Kiedyś Syriusz miał dom; posiadał rodzinę i swoje cztery kąty. Może i od zawsze odczuwał fakt, że nie jest najukochańszym synem, gdyż wiecznie stawiano mu za przykład młodszego brata Regulusa, ale przynajmniej miał gdzie wracać.
Wszystko zmieniło się pewnego deszczowego wieczoru, pod koniec lipca, gdy miał szesnaście lat. Tajemnica wypłynęła na wierzch, niczym jabłko, które wpadło do jeziora. Chłopak czuł się zdecydowanie zbyt pewnie, niedoskonale maskując swój związek z mugolską dziewczyną. Myślał, że to właśnie ta, z którą miałby spędzić resztę swojego życia, dlatego też nawet nie starał się ugasić pożaru, który rozpętał się pięć lat wcześniej – gdy został przyjęty do Gryffindoru i zaczął na każdym kroku podkreślać swoją odmienność od pozostałych członków rodu Blacków.
Gdy wrócił tego wieczoru do domu, matka siedziała sztywno w jadalni przy ogromnym stole, który mógłby pomieścić przynajmniej tuzin ludzi. Obsługiwał ją domowy skrzat – Stworek, który szedł właśnie z kuchni z wazą pełną zupy, rzucając mu przy tym nienawistne spojrzenie. Pani Black w ogóle się nie poruszała, zamarła w miejscu, niczym starożytny posąg z ustami zaciśniętymi w cienką linię i ciężkimi powiekami zakrywającymi połowę oczu, tak jakby była na tyle zmęczona, że wyżej nie potrafiła ich podnieść. Gryfon miał zamiar zachować się tak jak każdego innego wieczoru – wejść po schodach na ostatnią kondygnację, nie zaszczycając jej nawet słowem, po czym zamknąć się w swoim pokoju, który dzięki zaklęciu Trwałego Przylepca stał się ostoją Domu Lwa w tej ponurej rezydencji pod adresem Grimmauld Place 12. Tym razem tak się jednak nie stało. Nim zdążył postawić stopę na pierwszym stopniu, dobiegł go wyczyszczony z wszelkich emocji głos matki wymawiającej jego imię.
Początkowo nie wiedział, o co jej chodzi; wydawało mu się, że swój związek ukrywa dostatecznie dobrze, aby się o nim nie dowiedziała. Nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił. Ledwo przekroczył próg kuchni, tuż obok ucha śmignęło mu zaklęcie Totalnego Porażenia Ciała.
– Jak mogłeś mi to zrobić?! – wysyczała przez zaciśnięte zęby, w palcach obracając swoją elegancką różdżkę; z każdym słowem dało się wyczuć w jej głosie narastająca nienawiść. Powoli odsunęła krzesło od stołu, jeszcze wolniej przy tym wstając. Uniosła różdżkę i podjęła ponowną próbę, zaklęcie jednak znowu chybiło o cal; nie wiadomo czy z powodu trzęsących się ze złości rąk, czy może z faktu, że właśnie chciała skrzywdzić swoje dziecko, co okazało się trudniejsze, niż myślała. Kolejne zaklęcia, którymi miała zamiar uraczyć syna, nie były już tak łagodne jak to pierwsze, które miało na celu jedynie uniemożliwienie mu ucieczki, która w tej chwili wydawała się jedyną możliwą opcją. W popłochu wpadł na schody, przeskakując po kilka stopni na raz. Jak burza wpadł do swojego pokoju, przywołując do siebie starą żeglarską torbę, jako że szkolny kufer wydawał mu się zdecydowanie zbyt duży jak na ucieczkę. Wiedział, jak bardzo matka nie lubi teleportacji; na pewno wchodziła teraz po schodach, co bardzo utrudniała ciężka i długa suknia z zielonego atłasu. Nerwowymi ruchami trzęsących się dłoni wrzucał do worka co potrzebniejsze i bardziej osobiste przedmioty, plując sobie w brodę, że nigdy nie nauczył się zaklęć przyspieszających ten proces. Wtem, za jego plecami, pojawił się jego młodszy brat. Regulus cicho wypowiedział zaklęcie i wszystkie przedmioty magicznie wylądowały w środku.
