Zapach lawendy wdarł się do moich nozdrzy. Nienawidziłam lawendy. A moja siostra uparcie spryskała mnie perfumami o takim zapachu, nawet mnie o to nie pytając.
Trzy wizażystki wykonywały skomplikowane ruchy swoimi różdżkami w kierunku mojej twarzy, mrucząc coś pod nosem. Obok stała Dafne, poprawiając tu i ówdzie małe różyczki, poprzypinane do tiulowego materiału, okalającego jedwabną, białą suknię. Jakaś pomocnica krawcowej potknęła się i wylała kawę na podłogę. Nie mogłam się powstrzymać od prychnięcia i wywrócenia oczami.
Dziewczyna mruknęła ciche „przepraszam" i pobiegła po ścierkę.
- A co z włosami? Przecież to trzeba poprawić! Gdzie ta nowa fryzjerka? Wołać ją tu! – krzyknęła najstarsza z wizażystek, a jedna z nich, niska brunetka, pobiegła do drzwi.
Denerwowało mnie to wszystko. Ta ogromna sukienka, w której ledwo mogę chodzić, kilometrowy welon i wyszukany makijaż. Chciałam węższą, białą suknię z pasem w tym samym kolorze z przypiętą różą. Chciałam dużo krótszy welon. Chciałam lekki makijaż, a nie jakieś dzieło sztuki na twarzy. I wszyscy tak biegają wkoło mnie, krzyczą.
- Chce mi się pić. – powiedziałam, nie patrząc w niczyją stronę.
- Nie teraz. Wykonałyśmy staranny makijaż ust, po ceremonii… - zaczęła jedna z makijażystek.
- Chce mi się pić. – powtórzyłam.
- Astoria, uspokój się. Wiem, że się denerwujesz, ale nie możesz… - uspokajała mnie rozentuzjazmowana Dafne.
Fuknęłam i postanowiłam już nic nie mówić. Wytrwale czekałam, aż ta żałosna scena wreszcie się skończy.
- Za chwilę wchodzimy! – zawołała moja przejęta, dziś stuknięta siostra, machając rękami – Idę zająć miejsce. – i już jej nie było.
Doskonale. Zostawiła mnie samą z tymi niekompetentnymi…
Moje rozmyślania przerwał kolejny brzdęk rozbitej filiżanki. Zagryzłam wargi od środka (no bo przecież ten ich cholerny, staranny makijaż ust nie może się zniszczyć!) i zmełłam wyjątkowo paskudne przekleństwo.
Po jakimś czasie już stałam przed drzwiami, prowadzącymi mnie na pełną oczekujących mnie gości salę. Otworzyłam je, a moim oczom ukazał się wyjątkowo starannie i bogato ozdobiony ołtarz, z witrażowymi, kolorowymi oknami.
Obok pojawił się mój wysoki, postawny ojciec z uśmiechem podziwu na ustach. Wyciągnął ku mnie rękę, którą chwyciłam.
Już po chwili szłam przez przejście, oglądając przyozdobione różami ławki, z których w momencie powstawali wszyscy goście. Jak to jest, że połowie z nich umarł ktoś bliski na tej okropnej wojnie, a każdy z nich miał na twarzy ten sam uśmiech zachwytu?
No i wreszcie. Stanęłam przed moim złośliwym, jasnowłosym księciem Slytherinu. Jak zwykle twarz miał obojętną, ale w błyszczących oczach widziałam radość. Ja również się nie uśmiechałam, ale on wiedział, że też się cieszę. „Niech skończy się ta cała szopka", pomyślałam. Odczytał to doskonale, co potwierdził jego kpiący uśmieszek. Trzeba było zachowywać pozory. Łzy szczęścia w oczach, drżące ręce, lekki uśmiech. Szło doskonale, jesteśmy świetnymi aktorami. Nakładania obrączek, jeszcze większe drżenie dłoni. W tym przypadku od duszonego śmiechu, co z pewnością było inaczej odczytywane.
Ja i mój Książę Slytherinu. Obrączki założone na palce.
Od teraz jestem panią Malfoy i jestem z tego dumna.
