadnie i z wielką przyjemnością zrealizowało prompta. Nawet go jako cytat wplotło. I czuje się w obowiązku poinformować, skąd zdanie ukradło: ano z tego wpisu, a wpis już dalszą bibliografię podaje: 31 - days. livejournal 3007249. html Jak ładnie skopiować rzecz do googla, to wyszuka.
Poza tym: co się porobiło. Sapkowski nową książkę o Geralcie wydaje, a ja się bardziej jaram czterema minutami gry. Ja, które kiedyś całe pięć tomów przeczytało jednego dnia i uważa książki za ukochane, ukochane, ukochane medium. To jest signum temporis, ale aż się boję myśleć, co mówi.
Może tego, że w pierwszych dwóch zdaniach nowej książki Sapkowskiego czai się rzecz stylistycznie straszna i owszem, ja wiem, celowa, niemniej - według mnie - nie wyszła (coś w stylu miała dwanaście lat i zeszła na śniadanie. tylko gorzej). Czasem trudno jest zapomnieć pierwsza dwa słabe zdania, chociaż dalej jest lepiej niby, ale to nadal jakby ktoś nieudolnie naśladował Sapkowskiego, obawiam się, brzmi.
