A/N: Stargate niestety nie należy do mnie. Za to tekst jak najbardziej. Wcześniej publikowany na blogu [stargate–misery]. Dokonałam zmian kosmetycznych dzięki Hess i smirek, część rozdziałów połączę ze sobą, bo bez sensu wklejać paragony.
Howgh.
#01
Nieszczęścia chodzą stadami
– Mówiłem, że prościej będzie, jak go zastrzelimy – stwierdził krytycznie Ronon, zakładając ręce na piersi.
Sheppard posłał mu mordercze spojrzenie, ale on w odpowiedzi tylko uniósł brwi.
– Odnoszę wrażenie, że to sprowadziłoby jeszcze więcej problemów – odezwała się Teyla, jak zwykle absolutnie spokojna.
– Zacznijmy od tego, że on powinien mieć na imię "Problem" – burknął McKay.
– Nadal jednak nie rozumiem – ciągnęła niezrażona kobieta – jak to się mogło stać.
Sheppard zerknął na Rodneya, po czym wzruszył ramionami:
– Jak zwykle.
Nieszczęścia nie tyle lubiły chodzić parami, co poruszały się stadnie, a przynajmniej na taki stan rzeczy wskazywało doświadczenie ludzi związanych z SGC.
Gdy więc Atlantis osiadło na ziemskim zbiorniku wodnym, uniemożliwiając tymczasowo dostanie się do Galaktyki Pegaza, wręcz oczekiwali kolejnych trudności. Najpierw pojawiła się administracja. IOA próbowało wcisnąć paluchy w dalsze losy miasta-statku. NID próbował wcisnąć paluchy w dalsze losy miasta-statku. Amerykańska Armia próbowała wcisnąć paluchy w dalsze losy miasta-statku. I Kanadyjska też, co większość Marines w bazie potraktowała jako doskonały żart.
Zarówno Sam Carter, O`Neill jak i, o dziwo, Woolsey, byli przygotowani na taką możliwość. Jednak wcale nie poprawiało im to humoru. Ciągłe zmagania polityczne z ludźmi, którzy nie potrafili nawet ustawić się w sensowną kolejkę, sprawiały, że zaczęli przypominać zombie. Wlokąc się po bazie SGC z podkrążonymi oczyma i wzrokiem zwiastującym krwawą zemstę każdemu, kto dostarczy kawę z opóźnieniem. Lub powie coś nie tak. Lub będzie istniał w miejscu, które wyda im się do tego nieodpowiednie.
Nawet McKay zdołał zauważyć ryzyko i tymczasowo zrezygnował z żarcików kierowanych w stronę Sam (być może pewien wpływ miał na to Zelenka, który dzięki genialnemu wyczuciu chwili był w stanie wezwać Rodneya, zanim ten palnie coś, co sprawi, że wyląduje na podłodze potraktowany Zatem. Albo pięścią, jeżeli pistoletu akurat nie było pod ręką).
Jakby tego było mało, do gry wkroczyła polityka międzynarodowa, również tajna i koszmarnie upierdliwa. Rosjanie zaczęli domagać się odstąpienia kolejnego ze statków (było nie dać się zestrzelić, jak zgodnie stwierdzili Sheppard i generał O`Neill), Chińczycy domagali się, aby im tego statku nie dać, Japonia usiłowała wyłudzić plany, aby skonstruować własny, a Todd był na Ziemi.
To ostatnie stanowiło szczególnie dokuczliwą sprawę, gdyż niektórzy byli stanowczo zbyt zainteresowani jego osobą, a także zawartością jego osoby i wielokrotnie trzeba im było tłumaczyć, że wypatroszenie przywódcy Roju, z którym zawarło się już i tak szalenie kruchy sojusz, to zdecydowanie nie najlepsze rozwiązanie.
Nie wspominając o problemie natury dietetycznej, bo zagłodzenie na śmierć sojusznika, pomimo rozmijającego się z wszelką moralnością charakteru jego diety, również nie wchodziło w grę.
I wtedy właśnie grupa losowych ludzi zaginęła cholera wie gdzie, przechodząc przez Wrota na lecącą gdzieś w diabły Destiny. Generał Hammond powrócił na Ziemię dymiący, kopcący i iskrzący, a siedzący do tej pory jak mysz pod miotłą Goa`uld pokazali w końcu pazurki, wybierając sobie do tego najlepszą z możliwych chwil.
Po prostu nie mogli sobie nie odpuścić okazji na zdobycie silnego, wytrzymałego, regenerującego się samego z siebie, potencjalnego nosiciela z innej galaktyki, z mózgiem wypchanym wiedzą o zupełnie nowej i najpewniej bardzo taniej technologii, więc postawili wszystko na jedną kartę. I wygrali tę partię.
Todd wpadł w ich ręce, a oni wraz z nim we Wrota, rozmywając się gdzieś w galaktyce.
Ostatni zarejestrowany w komputerze adres doprowadził ich na niezamieszkaną planetę, a tamtejsze DHD – na dziesięć innych.
Przeciwnik uczył się postępować z Tau`ri, ale to ludzie od dziecka praktykowali różne odmiany gry w chowanego. Wróg nie miał szans z odruchami w pamięci genetycznej gatunku i wybiegami wypracowanymi przez całe pokolenia.
Machina administracyjna ruszyła pełnym pędem, odkładając robotę papierkową na najbliższą wolną chwilę i wyznaczając błyskawicznie wolne drużyny do zadania odbicia Todda. W tym jedną z nich pochodzącą z Atlantis, będącą jednocześnie tamtejszą drużyną flagową.
Dlatego właśnie siedzieli w skoczku ściskając broń i przygotowując się do walki.
I wymieniając opinie na temat całej sytuacji.
– A nie możemy go po prostu zostawić i poczekać? – Ronon wzruszył ramionami. – Albo powybija ich, albo oni zarżną jego...
– Wydaje mi się, że nie do końca rozumiesz powagę sytuacji, prawda? – Rodney rozpoczął tyradę. – Pozwól, że spróbuję to wyjaśnić tak, żeby każdy mógł to zrozumieć, niezależnie od poziomu wyksz... nie patrz tak na mnie, już mówię! Pamiętasz Caldwella, gdy był pod kontrolą Goa`uld, prawda? Silny, błyskający oczyma... Todd bez błyskania oczyma jest wielkim kłopotem jeżeli nie jest po twojej stronie, więc gdy dodamy do tego Goa`ulda...
– Nadal możemy go zastrzelić – Ronon wzruszył ramionami.