– Jest już na półpiętrze; idź, ja ją zatrzymam – dodał cicho, patrząc mu w oczy nieodgadnionym wzrokiem.
– Dziękuję – odparł z wdzięcznością; dziękował nie tylko za pomoc, dziękował również za to, że chłopak jeszcze nie stał się takim ścierwem jak reszta rodziny.
Później, tego samego wieczoru, Regulus z wielkim bólem i śladem po wymierzonym przez matkę policzku wypalił wielką, czarną dziurę w gobelinie z drzewem rodowym Blacków, w miejscu, gdzie znajdowała się głowa starszego brata, ale też po części gdzieś na dnie swojego serca. Wtedy jeszcze o tym nie wiedział, ale kiedyś miała się ona stać drogą do ponownego odnalezienia światła.
Wydarzenia tamtego dnia pamiętała zaskakująco wyraźnie z jednym tylko wyjątkiem: wypadku. To był lutowy dzień roku sześćdziesiątego szóstego, nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród wielu innych. Nadszedł piątek, a w ramach nagrody za pomoc w winnicy Skyler została obiecana wycieczka do kina, gdzie niedawno pojawił się pierwszy film o Kubusiu Puchatku. Dziewczynka od zawsze uwielbiała tę książkę, niemalże znała ją na pamięć. Jej ulubionym bohaterem było Maleństwo i posiadała nawet pluszową zabawkę w jego kształcie, którą zabierała ze sobą wszędzie; również teraz miała ją ze sobą, kurczowo przyciskając do piersi.
Drogę do Sydney pokonali bez większych trudności; chociaż żar lał się z nieba, a opony zdawały się topić od kontaktu z rozgrzaną nawierzchnią drogi, rodzinie zdawało się to nie przeszkadzać. Przez otwarte okna wpadały powiewy wiatru, a wśród nich rozbrzmiewała piosenka. Dotarli do miasta na długo przed rozpoczęciem seansu, z tego też powodu rodzice postanowili pojechać na plażę, aby skorzystać z przyjemnej aury, ciągnącej od otwartego oceanu, tak przyjemnie obniżającej panującą wkoło temperaturę, tylko potęgowaną przez wszędobylski beton.
Gdy już zaczęli zjeżdżać nadmorską aleją, aby skierować się na parking, obraz nagle się urwał. W świadomości dziewczyny pozostał jedynie głośny huk, szarpnięcie pasa bezpieczeństwa, odgłos tłuczonego szkła oraz kolor autobusu, który zlikwidował przednią część samochodu. Gdyby siedziała kilkadziesiąt centymetrów bliżej również ona nie przeżyłaby tego wypadku. Później musiała stracić przytomność.
Następną rzeczą, którą pamiętała, były ciągnące szwy na brzuchu oraz widok z okna; przez żaluzje można było dostrzec słońce zachodzące nad niedokończoną operą. O śmierci rodziców dowiedziała się z przyciszonych rozmów pielęgniarek; z ich opisu wypadek musiał wyglądać naprawdę groteskowo. Późnej dowiedziała się, że naprawdę tak było, do dziś nie potrafi wymazać obrazu monstrum, które powstało z połączenia samochodu i autobusu, znajdującego się na pierwszej stronie lokalnej gazety następnego dnia po wypadku.
Skyler została całkiem sama; mama zmarła na miejscu wypadku, tata nie przeżył operacji. Ona sama miała więcej szczęścia, choć personel medyczny nie dawał jej szans; nie po tym, gdy zobaczyli, że przez brzuch przechodzi na wylot autobusowy drążek. Dziewczyna zanurzyła się w apatii i poczuciu winy, powoli przechodząc przez wszystkie stadia żałoby.
Na pogrzeb dziewczynkę przyszykowała babcia, która przybyła z Anglii pierwszym możliwym samolotem, a przynajmniej taką wersję przedstawiła wnuczce. Ta nie wiedziała jeszcze bowiem, że rodzina matki posiada magiczne zdolności, co wiązało się również kilkoma korzystniejszymi sposobami podróży niż mugolski samolot. Przez cały pobyt dziewczynki w szpitalu nie odezwały się przy tym do siebie ani słowem, cierpiąc w milczeniu nad wspólną stratą. Dopiero, gdy usadzała wnuczkę na wózku, szepnęła do niej łamiącym się głosem.
