PROLOG
Londyn, 2 czerwca 2005
Marylin obsłużyła już kilku pierwszych klientów tego ranka, spragnionych kawy z jej magicznego ekspresu, i ciasteczek, których recepturę dostała od swojej babci. Podobno historia przepisu sięgała popołudniowych herbatek kilku stęsknionych za Anglią wiedźm z Salem; niezależnie od pochodzenia ciasteczka były wyjątkowe i świetnie się nadawały na leniwe popołudnia londyńskich urzędników i księgowych. Zagląda tu co dnia kilku pracowników Ministerstwa Magii i słynny medyk ze Świętego Munga, więc Marylin zawsze przed otwarciem kawiarni zapoznaje się z najnowszymi wiadomościami. The Times i London Fog's Journal dostarczano jej przed ósmą rano, a ona siadała w swoim kapeluszu z liśćmi świeżego lubszczyku przy stoliku obok kominka i przeglądała szybko gazety, bez trudu wyławiając z nich najważniejsze informacje. Tego, że z gośćmi trzeba rozmawiać, nauczyła się już po kilku tygodniach pracy, jeszcze w latach czterdziestych. Interes lepiej się toczy, gdy napełni się klientom brzuchy i pomoże opróżnić głowy.
Wystrój London Fog pozostawał od zawsze niezmienny. Lokal wybudowany pod powierzchnią rzeki miał przezroczysty sufit i pozwalał gościom widzieć Tamizę od dołu. Niemugolskim gościom nasuwało to nieodmiennie skojarzenie z Wielką Salą Hogwartu, jej samej przywodziło zawsze na myśl Toma.
Była już stara, na tyle stara, że powinna dawno o nim zapomnieć, ale jej kochanek sprzed lat był tak wyrazistą, charyzmatyczną postacią, że niemożliwym było wyrzucić jego wspomnienie z kawiarenki. Ze stolika przy kominku. Zetrzeć ślady palców albo magii Toma – nie, sama myśl o tym wywoływała dreszcz. Może była uzależniona od pamięci o tych kilku dniach, a może po prostu tęskniła za bezpiecznymi latami czterdziestymi, już po zakończeniu II wojny światowej i po pokonaniu Grindelwalda. Kiedy jeszcze nie można było przewidzieć…
Czasem wydaje jej się, że jednak wiedziała. Że nie mogła nie wiedzieć. Że kiedy patrzy się z tak bliska w oczy mordercy, to wszystko jest jasne i widoczne jak na dłoni. Ksenofilius ją o to obwiniał, powtarzał jej to wielokrotnie, przecież musiałaś wiedzieć.
Lata czterdzieste były deszczowe i mgliste. Trudno było dojrzeć wyraźnie sylwetki i rysy twarzy ludzi, nawet tych będących tuż na wyciągnięcie ręki, szczególnie kiedy się było zakochaną na śmierć dwudziestolatką.
Śmierć zawsze była dla nich specyficznym tematem. Częściowo omijanym, nieistniejącym, a czasem wydobywanym na powierzchnię buńczucznie i ze śmiechem. Nie; to nie był śmiech, nie taki, jakim go znała przez całe życie.
Pogardliwa drwina.
Tom zawsze mówił o suficie, o rzece, że patrzy się tu na nią z perspektywy umarlaków. Ale ma się przewagę bycia żywym. Patrzy się jakby ze środka śmierci, będąc dla niej nieosiągalnym.
Kochał to miejsce. Jeśli kochał cokolwiek, to z pewnością London Fog w późnych latach czterdziestych.
Z zamyślenia wyrwał ją głos jednego z klientów, więc pośpieszyła do ekspresu, by przygotować kolejne espresso. Bywalcy kawiarni od lat zachodzili w głowę, próbując dociec, jak udaje jej się przygotowywać kawę o tak wyjątkowym smaku – i nie byli to wyłącznie mugole! Cóż, nawet magią trzeba umieć się posługiwać. A jeśli połączy się ją dodatkowo z techniką i elektrycznością… Ale, ale, te przepisy były znane tylko Marylin i – od paru tygodni – jej bratanicy. To dziecko jako jedyne okazało się godne poznania sekretów i wystarczająco wrażliwe, żeby się nimi zachwycić.