– Cały problem i tak nie polega na otrzymaniu kogoś silnego fizycznie, nie jesteśmy neandertalczykami, nie polegamy jedynie na sile fizycznej i Goa`uld niestety też nie są... gdyby byli, to nie byłoby problemu.
– Możesz po prostu powiedzieć, do czego zmierzasz? – ucięła Teyla, doskonale wiedząc, że jeżeli pozwolą mu mówić dalej, to nie dojdzie do sedna sprawy do jutra.
– Naturalnie. Jak myślisz, jaką częścią wiedzy Todd podzielił się z nami? – Rodney uśmiechnął się ironicznie.
– Fakt, mówił mniej niż było potrzebne – John przewrócił oczyma.
– Co i tak przekraczało zdolności rozumowania większości ludzi. Biorąc pod uwagę to, że z całą pewnością zdarzyło mu się włamać do naszej bazy danych i to nie raz...
– ...Zdarzyło się?
– To Todd. Nawet jeżeli nie ma dowodów, to z całą pewnością to zrobił. – McKay wzruszył ramionami, zupełnie jakby naruszanie tajności i hakowanie wojskowych danych tak tajnych, że sekretne było nawet istnienie tego stopnia tajności, stanowiło całkowicie normalną, naturalną sprawę. – W każdym razie, dodając jego wiedzę do wiedzy Goa`uld...
– Czyli mamy go zastrzelić, zanim robal wlezie mu do głowy? – drążył Ronon, nie mając zamiaru zrezygnować ze swojego pomysłu.
– Podoba mi się to rozwiązanie – uśmiechnął się krzywo Sheppard. – Ale zabijanie Todda to ostateczność, której najlepiej nie wprowadzać w życie.
– Dlaczego? – Dex uniósł brwi. – Sam w końcu zdechnie.
– Obawiam się, że potrzebujemy go żyjącego i w stosunkowo dobrym stanie – wtrąciła się Teyla. – To on w tej chwili dowodzi większością Wraith, więc jeżeli go stracimy, Roje najprawdopodobniej znowu zaczną walczyć ze sobą...
– To dobrze.
– ...oraz ponownie atakować ludzi. Bez Atlantis ludzie z Pegaza nie mają najmniejszych szans w starciu z nimi.
– To źle.
– Nie rozumiem tylko jednego... dlaczego akurat my? – burknął McKay, nerwowo poprawiając kamizelkę. – Skoro zdołali znaleźć miejsce, w którym potencjalnie przyczaili się Goa`uld razem z Toddem, to dlaczego sami nie wybrali się go odbijać? Mam projekty, które naprawdę nie mogą czekać, poza tym...
– Wierzę, że chodzi głównie o to, że w momencie, gdy pojawimy się po drugiej stronie Wrót, będę w stanie wyczuć, czy istotnie na planecie znajduje się Wraith, czy też należy szukać gdzie indziej – powiedziała Teyla.
– A reszta? Ja nie jestem radarem wyczuwającym, gdzie akurat znajduje się coś, co widzi we mnie soczysty stek!
– Domyślam się, że chodzi o to, że nas zna... – zaczęła Teyla.
– I co? – Ronon uniósł brwi, nie odwracając wzroku od pistoletu, którym się bawił od dłuższego czasu. – Ucieszy się na mój widok?
Sheppard przewrócił oczyma.
– Po prostu chodzi o to że nas zna i istnieje szansa, że nie rzuci się na nas... w jakimkolwiek celu.
– Wiesz, to Wraith... – zaczął McKay. – Oni przeważnie rzucają się na ludzi, kiedy poczują się głodni. Sam z resztą wiesz, a ja naprawdę nie mam zamiaru poznawać tego uczucia. Zostanie czyimś lunchem zdecydowanie nie sprawi, że mój dzień będzie lepszy! Poza tym nie zapominaj o Goa`uld, z całą pewnością nie będę się miał najlepiej z robalem owiniętym dookoła kręgosłupa, nie wspominając o...
– Z Toddem pracowałeś przez ładny kawał czasu, a trzymał ręce przy sobie – wpadł mu w słowo Sheppard, wykorzystując przerwę na oddech, jaką wziął astrofizyk.
– Każdy by trzymał łapy przy sobie, jakby mierzono mu w głowę z kilku karabinów! A tak nikt nie będzie mierzył mu w głowę... a przynajmniej nie tylko jemu, ale i nam, a nie wiem jak wy, ale nie lubię kiedy ktoś celuje mi między oczy!
– McKay... – zaczął ostrzegawczo Sheppard.
– Dobra, rozumiem – Rodney westchnął ciężko, poprawiając ułożenie P–90. – Zginiemy tragiczną śmiercią wystrzelani przez Jaffa lub z mózgami przerobionymi na grzankę przez Goa`ulda, podczas misji ratowania księżniczki, której nie pomoże nawet ekstremalna metamorfoza.
– McKay... nie pierwszy raz jesteśmy w takiej sytuacji i nie wygląda to nawet tak źle, jak zwykle.
– Nie pierwszy raz ratujemy... jego – prychnął Ronon.
– Oczywiście, że nie pierwszy raz, on jest prawdziwym magnesem na kłopoty! Do diabła, podrzucić go wrogowi, poczekać chwilę i wszystko zaraz się będzie walić i... a fakt, wrogowie sami go sobie podrzucili. Może jednak po prostu poczekamy?
Sheppard właśnie otwierał usta, by po raz kolejny kazać Rodneyowi zamknąć się, ale ten widocznie dostrzegł wyraz jego twarzy i zrobił to bez wyraźnego rozkazu. Czynił zaskakujące postępy w kwestii zdrowego rozsądku.
– SGA-1, SG-18, SG-23! Możecie iść... i tego, wróćcie ze wszystkimi statkami, jeśli łaska – padła nieco zrzędliwa informacja ze strony O`Neilla, który tymczasowo objął dowodzenie w SGC, chcąc osobiście nadzorować napiętą sytuację. Od trzech miesięcy nie umiał przeboleć potraktowania jednego ze skoczków przez SG-23 jako zdalnie sterowanej miny, przywiązawszy się do maszyn równie mocno, co piloci z Atlantis. Wysadzenie statku wypominał im na każdej odprawie i przy każdym spotkaniu, co powoli stawało się bardziej lokalnym żartem, niż czymkolwiek innym.