– To nie twoja wina, Roo. Teraz jest im lepiej.
Te słowa stały się dla niej oparciem i podporą na resztę życia. Wciąż wierzy, że teraz są wolni i szczęśliwi i chociaż nikomu o tym nie mówi, czasami ma wrażenie, że oni zawsze są gdzieś blisko.
Od tamtego feralnego dnia, comiesięczny ból stał się wyznacznikiem życia Remusa, a księżyc w pełni stał się jego największym lękiem. Jednak tamten dzień zmienił nie tylko życie chłopca, ale również wszystkich domowników; egzystencję całej rodziny zaczęły wyznaczać fazy księżyca. Gdy ojciec przyniósł go do domu z rozszarpanym bokiem oraz krwią cieknącą z ran ciągnących się przez plecy aż do ramienia, oczy miał pełne łez, obwiniał o wszystko siebie i swoje szemrane kontakty z najbardziej brutalnym i dzikim wilkołakiem jakiego znała Anglia – Fenrirem Greybackiem. Z tego powodu mężczyzna zmienił się nie do poznania; zdawało się, że zapadł się w sobie – stracił na wadze, a również miało się wrażenie, że zmalał i całkowicie osiwiał. Do końca życia miał sobie wypominać, że zmienił tego radosnego chłopca w potwora. Obawiał się nie tylko przemiany, ale również o to, jak będzie wyglądać jego codzienne życie, martwił się, że nie dostanie się do szkoły oraz, że nie znajdzie pracy w przyszłości, jednak bieżące wydarzenia przyćmiewały wszelkie inne rozważania. Pomimo wydania fortuny na specjalistyczne medykamenty, rana nie chciała się goić. Nie pomagały ani zaklęcia, ani specyfiki, zarówno magiczne jak i mugolskie – zakażenie niestety było nieodwracalne. Pierwsze przemiany były dla wszystkich najtrudniejsze. Państwo Lupin nie wiedzieli jeszcze o zbawiennym działaniu Wywaru Tojadowego, ani jak synowi taką przemianę ułatwić.
W dniu, gdy ku zdziwieniu Remusa sowa przyniosła list z Hogwartu, w domostwie zapanowała ogromna radość. Oznaczało to, że jest dla chłopca jakaś szansa zostania członkiem czarodziejskiego społeczeństwa. Był to jednak równocześnie powód do zmartwienia. Dopiero teraz miał się dowiedzieć, jak źle może być traktowany przez swoją chorobę, na którą nie miał przecież żadnego wpływu.
Jeszcze większe było jego zaskoczenie, gdy odnalazł w szkole przyjaciół na tyle oddanych, by nauczyć się specjalnie dla niego tajników animagii, niezwykle trudnej sztuki magicznej, łamiąc przy tym prawo. Dzięki zdobytym umiejętnościom mogli mu towarzyszyć w nocnych wędrówkach pod postacią zwierząt; poprzez to, że James i Syriusz zamieniali się w duże ssaki, przynajmniej nie musiał się bać, że zrobi komuś coś złego. Dzięki temu mógł podczas pełni opuszczać Wrzeszczącą Chatę, miejsce, które zostało specjalnie przygotowane do tego, aby mógł w nim przeżywać swoje przemiany. Zazwyczaj wałęsali się po Zakazanym Lesie, który otaczał Hogwart i choć pod postacią wilka zachowywał bardzo niewielkie strzępy świadomości, czuł, że ma kogoś, kto będzie przy nim niezależnie od wszystkiego. Fakt, że takich osób było aż trzy, tylko czynił go szczęśliwszym człowiekiem.
Jednym z ważniejszych wydarzeń w jej krótkim życiu, było oficjalne przyłączenie do społeczności czarodziejów; można by rzec, że był to jeden z dni, które miała zapamiętać do końca życia. Sytuacja miała miejsce w dniu jej jedenastych urodzin. Od wczesnego ranka siedziała przy kuchennym stole jak na szpilkach, raz po raz nakręcając rude pasma włosów na palec, wyczekując sytuacji o której opowiadał jej Severus. Jako że oboje jej rodziców byli mugolami, czyli ludźmi nie magicznymi, dziewczynka musiała przejść trochę inna drogę rekrutacji niż przeciętny uczeń szkoły magii.
