Tak długo, jak pamiętali, Garrett jeszcze nikim się nie zainteresował - co ich nie dziwiło samo w sobie. Wręcz przeciwnie, cudze zainteresowanie stanowiło jedną z wyjątkowych sytuacji, w których bliźnięta rozumiały się bez słów i w ramach której już niejednokrotnie podejmowano wspólne działania, obejmujące mniej lub bardziej drastyczne środki, oraz odsuwano na ubocze wieczną rywalizację Hawków.

Nic tak nie odstraszało potencjalnych konkurentek i konkurentów o uwagę ich starszego brata jak spokojna wizyta młodszego rodzeństwa, z uśmiechniętą delikatnie i uprzejmą Bethany oraz cichym Carverem wymownie wodzącym palcami po rękojeści swojego całkiem sporego miecza.

Wraz z upływem czasu, do tej pory, rutyna tych spotkań nie ulegała zmianie. Z wyjątkiem jednej osoby. Której bliźnięta nie miały pojęcia jak traktować.

Pierwszym powodem był fakt, że oboje widzieli, że szczęka Garretta uderzyła metaforycznie o ziemię z niemal słyszalnym hukiem. Jeszcze nikomu nigdy się nie udało tego dokonać.

Drugi powód stanowiła czysta i nadludzka determinacja maga, aby zrobić z siebie kompletnego durnia w niemal każdej rozmowie z elfem.

Po trzecie, cel afektów sam wydawał się być ogromnie zakłopotany poświęcaną mu uwagą, nie wspominając, że pochodziła ona od zadeklarowanego obiektu jego ogólnej, acz silnie ukierunkowanej, niechęci.

I tak, przy wczesnym śniadaniu, zanim jeszcze Leandra wstała, Bethany spojrzała ponad stołem na Garretta, uniosła lekko brwi, i postanowiła wbić kolejną szpilkę.

- ...marnotrawstwo całkiem przystojnego elfa?- spytała mimochodem. Carver parsknął w swój kubek, a Garrett ukrył twarz w dłoniach na samo wspomnienie.

- ...dajcie mi spokój.