– On naprawdę uważa, że trzy skoczki wystarczą na bóg jeden wie co po drugiej stronie? – wymamrotał McKay. – Nie wiem, kto go uczył matematyki, ale musiał być głupią, litościwą, blondynką...
– Próbowałem zorganizować coś więcej, ale powiedział mi, co o mnie myśli – Sheppard posłał mu uśmieszek. – Z resztą skoro udało nam się rozwalić statek Wraith przy pomocy jednego Darta...
– ... i innego równie wielkiego statku drugiego Roju – westchnął McKay. – Ale czego się spodziewać po człowieku, który zaczyna krzyczeć, gdy przechodzisz na liczby wyższe od pojemności jego magazynka?
– Zdajesz sobie sprawę, że obgadujesz przełożonego? – parsknął John.
– Twojego!
Rodney chciał coś jeszcze dodać, ale przerwało mu przejście przez Wrota, które pomimo wielu lat praktyki nadal wytrącało go z równowagi. Szczególnie, kiedy nie spodziewał się właśnie w tym momencie podróżować "najkoszmarniejszą zjeżdżalnią wszechświata". Zawsze w ten sposób opisywali wrażenia z podróży nowym członkom SGC. Porównanie było zadziwiająco wręcz trafne, mimo że do ślizgawki było temu bardzo, bardzo daleko.
– Jesteśmy po drugiej stronie – odezwała się Teyla.
– Wiem! – warknął Sheppard, a wtedy tarcze pojazdu rozbłysły ostrym światłem.
Pojazd zadrżał lekko.
– Co do... – Rodney wstał, żeby lepiej widzieć to, co dzieje się na zewnątrz, ale zaraz usiadł. – Strzelają do nas, nie jestem pewien, ile wytrzymają tarcze, bo nie były nigdy dostosowywane pod broń Goa`uld i...
– Brawo, doktorze Oczywistość! – prychnął John, kierując skoczka coraz wyżej. – Dwadzieścia trzy, osiemnaście, w górę! Gdy wyjdziemy im poza zasięg przełączamy tarcze na osłony. Dwadzieścia trzy z nami, osiemnaście pilnuje Wrót!
Z komunikatora napłynęły potwierdzenia. Dźwięk był nieco skrzekliwy, ale zakłócenia nieznaczne.
– Pięknie, jeszcze nas mniej... – sarknął McKay.
– Chcesz potem wracać, nie wiedząc czego się spodziewać przy Wrotach? – Ronon uniósł brwi.
– Nie, prawdę mówiąc w ogóle nie chce tutaj być, nie wspominając o innych rzeczach, ale skoro już jestem, to chcę wyjść żywy i nienaruszony! Nawet nie mamy pojęcia, czy on tutaj jest... Jest tutaj? – McKay niecierpliwie bębnił palcami po swoim ramieniu. – Znaczy byłbym niezwykle zadowolony, gdyby go tutaj nie było, ale to by znaczyło, że musimy szukać gdzie indziej, więc lepiej...
– Istotnie, wyczuwam obecność Wraith – Teyla uniosła oczy w ten dziwny sposób, który sprawiał, że człowiekowi robiło się zimno, bo ruch szalenie przypominał to, jak poruszali się dotychczasowi wrogowie. – Prezencja jest jednak słaba.
– To znaczy? – Ronon przekrzywił głowę, żeby ją lepiej widzieć.
– Nie posiadam takiej wiedzy. Znalezienie miejsca, w którym został ukryty zajęło trzy dni, nie wierzę jednak, aby ten czas wpłynął na jego kondycję.
– Wiesz, ale on tego... dawno nikogo nie przegryzł – wymamrotał McKay.
– Spotkaliśmy wystarczająco wiele egzemplarzy, żeby wiedzieć, że zdechnięcie z głodu zajmuje im znacznie więcej czasu niż ludziom, szczególnie tym starszym, a Todd zdecydowanie zalicza się do tych starych starszych – John nachmurzył się. – Więc to nie to.
– Myślisz, że go torturują? – zapytał Ronon.
– Nie mam pojęcia – Sheppard wzruszył ramionami. – Nie pierwszy raz. Skoro przeżył długie wakacje u Genii, przeżyje i to, z czystej złośliwości.
– A jeżeli już jest... no wiesz, świeci oczyma i te sprawy? – wymamrotał McKay.
– To wtedy go po prostu zastrzelimy – prychnął Ronon.
– Miejmy nadzieję, że nie jest. Goa`uld kontrolują umysł, ale Wraith chyba też nieźle sobie radzili w te klocki... Teyla, możesz jakoś sprawdzić, co mu siedzi w głowie?
– Nie rozumiem...?
– No wiesz, telepatycznie tam zajrzeć, jak robiłaś to tuż przed oblężeniem Atlantis... a jeżeli nadal będzie...sobą, to dać mu do zrozumienia, że jakoś go stamtąd wyciągniemy, więc ma trzymać robale z dala od swojej głowy?
– Mogę spróbować – zgodziła się i przymknęła oczy po raz kolejny.
Jej umysł podążał za innym, podobnym, usiłując go pochwycić, spojrzeć poprzez cudze oczy...
Wyczuł obecność Athosiańskiej kobiety momentalnie i rozpoznał równie natychmiastowo.
Westchnęła, zaskoczona.
Teyla Emmegan... nie spodziewałem się twojej obecności
Jego głos tętnił, potężny jak zwykle, niski i szorstki, prawie-chóralny i po prostu nieludzki.
Otworzyła oczy.
Podłoże pod jej stopami wyglądało zupełnie jak nocne niebo, atramentowo czarne i usiane delikatnymi punkcikami gwiazd, rozrzuconych w skomplikowanych konstelacjach i poruszając się powoli, leniwie, niczym chmury w bezwietrzny dzień. Wokół niej również znajdowało się sklepienie niebieskie, sprawiające wrażenie absolutnie nieskończonego, zmieniające się nieustannie, wirujące kręgami galaktyk, rozbłyskujące gwieździstymi smugami.
– Przypuszczam, że taka forma rozmowy bardziej ci odpowiada – Stał przed nią, w niewielkim oddaleniu, ramiona wyprostowane, potargane włosy luźno opadające na plecy, ledwo zauważalny w tym otoczeniu.
– Co to za miejsce? – spojrzała na niego uważnie, czujnie.
– To nie jest ważne – oznajmił, przechylając lekko głowę.
Zupełnie nagle wszystko się zatrzęsło, niemal obalając ją na kolana.
– Obawiam się, że nie zostało wiele czasu.
– Czasu? – podchwyciła.