Dobra, wrażliwa Marylin. Szkoda, że nie dali jej tak na pierwsze.
Kobieta musiała znów przerwać rozmyślania – doprawdy, co ją dziś napadło? – bo do kawiarni weszła, jak zawsze punktualna co do minuty i perfekcyjnie wyglądająca, redaktor naczelna London Fog's Journal. Kiedy Marylin pierwszy raz usłyszała planowaną nazwę pisma, nie mogła uwierzyć. Naprawdę, od jej lokalu, od tej starej podrzecznej dziury z całkiem niezłą kawą? Ale dlaczego?
Pani redaktor odpowiadała z lekkim uśmiechem, ale lakonicznie: bo to miejsce ją zainspirowało, bo kawa tu naprawdę najlepsza w całym mieście, bo tu… Coś tu jest. W tym miejscu. Może wspomnienia, może ludzie, jakaś stara, zapomniana magia zawieszona po długim czasie w powietrzu, atmosferze, ścianach.
I więcej już nie dała z siebie wydusić.
Więc Marylin, zachwycona i nawet lekko onieśmielona, choć przecież wiele już w życiu widziała, podaje jej zawsze najpiękniej przyrządzoną kawę, raz w tygodniu gratis. I rezerwuje miejsce na wysokim krześle przy ladzie. Bo to zawsze miło porozmawiać z samego rana z kimś inteligentnym. A ta pani chodziła nawet podobno do tej samej klasy, co bratanica, więc i poplotkować może.
Szkoda, że pani redaktor tak rzadko daje się pociągnąć za język. Ale przynajmniej Marylin ma do kogo pogadać.
Z Tomem też tak było. To głównie ona mówiła. I z całym wdziękiem i bezpośredniością młodej dziewczyny zadawała ukochanemu wszystkie pytania, które tylko przychodziły jej do głowy, nawet te najosobliwsze i zupełnie prywatne.
Ten jeden wieczór powracał do niej ciągle, nie potrafiła odgonić myśli o nim, nawet po tych wszystkich latach. Przed snem, kiedy była najbardziej bezbronna, pojawiała się bezsensowna myśl, że może gdyby nie wyrwała się z tym jak hipogryf z kapusty, to wszystko byłoby inaczej. Może nie tylko z nią, z nimi, ale i z nim, może gdyby go nie spłoszyła, to w końcu udałoby jej się dotrzeć gdzieś głębiej i już w nim zostać. Choćby tylko jako wspomnienie. Ale na jawie wiedziała doskonale, że takie rzeczy nie leżały nigdy w jej mocy i że on nie poświęcił jej nigdy ani jednej myśli, nie po swoim odejściu.
To był zwyczajny wieczór, tylko niebo przyniósł ze sobą niezwykle przejrzyste i czyste, można się było napatrzeć gwiazd, prawie się ich najeść. Patrzyła w nie, leżąc na trawie i pozwoliła, by jej myśli latały samopas, dotykały wielkich, kosmicznych tematów, jak mówił o nich Tom. A potem, wciąż zamyślona, zadała mu pytanie.
- Jakim będziesz trupem, Tom? Jakim trupem chciałbyś być?
Deportował się sekundy później. Jedynym wspomnieniem tego momentu był dla niej widok jego oczu.
Pomyślała wtedy, że taka furia jest nieludzka. Ale może to była po prostu furia mordercy.
On już nie wrócił, a ona przez wiele lat próbowała uwierzyć, że Tom Riddle i Tom Riddle to nie może być ta sama osoba.
Gazety ze zdjęciami na pierwszej stronie darła na strzępy. Nie chciała oglądać nowego, charyzmatycznego przywódcy.
