A/N: Witam bardzo po raz kolejny!
Na starcie chciałabym poinformować, że akurat ta historia jest zamknięta (tak, pełen tekst w moim wykonaniu, yay) i istnieje od jakiegoś czasu. Niedawno postanowiłam opowiadanie poprawić, poprzesuwać nieco treść rozdziałów, dopisać tu i ódzie po zdaniu bądź dwóch.
Początek nadal raczej bolesny, ale potem się robi lepiej, słowo honoru!
Pubikacja miała miejsce wcześniej na blogu . , który sobie chyba jeszcze wisi w eterze, ale nie mam serca usuwać.
Tytuł: Zła Piosenka
Ilość rozdziałów: 12
Pairing: Gen
Beta: Ell
Rozdział I
„Pamięć"
Otworzyła oczy i zaraz je zamknęła – przeraźliwa otaczająca ją ze wszystkich stron, koszmarnie oślepiała, sprawiając, że oczy w mgnieniu oka wypełniły się łzami, a w polu widzenia zaczęły tańczyć małe, czarne plamki, jakby unoszące się w powietrzu.
Pod nogami czuła twarde podłoże, a gdy poruszyła się nieco – usłyszała też dźwięk. brzęczący stukot, gdy potrąciła podłoże obcasem, jakby stała na kawałku twardego metalu lub szklanej tafli.
Odetchnęła głębiej, ale w powietrzu nie wyczuła żadnego zapachu, który kojarzył by się jej z czymkolwiek. Po prostu było wokół, ale nie posiadało jakiejkolwiek woni, zupełnie, jakby ktoś gdzieś zamontował zbyt silną wentylację. Ale to też było niemożliwe.
Najlżejszy wietrzyk nie poruszył jej włosami, nie czuła gorąca ni zimna. Strachu też nie, co tylko przydawało całej sytuacji na nierealności, bo przecież każdy wpadłby w prawdziwą panikę, odnalazłszy się w miejscu, w którym żaden ze zmysłów nie działał prawidłowo.
Nie wiedziała także, kim jest. Tylko gdzieś w głębi głowy, zupełnie jakby z wielkiej odległości, brzęczało jej w głowie jedno słowo.
Will... Will...
Czy to jej imię?
Zastanowiła się chwilę. Być może. Na chwilę obecną musiało starczyć. Była całkowicie pewna, że wszystko się wyjaśni w swoim czasie, gdy tylko zorientuje się, kim jest i co tutaj robi.
Ponownie spróbowała otworzyć oczy, tym razem powoli, żeby nie urazić ich światłem.
Co było zdumiewające, przed sobą widziała tylko biel. Absolutną biel, zupełnie jakby patrzyła na czystą kartkę papieru, na tle której wyróżniała się tylko wąska ścieżka, o metalicznym połysku, której spirala wiodła coraz bardziej w dół i w dół, tworząc coś, co wyglądało na wzorek na jakimś wahadełku albo fantazyjną spiralę, zawężającą się wciąż i wciąż, aż do tego momentu, w którym nie dało się odróżnić krawędzi jednego okręgu od następnego.
Ruszyła powoli przed siebie, dochodząc do wniosku, że każda droga dokądś musi prowadzić, a ta jest jak na razie jedyną dostępną.
Obcasy wysokich butów głośno stukały, gdy weszła na metaliczną, lśniącą drogę. Patrzyła pod nogi, nie z obawy, że spadnie w białą pustkę – co też ją nieco dziwiło, ale najwyraźniej po prostu należała do osób bardzo odważnych. Lub bardzo głupich – ale dlatego, że mogła zobaczyć odbicie.
Wysoka dziewczyna, której rude, nieco nieuporządkowane włosy przycięte były na linii szczęki, o łagodnie zarysowanych ustach i nieco niepewnym siebie spojrzeniu brązowych oczu, w fioletowej bluzce o bardzo szerokich rękawach i krótkiej spódniczce spod której wyzierały rajstopy w fioletowo-zielone paski.
– Muszę poważnie porozmawiać z tym, kto odpowiada za to ubranie – mruknęła z niesmakiem. – Nie wygląda szczególnie dobrze.
Obejrzała się za siebie – na plecach miała filigranowe skrzydełka, niczym jakiś owad.