– Wierzę, że pojawiliście się na tej planecie, nie chcąc dopuścić, aby mój umysł wpadł w ręce jednego z waszych wrogów, czyż nie? – zaśmiał się cicho, zupełnie jakby potraktował sytuację jako pewien rodzaj żartu.
– A to trzęsienie przed chwilą?
– Walka w umyśle wygląda inaczej niż walka w rzeczywistości, powinnaś być tego świadoma, biorąc pod uwagę twoje pochodzenie – jego uśmiech był niemal szyderczy.
– Zamknąłeś się tutaj, żeby nie mogli dosięgnąć twojego umysłu – stwierdziła, starając się zignorować przytyk.
– Dokładnie – skinął głową. Oczy lśniące w ciemności, wyraz twarzy pozostający bez jakichkolwiek zmian.
– Ale przegrasz tę walkę.
– Tak też przypuszczam. Czas płynie, a ja słabnę coraz bardziej. Nie wierzę, aby udało mi się jeszcze długo stawiać opór – przyznał szczerze, przechylając lekko głowę.
– Jak długo?
– Kilka godzin, nie więcej.
– Jesteśmy w drodze. Postaraj się wytrzymać, dla swojego własnego dobra – powiedziała szybko i przygryzła dolną wargę. To naprawdę nie powinno tak wyglądać, to w ogóle nie powinno się dziać. Cała sytuacja była tak surrealistyczna, że nie mogła być nawet snem czy halucynacją. Te zawsze odznaczały się pewnym stopniem prawdopodobieństwa.
– Nie musisz mi tego mówić – jego słowa zabrzmiały po raz kolejny, nieludzki głos doskonale przypominający czym on tak naprawdę jest. Żółte oczy o pionowych źrenicach skierowały się gdzieś w górę, wysoko ponad sylwetkę drobnej kobiety stojącej naprzeciwko niego.
"Pomieszczenie" zatrzęsło się po raz kolejny, zupełnie jakby jakiś pocisk uderzył w jedną z mentalnych ścian. Teyla miała wrażenie, że ilość gwiazd na nieboskłonie zmieniła się, zmalała.
– Nie przypuszczam, żebyśmy mieli czas na ciągnięcie tej rozmowy – jego głos stracił na mocy, chóralne tony były teraz tylko szeptem.
– Nie mamy – zgodziła się. – Ale znalezienie cię może...
– To będzie ta prosta część – miała wrażenie, że zaśmiał się lekko, jakby był rozbawiony sytuacją. – Tracisz czas.
Otworzyła gwałtownie oczy i zaczerpnęła powietrza, niemalże spazmatycznie. Włosy opadały jej na twarz, kropelka potu ściekała wzdłuż nosa, a posadzka falowała lekko w oczach.
– Teyla?! – Ronon znalazł się tuż obok, silne muskularne ramiona dawały oparcie i nie pozwoliły upaść, gdy zachwiała się wyraźnie, tracąc równowagę.
– Nic mi nie jest – powiedziała, łapiąc oddech i starając się powstrzymać falę mdłości, która związała jej żołądek w supeł.
– Udało ci się? – John odwrócił się w fotelu pilota. Na twarzy wymalowany miał niepokój, brwi lekko zmarszczone, oczy zmrużone.
– Owszem – potwierdziła skinieniem głowy. Okazało się to bardzo złym pomysłem, rzeczywistość zakręciła szaloną polkę. – Udało mi się nawet odbyć... coś w rodzaju rozmowy.
– Czyli nasz problematyczny przyjaciel trzyma się nieźle – odetchnął McKay. – Boję się pomyśleć, co Goa`uld mogą zrobić z organiczną technologią, albo nanotechem jak u Replikatorów, albo...
– Jest jednak bardzo osłabiony – kontynuowała, ignorując paplaninę naukowca. – Sądzi, że zdoła powstrzymać Goa`uld przed tym, cokolwiek robią, aby uzyskać kontrolę nad jego umysłem, przez nie więcej jak kilka godzin.
– Podziel przez dwa, on jest optymistą – mruknął Sheppard.
– Czyli poczekamy jeszcze chwilę a będzie można go zastrzelić i powiedzieć, że nie można było nic innego zrobić? – Ronon wyszczerzył się złośliwie.
– Czyli jak poczekamy jeszcze trochę – poprawił go McKay pełnym irytacji tonem. – To zaistnieje spora szansa, że nowy super–Wraith–Goa`uld przepchnie kolegom do mózgu kilka informacji, które umożliwią im zalezienie nam za skórę. Nam, Wraith, Ori i całej reszcie idiotów, która hobbistycznie strzela do ekspedycji naukowych... w każdym razie, mózg Todda w czyichkolwiek rękach jest znacznie większym problemem, niż w jego własnych.
– Jakby trzymał swój mózg w rękach, to przestałby być problemem – Dex przewrócił oczyma. – Ale powiedzmy, że rozumiem, że żywy jest tymczasowo lepszy od nieżywego.
– Brawo, Kapitanie Oczywistość!
– McKay, obrażanie ludzi przełóż na inną okazję – burknął Sheppard. – Właśnie wysłałem potwierdzenie do SGC i pozostałych Skoczków, że istotnie, trafiliśmy we właściwe miejsce. Teraz jesteśmy zdani na siebie, bo nadaktywne wrota zwrócą czyjąś uwagę.
– I tak zwróciły, zestrzelili przecież ten bezzałogowy... – prychnął naukowiec.
– Mniejsza o to, wszyscy czytaliśmy wstępną dokumentację misji.
Ronon ponownie przewrócił oczyma.
– Dobra, prawie wszyscy – zgodził się Sheppard. – Jeżeli nie wrócimy w ciągu dwunastu godzin, nasze IDC automatycznie wygaśnie.
– To o połowę mniej niż zwykle – zauważył przytomnie McKay. – Samo przeżycie tej całej eskapady zajmie nam sporo czasu, nie wspominając o poszukiwaniach...
– Więc musimy się sprężyć ze znalezieniem drania.
– Teyla, jak dokładnie jesteś w stanie określić, gdzie jest Todd? – zapytał Rodney, gorączkowo bębniąc palcami o obudowę nieodłącznego laptopa. – Bo wiesz, biorąc pod uwagę pewne różnice między "jest na tej planecie" a "czwarte drzwi na lewo"...
– Bardzo dokładnie – ucięła. – Nie posiadam zdolności umożliwiających wytłumaczenie tego, ale przypomina to trochę podążanie za światłem...