Redaktor naczelna siedzi dziś nadzwyczaj cicho. Dobrze, że nie wie, o czym myśli właśnie starsza czarownica, przecież temu dziecku wojna tak mocno dała się we znaki, dziewczyna była tak dzielna. Może to właściwy porządek rzeczy, że Marylin podaje jej kawę, Marylin nigdy nie była bohaterką. Siedziała tylko tutaj, w starej małej knajpce i przyrządzała gorącą czekoladę dla smutnych dzieci, herbatę z rumem dla walczących. Nie chciała już nigdy więcej spotkać Toma, a on też dał jej spokój. Korzystała z tego, jak mogła, piekła swoje tradycyjne ciasteczka, których pewnie wcale nie wynaleziono w Salem, tylko w Greenwich, u ciotecznej babki Mary-Ann. A to dziecko…
Kolejne myśli są jeszcze bardziej nieprzyjemne od tamtych i Marylin szybko się otrząsa, próbując zrzucić ciężar i napięcie z ramion. Stare mięśnie nie są już tak posłuszne, jak dawniej, ale ruszać się trzeba i pracować trzeba, zamiast oddawać się durnym rozmyślaniom o czasach, które już nie wrócą. O pytaniach zbyt wścibskich i bezsensowych…
Ale przecież nie niestosownym. Jeśli jest się choć trochę człowiekiem, ma się świadomość śmierci.
Trzeba się czymś zająć.
Myśli kobiety wędrują do młodego człowieka, który wciąż przebywa za prześcieradłem zasłaniającym ścianę. Na brodę Archimedesa, miał skończyć dwie godziny temu, na długo przed pierwszymi klientami! Zapomnieli się oboje, co za dzień!
Marylin idzie szybkim krokiem, pomimo podeszłego wieku wciąż udaje jej się nie człapać, podchodzi do przepierzenia i cicho woła:
- Panie malarzu? Panie malarzu, słyszy mnie pan?
Gdy odpowiada jej cisza, podnosi nieco głos:
- Panie New York, czy pan już skończył?
Redaktor naczelna podnosi głowę z nad kubka z kawą z wyraźnym zaciekawieniem.
- Jakiś problem, panno Moon?
Marylin kręci głową, podpiera się pod boki i tłumaczy, że chłopak jest wybitnym, znanym artystą, że zakochał się w London Fog i błagał, żeby mu pozwolić upiększyć jedną ze ścian graffiti pokaźnych rozmiarów. Prześcieradło ani drgnie pod jej gniewnym wzrokiem. Może i nie udzielała się na wojnie, ale kawiarnię kocha nad życie i nie da zrobić krzywdy jej ani klientom. O swoich powalczyć potrafi.
- Jakoś dziwnie go pani nazwała…?
- New York. Tak się przedstawił, no to co mam robić? Przecież nie zawołam: „ej, ty!"
- Mówiła pani coś o mnie?
Głowa wystająca zza parawanu była spora, silnie owłosiona i prezentowała podziwu godne, ogromne uzębienie. To ostatnie zdawało się zajmować połowę twarzy.
- Pan New York! Jak dobrze pana widzieć. Zastanawiałam się właśnie, czy skończył pan swoją pracę.
Głowa pokiwała energicznie.
- Tak, zdecydowanie tak, kompozycja ostatecznie zamknięta, elementy skrajne zramowane, szczegóły jak najbardziej ok, no i wszystko się zgadza.
Osobliwe stwierdzenie zostało przyjęte zgodnym milczeniem obu pan. Dziennikarka przetrawiła otrzymane informacje o wiele szybciej, niż zużyty umysł panny Moon.
- Wszystko się zgadza? To znaczy - zgadza się z rzeczywistością? Pan próbował odzwierciedlić na ścianie jakiś faktyczny przedmiot, coś jak hiperrealizm przeniesiony na ścianę zamiast płótna?
New York roześmiał się serdecznie.
- Gdzie tam, proszę pani, jaki hiperrealizm? Ja przepowiednię maluję. Wybrałem tę kawiarenkę, bo ściana ładna, a panna Moon jako jedyna zgodziła się mnie wpuścić z całym majdanem i mugolskimi narzędziami pracy.
- Przepowiednię?