No bo który z rodziców uwierzyłby w list napisany szmaragdowym atramentem, mówiący o tym, że ich dziecko zostało przyjęte do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, czy w listę potrzebnego wyposażenia szkolnego, na której znajdowały się takie przedmioty jak różdżka, kociołek czy podręcznik do zaklęć?
Jak nigdy dotąd wyczekiwała z niecierpliwością dzwonka do drzwi. Z każdą chwilą ogarniał ją coraz to większy niepokój spowodowany niepewnością, czy aby na pewno rodzina zaakceptuje fakt, że jest od nich trochę inna. Dokładnie w momencie, gdy na jej talerz zjechał parujący naleśnik, dobiegło jej energiczne pukanie do drzwi frontowych. Jej starsza siostra, Petunia, wchodziła właśnie do pomieszczenia w nieco wyciągniętej piżamie, przecierając zaspane oczy.
Po krótkiej rozmowie przy drzwiach, przeniosła się ona do salonu, gdzie zasiadła cała rodzina. Dziewczynę zaskoczył zwyczajny wygląd przybysza; nie miał na sobie długiej szaty, ani nic, co można by uznać za odbiegające od norm ogólnie panujących w mugolskim świecie. Garnitur w zielono-szarą kratę wydawał się być zrobiony z wyjątkowo grubego, jakby odrobinę spłowiałego materiału; wyginał się zabawnie, gdy jegomość zasiadł na fotelu w domu rodziny Evans. Zdjął melonik, ukazując kręcone, przyprószone siwizną włosy, po czym podjął opowieść. Lily słuchała zafascynowana, gdy starszy mężczyzna opisywał magiczny świat, do którego miała od tego dnia przynależeć, mimo że słyszała już wielokrotnie tę historię z ust przyjaciela. Zanim rodzice zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi i upewnili się, że to na pewno nie żart, profesor musiał powtórzyć przemówienie cztery razy. Jak na to, że pytania były gęsto powtarzane zachował niesamowity spokój, starając się odpowiadać najdokładniej jak potrafił. Petunia siedziała w kącie kanapy, lekko naburmuszona, spoglądając gdzieś za okno, jako jedyna nie odzywając się przez cały czas. Na koniec mężczyzna wręczył jeszcze kopertę, która zawierała listę rzeczy, w które powinien być zaopatrzony każdy adept oraz bilet na ekspres Hogwart-Londyn.
Jedynym wspomnieniem, które posiadała o swoim biologicznym ojcu, było uczucie tęsknoty i to, że skłamał. Skłamał, że powróci z kolejnej morskiej wyprawy, gdy w rzeczywistości nigdy tego nie zrobił. Ten zdawałoby się zwyczajny dzień, odmienił życie jej matki o sto osiemdziesiąt stopni. Kobieta, która od momentu skończenia szkoły zajmowała się dzieckiem, nagle została postawiona przed sytuacją kończących się pieniędzy. Podjęła pracę w zakładzie krawieckim Madame Malkin, co wystarczało na pokrycie zobowiązań. Obowiązki zawodowe wiązały się jednak z faktem, który dla kobiety był niesamowicie bolesny – czuła się, jakby straciła nie tylko męża, ale i córeczkę. Doskonale wiedziała, że jest bezpieczna u swoich dziadków, ale tęsknota była ogromna, dlatego też starała się poświęcić dziecku każdą swoją wolną chwilę.
Kojący szum fal był nieodłączną częścią jej życia, od kiedy tylko dziewczyna sięgała pamięcią. Podobnie jak zapach słonego powietrza, piasek między palcami stóp, mała drewniana żaglówka oraz śpiew matki. Mogłoby się zdawać, że całe jej życie jest splecione nieodłącznie z tą falującą otchłanią. Najpierw nadało jej imię, następnie zabrało ojca, a jeszcze później podarowało nowego, spychając jego żaglówkę na mieliznę.