– Tylko nie za światłem! – jęknął Mckay.
Teyla i Ronon spojrzeli na niego pytająco, po czym przenieśli wzrok na Shepparda.
– Takie powiedzenie – wyjaśnił. – Iść w stronę światła, znaczy, że już nic szczególnie cię nie odchodzi, bo jesteś tak jakby martwy.
– Och.
– Więc nie idźmy w stronę światła, szczególnie że Todd jest ostatnią osobą, jaką chciałbym zobaczyć po śmierci... przed też, jeżeli mam być szczery. Wiecie, on po prostu nie wygląda szczególnie reprezentacyjnie, nie wspominając o tym, że Wraith często byli bezpośrednią przyczyną śmierci, a...
– McKay, nikt nie planuje tu umierać – powiedział stanowczo John. – Wpadamy, zabieramy co nasze i wynosimy się, a ten drań dostanie stanowczy zakaz bycia porywanym.
– Znajdzie w tym dziurę, zobaczysz! Zawsze znajduje coś, o czym nikt nie pomyśli, a co przyniesie kłopoty. On absolutnie kocha sprawiać problemy, a im większa pułapka, tym bardziej się cieszy, że może w nią wpaść.
– Czeka nas poważna dyskusja na temat zmiany hobby... myślisz, że polubi zbieranie znaczków? – Sheppard uśmiechnął się krzywo.
xxx
– O, Ha`tak – stwierdził Sheppard, odsuwając lornetkę od twarzy.
– O, cholera – odpowiedział jękliwie McKay. – Dlaczego nikt nie zauważył wcześniej, że stoi tutaj statek kosmiczny rozmiarów Atlantis?!
– Bo go zaparkowali – odpowiedział John. – Z daleka wygląda jak trochę większa piramida. Poza tym, akurat to było do przewidzenia, musisz przyznać.
– Tak samo jak banda uzbrojonych Jaffa, których jakimś cudem ominęła informacja o obaleniu fałszywych bogów, odzyskaniu wolności i kuracji tretoniną? – Rodney skrzywił się i zacisnął palce na swoim P-90 na tyle mocno, że pobielały mu kostki. Potrafił sobie radzić w warunkach bojowych, to fakt, ponad pięć lat biegania z bronią w ręku robiło swoje. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal takich chwil nie znosił i szczerze wątpił w to, że sytuacja kiedykolwiek ulegnie zmianie.
Drużyna leżała w chaszczach na urwisku nieopodal statku Goa`uld, trawa falowała lekko, uginana przez wiatr, a obce gatunki owadów bzyczały wokoło, całkowicie ignorując przybyszy, korzystając z pełnego słońca. Po drugiej stronie znajdowała się potężna, zielona ściana lasu, kończąca się niczym ucięta nożem, praktycznie razem z linią gruntu, która nagle obniżała się gwałtownie i nienaturalnie. Na północnym skraju tej szerokiej, najprawdopodobniej sztucznie utworzonej skalistej doliny spoczywał piramidalny statek. Okolica patrolowana przez w pełni opancerzonych wojowników, którzy widocznie mieli panujący ukrop w głębokim poważaniu. Na szczęście ziemskiej grupy uderzeniowej – nie było ich zbyt wielu.
Na zewnątrz.
– Tam mogą być ich tysiące – stwierdził Ronon.
– Mogą, ale w to wątpię – John uśmiechnął się krzywo. – Od jakichś pięciu lat cierpią na poważne braki w ludziach, bo ci uznali wolność za całkiem niezły pomysł.
– Mimo wszystko mają poważną przewagę liczebną – Teyla spojrzała na niego uważnie. – A czas działa na naszą niekorzyść.
Pułkownik skrzywił się. Rzeczywistość swoim zwyczajem popierała zdanie Athosianki całkowicie i nieodwołalnie. Dodatkowo mieli tutaj do czynienia z Toddem. Praktyka wskazywała, że w cokolwiek zamieszany był ten Wraith, z całą pewnością musiało pójść źle. Prawa Murphy`ego po prostu go kochały i podążały za nim wszędzie, niczym wyjątkowo upierdliwy szczeniak, nie dając spokoju wszystkim, którzy mieli pecha znaleźć się w tym samym układzie słonecznym co on.
– SG–23, postarajcie się odwrócić ich uwagę i czymś ich zająć – powiedział John, nawiązując kontakt z drugą grupą, która znajdowała się gdzieś po przeciwnej stronie doliny.
Wybór towarzyszącej drużyny nie był całkowicie przypadkowy, to właśnie ten zespół niejako wyspecjalizował się w zadaniach obejmujących szaleńczą gonitwę po lesie, rozstawianie pułapek i szeroko pojętą dywersję, która dawała innym czas na wykonanie misji.
Po bazie krążyły różne historie na temat tego, co tym razem wykombinowali, żeby wiodąca grupa mogła wrócić po raz kolejny z tarczą, chociaż John szczerze powątpiewał w wybuchowe właściwości mąki i cukru–pudru. A tego ponoć użyli pewnego razu, z braku innych materiałów.
– Zobaczymy, co da się zrobić – nadeszła odpowiedź dowodzącej zespołem kapitan Jerry.
A chwilę później, na północny–zachód od pozycji zajmowanej przez Shepparda i resztę nastąpiła bardzo efektowna eksplozja, urozmaicona chaotycznymi wizgami i rozbłyskami kolorowych świateł.
– ...czy mi się wydaje, czy to fajerwerki? – jęknął McKay, podrywając się z ziemi. Ciągle nisko, ale w pełni gotowy do biegu, lata misji poza bazą wyrobiły w nim kilka dobrych nawyków.
– Zapytasz później! – rzucił Sheppard i ruszył przed siebie, broń odbezpieczona i w pozycji gotowej do strzału.
Chwilę później w powietrzu rozległ się kolejny wybuch, a tumany kurzu wzniosły się ku niebu, znacznie ograniczając widoczność tuż na skraju doliny. Lwia część Jaffa ruszyła biegiem w tamtą stronę, dla większej efektywności działań rozdzielając się na dwie niezależne grupy, które najprawdopodobniej miały zamiar okrążyć nieznanego przeciwnika.
Znając kapitan Jerry, członkowie SG–23 w tym czasie byli już stosunkowo daleko, rozsiani po sporej przestrzeni lasu otaczającego kamienistą kotlinę, a uruchamiane zdalnie pułapki tylko poprawiały sytuację.