- No tak. Cassandra, moja siostra, miewa ostatnio prorocze wizje, całymi tuzinami. Ale jeden zestaw się powtarza i najwidoczniej dotyczy Londynu, więc przyjechałem wam tu namalować. Ostrzeżony lepiej przygotowany, tak zawsze powtarza nasza matuchna. A mądra kobitka z niej.
Marylin poczuła, że nogi niewiele dłużej poniosą ją tego dnia. Że też nie pomyślała, żeby dokładniej młodego Amerykanina podpytać… Wczoraj uznała po prostu, że warto zaryzykować, w London Fog przydałaby się jakaś ozdoba, a w razie czego parę Evanesco załatwi sprawę.
Ale żeby obcy chłopak malował jej po ścianach przepowiednie… Przepowiednie nie były dobre. Ostrzega się zwykle przed złymi rzeczami, to na złe rzeczy trzeba się przygotowywać…
No i tak to się kończy, jak człowiek ma za dobre serce.
Pani redaktor najwyraźniej zauważyła nagłą słabość kobiety i błyskawicznym ruchem chwyciła ją pod ramię. Jej oczy były jednak skupione na głowie rozmówcy, wciąż wystającej zza prześcieradła.
- Skoro dzieło już skończone, pozwoli pan, że się przyjrzymy?
Chłopak wreszcie wyłonił się cały, ubabrany kolorowymi smugami farby, wzruszył ramionami i wyciągnął jedną rękę w zapraszającym geście.
- To panie tu gospodarują, pań ściana. Ja tylko chciałem pomóc.
Panna Moon zdążyła się już opanować i zrobiła kilka pewniejszych kroków. Dziennikarka grzecznie podążyła za nią, odsuwając lekko przesłonę, żeby staruszce łatwiej było przejść. Wciąż uśmiechnięty całą dolną połową twarzy, New York podniósł do góry latarkę, by rozjaśnić nieoświetlony fragment ściany.
Oczom kobiet ukazał się ogromny, barwny obraz. Na przedzie tłum ludzi, elegancko, odświętnie ubranych, mężczyźni w garniturach, część z nich wygląda jakby klaskali, kilku na przedzie chaotycznie podnosi ręce i robi krok w tył. W tle wielka fontanna i charakterystyczna przestrzeń ministerialnego atrium. Po prawej małe podwyższenie, nad nim – wypisany świecącymi literami w powietrzu – napis.
Wybory Ministra Magii, 2 czerwca 2006.
Los magicznego świata w twojej różdżce!
Oddaj głos, wystarczy jeden ruch.
I niżej, większy i w krzykliwie czerwonym kolorze, drugi.
Ministrze, GRATULUJEMY!
A tuż pod napisem, w łatwo rozpoznawalnej, tradycyjnie niebieskiej szarfie, ciało ministra otoczone plamą krwi.
Pannie Moon przeleciało przed oczami całe życie. Tak, tak, takie rzeczy powinno się zachować na ostatnie minuty, ale historia staruszki, jej życie w dwudziestym wieku, tak blisko dotykała wojen i zamachów stanu, że pod wpływem impulsu zobaczyła to wszystko raz jeszcze, z kołaczącą, uderzającą myślą, że miało tego więcej nie być. A już na pewno nie do końca jej życia.
Brak słyszalnej reakcji młodszej kobiety skłonił pannę Moon do spojrzenia w bok. Na weteranów wojennych lepiej uważać, nigdy nie wiadomo, kiedy się załamią.
Marylin nie potrafiła stwierdzić, czy panna Granger jest bardziej wściekła, czy przerażona. Ale wiedziała bardzo dokładnie, jej pamięć błyskawicznie podsunęła potrzebny obraz, że oczy redaktor naczelnej w osobliwy sposób przypominają spojrzenie młodego Toma Riddle'a. W całą sprawę ani chybi była wplątana śmierć. Jędza już nie ma się gdzie panoszyć, musiała sobie upatrzyć jej kawiarenkę.
Dobrze, więc… Gość w dom, Bóg w dom. Klient w London Fog, ekspres w ruch.
Może kawy?