Mężczyzna ten pojawił się znikąd i tak samo nagle pojawił się w ich życiu. Zanim dziewczynka zdążyła się obejrzeć, wyprowadziły się od dziadków, a mama znowu nie musiała pracować. Sytuacja sprawiała, że zasadniczo była szczęśliwa. Było tylko jedno ale: musiała nauczyć się dzielić, do czego nigdy wcześniej nie była przyzwyczajona. Nie chodziło bynajmniej o pokój czy zabawki. Chodziło o mamę, a ona bardzo nie lubiła się nią dzielić.
Chociaż początkowo zupełnie się nie lubili, przybrane rodzeństwo z biegiem czasu przekonywało się do siebie, później zaczęli odnosić się do siebie z coraz większą sympatią, aż w końcu zaczęli się przyjaźnić. Z biegiem lat stali się bardziej zgranym rodzeństwem niż te biologiczne. Znali wszystkie swoje sekrety, wiedzieli o sobie więcej niż ich najlepsi przyjaciele. Chociaż nie łączyły ich więzy krwi, czuli się jakby od zawsze byli swoją prawdziwą rodziną.
James Potter urodził się w Szpitalu Świętego Munga dwudziestego siódmego marca roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego, jako pierwsze i chyba najbardziej wyczekiwane dziecko tego dnia. Jego mama zdecydowanie odbiegała wiekiem od wszystkich innych rodzących w tym dniu kobiet; w gruncie rzeczy już dawno straciła z mężem nadzieję, że uda jej się zajść w ciążę.
Już od dnia narodzin, właśnie te dwie cechy doskonale charakteryzowały jego dzieciństwo. Przez całą rodzinę był rozpieszczany na każdym kroku, aż zaczął uważać, że każda zachcianka powinna zostać spełniona, niezależnie od kosztów i konsekwencji. Natomiast pozornie nieznaczący fakt przybycia na świat jako pierwszy noworodek tego dnia, wiązał się z niesamowitym uporem, którym cechował się już od najmłodszych lat. Ojciec wciąż powtarzał „moja krew", uśmiechając się przy tym szeroko za każdym razem, gdy dążył do wygranej. To była prawda, której nie dało się ukryć: James Potter nienawidził przegrywać.
Na szczęście dla siebie samego, a nieszczęście wszystkich wkoło, natura obdarzyła chłopaka przystojną aparycją oraz niesamowitym urokiem osobistym. Okazało się, że nie tylko w domu otrzymuje wszystko bez większych problemów. Chłopak był bystry, ale pracowitość zdecydowanie nie należała do jego mocnych stron; wystarczyło jednak kilka słów wymienionych z profesorem i jakoś zawsze udawało się przesunąć termin oddania wypracowań, czy też skrócić czas szlabanu i kilkanaście minut. Było co prawda kilka wyjątków, które nie poddawały się tym zabiegom, jednak zdecydowana większość kadry nauczycielskiej dawała się urabiać uczniakowi bez większych problemów.
Nikt nie była zaskoczony, gdy udało mu się dostać do reprezentacji Gryffindoru w quidditchu. Pomimo tego, że wielu zazdrościło mu, że wszystko przychodzi mu z taką łatwością, cieszył się dużą popularnością wśród uczniów, szczególności, że wraz z przyjaciółmi byli znani z odstawiania żartów, którym w głównej mierze padali Ślizgoni, a w szczególności jeden z nich – Severus Snape.
Jakież wielkie było jego zdziwienie, gdy nagle w piątej klasie ktoś odważył się nie dać mu tego, czego sobie zapragnął. Tą osobą była Lily Evans, którą tak bardzo zapragnął zaprosić na randkę. Dziewczyna jednak uparcie odmawiała, pomimo jego usilnych prób, dlatego też postawił sobie to za cel znajdujący się na bardzo wysokiej pozycji wśród jego priorytetów. Komu jak komu, ale Jamesowi Potterowi się nie odmawia! Tylko skąd mógł wiedzieć, że dziewczyna owinie go sobie wokół palca, tak samo, jak on robił to wszystkim wkoło przez wcześniejsze lata?