Pozostali na miejscu Jaffa nie stanowili większego problemu, lunety nadal były błogosławieństwem, nawet jeśli P–90 nigdy szczególnie nie nadawało się na karabin wyborowy.
– Teyla, prowadź! – wykrzyknął Sheppard, zajmując pozycję tuż za nią. W środku formacji znalazł się Rodney, a pochód zamykał ubezpieczający tyły Ronon.
Korytarz zakręcał stanowczym łukiem, złote zdobienia przejść pomiędzy sekcjami lśniły złociście w migotliwym świetle pochodni osadzonych w ozdobnych uchwytach.
Ich kroki odbijały się wyraźnie w pustych pomieszczeniach, jedyną rzeczą wskazującą na obecność wroga były komendy wywarkiwane co kilka chwil w ostrym języku Jaffa.
– Daleko jeszcze? – zapytał John. Zagłębianie się we wnętrze gigantycznego statku kosmicznego nieszczególnie mu się podobało. Między innymi dlatego, że doskonale zdawał sobie sprawę, że druga drużyna nie utrzyma bandy Jaffa na zewnątrz zbyt długo, a w zwarciu ich szanse były co najmniej marne.
Jeśli więc nie zdążą z całą misją ratunkową do czasu powrotu wojowników, to znajdą się w poważnych tarapatach. Kłopoty natomiast najczęściej oznaczały rannych, a nie miał zamiaru pozwolić na to, żeby ktoś ucierpiał, lub nawet został zabity podczas misji polegającej na ratowaniu cholernego Wraith.
Już sam fakt, że znowu to od niego zależał los zielonego tyłka Todda sprawiał, że pułkownik miał paskudny humor i masę złych przeczuć.
W najgorszym wypadku wampiryczny obcy dogada się z Goa`uldami, chociaż było to jednocześnie najmniej prawdopodobne.
Najwyżej pozwoli Rononowi go zastrzelić.
– Wierzę, że się zbliżamy – poinformowała ich Teyla.
– Tylko mi nie mów, że to trochę dalej na północny–zachód statku, na północnym–zachodzie statku znajduje się centrum kontroli, mostek i…
– Przykro mi, Rodney – odpowiedziała.
– Można się było tego spodziewać – Rodney pobladł nieco i mocniej zacisnął ręce na broni. Przełknął ślinę i kontynuował – zawsze lubili efekciarstwo, a mostek przerobili na mocno kiczowatą wersję sali tronowej. Gdzie indziej by przekonywali kogoś o swojej boskości? Swoją drogą, czy Todd w ogóle zrozumie, co mają na myśli? Nie wydaje mi się, żeby Wraith w coś wierzyli…
– Kogo to obchodzi? – prychnął Ronon.
Korytarz zakręcił po raz kolejny. Teyla przystanęła nagle, nasłuchując, wszystkie mięśnie napięte w oczekiwaniu na atak, ręka wzniesiona w geście ostrzeżenia.
John skinął głową i zajął pozycję po drugiej stronie korytarza, przyklękając żeby stanowić mniejszy cel. Laserowy celownik był wyłączony, ale karabiny maszynowe w korytarzach po prostu trafiały. Kwestią było tylko to, w kogo.
McKay, zmieszany, cofnął się kawałek, dla większego bezpieczeństwa chowając się za Rononem. Doświadczenie w tym chorym konkursie strzelania do celu, gdzie nagrodą było dalsze życie robiło swoje.
Naukowiec starał się nie zauważać drapieżnego uśmiechu muskularnego mężczyzny, żądzy krwi w oczach byłego Uciekiniera. Nie dziwił się wcale Kavanaghowi, że ten zemdlał, kiedy miało dojść do przesłuchania kilka lat temu.
Rodney odwrócił wzrok.
Chwilę później zaczęła się strzelanina.
Pociski zatów i włóczni Jaffa śmigały w powietrzu, uderzając z hukiem w ściany i pozostawiając po sobie osmalone smugi, iskry strzelały gęsto, gdy ogień karabinów maszynowych spotykał się ze misternymi sztukateriami, odzierając je z farby i zdobień.
– Wiedziałem, że to był zły pomysł! – krzyknął McKay, po oddaniu krótkiej serii mniej więcej tam, gdzie spodziewał się zastać… kogoś kto nie był nimi.
– To ich czymś zajmij! – warknął Sheppard.
– Właśnie do nich strzelam! To jest bardzo zajmujące!
– Oni myślą inaczej – John przewrócenie oczyma zostawił na najbliższą pozbawioną strzelanin chwilę.
McKay jęknął i rozpaczliwie zatoczył oczyma po otoczeniu, szukając czegoś, czegokolwiek, co pomogłoby im w tej sytuacji.
Jak głupio by to nie brzmiało, lepiej czuł się na okrętach Wraith, znał je znacznie dokładniej niż Ha`taki, które do tej pory widywał jedynie w formie schematów dołączonych do niektórych danych w SGC i nieszczególnie zwracał na nie uwagę, szukając innych rzeczy… przez co teraz desperacko usiłował sobie przypomnieć jakiekolwiek ważne detale i jednocześnie nie dać się przy okazji zabić.
Jego szczęście, że miał perfekcyjnie wyćwiczoną podzielność uwagi, lata na Atlantis robiły swoje.
– Teyla? – krzyknął Sheppard, oddając kilka strzałów. – Gdzie on jest?
– Ufam, że znajduje się w złotej skrzyni...
– Co za idiota wpakował go do Sarkofagu?! – warknął McKay, z miejsca dodając dwa do dwóch. Wynik bardzo mu się nie podobał.
– Może im się popsuł? – podsunął John, nie odrywając wzroku od broni, kiedy zmieniał magazynek.
– Tego jeszcze brakowało, Wraith–fanatyk religijny, wyznający wiarę w pasożyta włażącego do głowy i twierdzącego, że jest bogiem... – jęknął naukowiec.
– Myślałem, że to jest do ożywiania martwych – Ronon na chwilę przestał strzelać.
– Przy okazji serwuje małe pranie mózgu... słuchaj, po prostu wyciągnij go stamtąd i daj mu w zęby, jeżeli zacznie do ciebie mówić w dziwnym języku.
Ronon skinął głową, a John miał dziwne wrażenie, że wykona je, jeśli tylko Todd spróbuje otworzyć usta.
Dex zamarł za osłoną, wypatrując najlepszej drogi do celu. Z całą pewnością nie dopadnie tam jednym susem, odległość była zbyt duża, jednak na tyle mała, aby dostanie się tam pod ostrzałem miało jakikolwiek sens.