Wzruszyła ramionami. Być może wszyscy mają skrzydła. Dowie się, gdy sobie przypomni.
Kolejne kilka kroków przyniosło niespodziankę – obraz pod jej stopami zawirował i zmienił się.
Patrzyła teraz na salę, niewątpliwie szpitalną, sądząc po zimno niebieskim odcieniu ścian i tej charakterystycznej, niemożliwej do podrobienia aurze. W centralnym punkcie obrazu, na łóżku, wśród białych prześcieradeł siedziała kobieta o długich, czarnych włosach.
Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie – z obrazu promieniało jakieś dziwne, przyjemne ciepło, zupełnie jakby łączyła ją jakaś szczególna więź z czarnowłosą na łóżku.
Ktoś w fartuchu przyniósł zawiniątko, a obserwowana kobieta wyciągnęła ręce i czule objęła zawinięte w prześcieradła dziecko.
– Mama – Will uśmiechnęła się lekko, teraz pamiętając wszystkie kłótnie i sprzeczki, zabawę. Wiele, wiele słodkich wspomnień, otulających ją poczuciem bezpieczeństwa i miłością. Przypomniała sobie też szybkie pakowanie walizek, prawie-ucieczkę z domu, gdy matka miała dość ojca.
On nie budził takich przyjemnych wspomnień, jego zimnoniebieskie oczy źle się kojarzyły, budziły zimno pełzające wzdłuż kręgosłupa i sprawiające, że ciało pokrywało się gęsią skórką, przywoływały ten nieprzyjemny ucisk w głębi brzucha, jakby stało się coś, złego, złego.
Gdzieś w tle, za obrazem widziała zarys sylwetki i promieniujące nienawiścią oczy o barwie lodu, budzące w głębi serca nie strach, ale żal. Głęboki i przenikliwy, jakby gdzieś w jej przeszłości zaszło jakieś straszne wydarzenie, którego dałoby się uniknąć, które było tylko jedną wielką pomyłką.
Ruszyła dalej, a wspomnienia atakowały wraz z każdym krokiem.
Uczucie zawodu i samotności, gdy dowiedziała się prawdy o tym, co myśleli o niej inni.
Pewność siebie, rozpływającą się w niebyt, gdy stała w zupełnie nowym miejscu, przemoczona do suchej nitki.
Strach, gdy dowiedziała się, że to jej rolą jest obrona nie świata, ale całego wszechświata przed złem.
Złość, gdy obowiązki ciążyły na barkach tak bardzo, że nie miała już więcej czasu dla siebie.
Wściekłość, gdy nadmiar obowiązków złożonych wbrew woli na jej barki nie dawał odetchnąć i niszczył wszystko, co zdołała zbudować.
Nienawiść, gdy...
Odetchnęła głęboko, zamykając oczy, które koszmarnie piekły.
– Co to za miejsce? – wyszeptała, usiłując przegnać z duszy wszystkie te uczucia, których nie powinno być w jej sercu.
Odbicie na ścieżce straszyło postacią wiedźmy, pięknej i fioletowookiej, całkowicie pożartej przez własne pragnienie władzy, a która kiedyś pełniła tę samą rolę co Will.
Dziewczyna mimowolnie odskoczyła od wykrzywionego w złowrogim uśmiechu zwierciadła, serce biło szybko, a oddech stał się krótki i urywany. Spróbowała przełknąć ślinę, mimo że ze strachu zupełnie zaschło jej w gardle.
– Co to za miejsce? – powtórzyła pytanie szeptem, starając się ominąć przeszkodę z lśniącej tafli, na której ciągle widniał wizerunek wiedźmy.
– Też chciałbym to wiedzieć, Strażniczko. – Podskoczyła, gdy usłyszała znajomy głos. Spokojny, jedwabisty, wypełniony pewnością siebie tak wielką, że łatwą do określenia mianem arogancji. Powoli odwróciła się, jednak doskonale wiedziała, kto stał za nią.
Zwierciadło pod jej stopami przedstawiało niekończący się ogród, którego każdy cal pokrywały oplatające wszystko kolczastymi pnączami czarne róże, piękne i śmiertelnie niebezpieczne, tak samo, jak ich twórca.
– Książę Phobos!
Zimne, niebiesko-zielone oczy mężczyzny wpatrywały się prosto w nią, przebijając duszę na wylot.