– Um… – jakimś cudem usłyszał głośno zastanawiającego się McKaya, ale zignorował ten fakt; naukowiec, kiedy chciał zostać zauważony, potrafił dokonywać prawdziwych cudów wokalnych.
Wrócił do śledzenia wzrokiem pomieszczenia – na środku pod ścianą, po przeciwnej stronie sali, na podwyższeniu rzecz nazywana przez ziemian sarkofagiem, przed nią dwóch strażników z tą idiotycznie nieporęczną bronią gotową do strzału, reszta tłoczy się w dwóch innych odnogach korytarzy prowadzących do sali. Przed nimi, z boku, jakieś konsole, równie idiotycznie błyszczące i złocone, co cała reszta statku. Nie miał najmniejszego pojęcia, jaka była ich funkcja. Wiedział tylko tyle, że stanowią wcale niezłą osłonę, jeżeli nie rozpadną się pod ostrzałem.
Przygryzł wargi, usiłując ocenić, czy strażnicy mają w zasięgu to, co znajduje się za konsolami. Postanowił jednak zaryzykować, nie mógł wiecznie klęczeć w progu, czekając na cud.
Zerknął jeszcze za siebie, szukając wzrokiem Shepparda. Teyla i Rodney gdzieś zniknęli, cała reszta jednak była tam, gdzie spodziewał się ją zastać.
Wymienił spojrzenia z pułkownikiem, ten skinął głową i zmienił nieco pozycję. Kilkoma znakami zakomunikował reszcie, co za chwilę ma się dziać, a oni posłusznie przygotowali się do osłaniania pozycji i Ronona.
Ruszył przed siebie nagle, sprężystym wyskokiem i równie niespodziewanie znalazł się na ziemi, a dwa świetliste pociski wizgnęły tuż nad nim. Nie tracąc czasu, przetoczył się na bok. W miejscu, w którym przed chwilą leżał, już ziała wypalona dziura.
Dex zerwał się na nogi, długim susem dopadł pierwszej konsoli i skulił za nią, modląc się, aby urządzenie wytrzymało nawałę pocisków, jaka zaczęła się rozbijać o lśniącą materię jego schronienia.
Odetchnął głęboko.
Połowa odległości za nim, teraz tylko dotrzeć do tej przeklętej złotej skrzyni…
Zaryzykował wychylenie się zza osłony, zaraz jednak musiał ponownie się skulić. Moment ten pozwolił mu na dokładniejszą ocenę sytuacji. Poprawił ułożenie dłoni na pistolecie. Kluczem było pozbycie się dwóch Jaffa sterczących w bezpośrednim pobliżu sarkofagu, reszta jakoś pójdzie.
Warknął cicho, po raz kolejny zastanawiając się, co on tutaj w ogóle robi, po czym wychylił się i zaczął strzelać.
A potem wyrwał do przodu ile sił w nogach, bijąc własny rekord w biegu na krótki dystans. Dopadł przeklętej skrzyni jeszcze zanim trupy dwóch strażników dotknęły ziemi.
Szybki rzut oka do wnętrza Sarkofagu sprawił, że Ronon prawie przystanął. Instynkt okazał się silniejszy i skulił się za urządzeniem. W samą porę. Tuż nad jego głową śmignęło kilka świetlistych pocisków, ze ściany za nim buchnęły tumany iskier i pyłu.
Ronon zamrugał, usiłując uporządkować informacje i przy okazji oszczędzić oczom wszechobecnego kurzu.
Płaszcz z całą pewnością się zgadzał. Czarny i skórzany, w niczym nie przypominający ciężkich metalowych zbroi lub fikuśnych, złocistych wdzianek Goa`uld.
Za to kolorystyka reszty wybitnie nie pasowała. Włosy zdecydowanie nie były białe, a kolor skóry przypominający cokolwiek, co widział u Wraith.
Tylko oczy, oczy zdecydowanie były jego, mimo że widział je tylko przez ułamek sekundy, gdy chyba–Todd spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem. Żółte i nieludzkie, oczy drapieżnika, oczy nie–człowieka.
Ronon wzruszył ramionami. Sheppard wyznaczył mu przyniesienie Todda, Teyla twierdziła, że Todd znajdował się w sarkofagu. Mniejsza o detale.
Wykorzystał moment, w którym Jaffa przenieśli swoją uwagę na ścianę ognia serwowaną przez Shepparda i resztę grupy. Wyciągnął Todda z sarkofagu i zanurkował z powrotem z urządzeniem. Przy okazji chyba nabił nie–do–końca–Wraith kilka siniaków, ale tym akurat nieszczególnie się przejął. Niech się zaraza cieszy, że ma jakąś osłonę. Szczególnie, że nie był łaskaw kooperować i ocknąć się, żeby zająć się ratowaniem własnego tyłka.
– Ronon, sytuacja! – zabrzęczał komunikator głosem Shepparda.
– Mam go, nieprzytomny – odpowiedział krótko.
– Zabierz go stąd, będziemy cię osłaniać!
Dex powstrzymał się przed przewróceniem oczyma. Pole walki nie nadawało się do takich gestów.
Co wcale nie zmieniało faktu, że wybitnie nie cieszył się z tego, że to akurat on musiał wyciągać stąd cholernego Wraith, kim by on nie był.
– Ronon! – zagrzmiał komunikator.
Zachowując przekleństwa na bardziej adekwatny moment przerzucił sobie nieprzytomnego przez ramię i ruszył biegiem, ignorując eksplozje, huk wystrzałów, iskry i krzyki ranionych.
Gdzieś w tle słyszał warkot P–90 wypluwającego z siebie grad ołowiu, tuż obok z ostrym gwizdem śmignął pocisk Zata, praktycznie oślepiając go na moment.
Nie zatrzymał się ani na chwilę, w pamięci miał utrwalony obraz pomieszczenia, a potem po prostu podążał za terkotem karabinów i śladem łusek chrzęszczących pod nogami, komendami Shepparda, których większa część i tak nie przebijała się ponad panujący dookoła chaos.
Gdy w końcu wydostali się z Ha`taku, wszystko, światło dzienne, powiew powietrza, brak zapachu rozgrzanego metalu i spalenizny prawie ich ogłuszyło.
A kiedy wreszcie znaleźli się przy pojeździe, był święcie przekonany, że w razie gdyby sytuacja się powtórzyła, po prostu zastrzeli cholernego Wraith, ignorując rozkazy. Wykręci się czymś o szrapnelach i ogniu walki…
Rozejrzał się uważnie, zauważając że niektórych osób brakuje.
– Teyla? – wydyszał, zrzucając Todda, nie siląc się nawet na delikatność. Wraith padł bezwładnie na podłogę skoczka.
– Z McKayem – odparł Sheppard, nie odrywając wzroku od aktywujących się pod jego dotykiem konsol pojazdu. – Są w drodze, zainstalowali im tam niespodziankę. Dołączą niedługo.
Zmełł przekleństwo w ustach. Powinien być na miejscu, osłaniając odwrót drużyny, ale Wraith zostawiony sam sobie stanowiłby niewybaczalny błąd. Mniejsza o Goa`uld i ich zamiary względem niego, z całą pewnością gdy tylko drań się ocknie zacznie kombinować na własną rękę.
A ostatnie samodzielne działania Todda omalże nie zakończyły się rozbiciem Dedala.
Więc stanowczo musiał zostać w okolicy, na wszelki wypadek, i czekać na rozwój wypadków. Zacisnął zęby i ustawił się u wejścia do skoczka, z bronią wycelowaną przed siebie i gotową do strzału. Kamuflaż pojazdu dawał mu niesamowitą przewagę nad przeciwnikiem i pozwalał na pełną dowolność, jednak żaden element zaskoczenia nie trwa wiecznie. Po dwóch, ewentualnie kilku więcej, jeśli będzie miał szczęście, trupach, zrozumieją kto i skąd ich zabija i zaczną strzelać na oślep, mniej więcej w miejsce, w którym spoczywał skoczek. Miał szczerą nadzieję, że do wymiany ognia nie dojdzie, bo to znacznie ograniczało czas Teyli i Rodneya. McKay nigdy nie należał do orłów wśród biegaczy, a pobyt na Ziemi stanowił dodatkową wymówkę, żeby tylko uniknąć zbytniego forsowania się.
xxx
– ...Och! – zdołała wykrztusić z siebie Teyla, gdy skoczek wzbił się w powietrze i wyszedł poza zasięg broni Jaffa, lawirując pod ostrzałem, a jej wzrok spoczął na ciągle nieprzytomnym Toddzie.
– Większość się zgadza – Ronon wzruszył ramionami.
– Istotnie, to on, ale... – pokręciła bezradnie głową. – Jak?
Białe włosy przeszły do historii, tak samo jak zielonkawa, naznaczona błękitnawymi pajęczynkami żył skóra i ciemne bardziej szpony niż paznokcie. Na prawej dłoni nie było śladu po wyglądającym jak otwarta rana organie do wysysania życia, ślady na twarzy również odeszły w niepamięć.
Zamiast na Wraith, patrzyła na człowieka o niezdrowo bladej cerze, z głęboko osadzonymi, podkrążonymi oczyma. Włosy, opadające na twarz również przybrały bardziej ludzki kolor.
– Mnie nie pytaj – Dex przyklęknął przy nieprzytomnym ze sznurem w ręku i zaczął go krępować, upewniając się, że nie będzie w stanie ruszyć rękoma. – Niezależnie od wyglądu, to nadal Wraith, w dodatku żywy. A to nigdy nie jest dobra wiadomość.
– To może być problem... – potwierdził Sheppard, nie odwracając głowy od sterów.
– Michael wersja dwa–zero! – jęknął McKay – Wiedziałem, że stanie się coś złego, ale to już przesada!
– W tej chwili nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co się właściwie wydarzyło – powiedziała Teyla. – Poza tym ciągle jestem w stanie wyczuć Wraith, co w przypadku hybrydy było niemożliwe.
– Są i dobre strony – stwierdził Ronon, nie przerywając wiązania nieprzytomnego najprawdopodobniej-Todda. – Nie zje nikogo.
– To po co go wiążesz? – burknął McKay.
– Bo nadal może komuś skręcić kark – wyjaśnił Satedanin, sprawdzając efekt swojej pracy. Usatysfakcjonowany, puścił więźnia, a ten osunął się na ziemię.
McKay obrzucił go nerwowym spojrzeniem.
– Swoją drogą, to ciekawe – stwierdził. – Prawie za każdym razem, jak jakiś... robi się trochę bardziej ludzki okazuje się być rudy.
– Nie uważam, aby to był ten kolor włosów... – stwierdziła Teyla, zerkając mimowolnie na Todda. – Prawdę mówiąc trudno w ogóle stwierdzić, jaki to kolor...
– Owszem, wygląda jak coś, co kot przytargał z pola – Rodney wzruszył ramionami. – Ale akurat jego mało reprezentacyjny wygląd to zdecydowanie nie nasze zmartwienie.
– Dziwi mnie, że nas nie ścigają... – mruknęła, patrząc przez okno.
– Uwierz mi, mają w tej chwili masę innych zmartwień... generatory naquadah zawsze ślicznie eksplodowały, a pozostawione obok odpowiednich części statku serwują fajerwerki twojego życia.
– Ale to jeszcze nie wybuchło – mruknął John.
– Oczywiście, że nie wybuchło, masz mnie za idiotę? Musiałem im znaleźć jakieś zajęcie, a ewakuacja statku i rozbrajanie bomby gwarantuje mnóstwo zabawy!
– Ale jak rozbroją bombę, to będą mieli i bombę i statek – ciągnął Sheppard.
– Nie... zacznie odliczać znowu, tym razem w języku Wraith i przez całe kilka sekund. Tego nie rozgryzą.
– A jeśli?
– To wysadzimy i statek i bombę – Ronon wzruszył ramionami, nie odwracając wzroku od skrępowanego Todda, w stronę którego dla pewności skierował lufę odbezpieczonej broni.
– Jest nieprzytomny. Dlaczego do niego celujesz? – zapytała Teyla.
– Bo może się ocknąć.
– A wtedy palec ci się omsknie? – John uśmiechnął się krzywo. – Zrób mi przyjemność i przestaw na ogłuszanie bo wiem, że bardzo chcesz powiedzieć "ups", ale tymczasowo nie możemy sobie na to pozwolić.
Ronon nie powiedział nic, ale po wyrazie twarzy dało się poznać, że był nieszczególnie zadowolony. Niemniej posłusznie zmienił tryb broni.
– Zbliżamy się do Wrót... Rodney, adres – powiedział Sheppard, szykując się na prawdziwe kłopoty, które pojawią się po przekroczeniu "tafli jeziora".
