1. The man behind glass
Każdy wielki melodramat rozpoczyna się od gwałtownej zmiany, od wstrząsu, wybuchu. Aby jednak do jakiejkolwiek zmiany doszło, coś musi pęknąć, skończyć się . Nic nie dodaje fabule więcej powagi i patosu niż nieudolne próby budowania szczęścia na gruzach szczęścia tych, co byli przed nami. Podobnie sprawa miała się też z Akatsuki. Niby czemu organizacja złożona z morderców i degeneratów miałaby rządzić się innymi prawami niż reszta świata? Jakoś tak się dziwnie składało, jakieś takie dziwne podejrzenia mieli wszyscy dookoła, że tym razem padnie na Orochimaru. Dlaczego? Chciał być niezależny, był gotowy zrealizować swoje cele za wszelką cenę. Tak się nieszczęśliwie składało, że owe cele nie do końca pokrywały się z celami Akatsuki. To już wystarczy, by pociągnąć człowieka do dołu. Tutaj istotną rolę odegrał jeszcze jeden czynnik. Czynnik ten miał lat kilkanaście, dysponował ogromnymi umiejętnościami i kilka tygodni wcześniej wyprawił do grobu całą swoją rodzinę. Orochimaru nie potrafił powiedzieć, w którym dokładnie momencie Itachi Uchiha zaczął istnieć dla niego jako osoba z krwi i kości. Za bardzo zaabsorbowany był swoimi badaniami by zauważyć, że w Akatsuki zaszła jakakolwiek zmiana. Odbywało się to niejako fazami. Najpierw doszły go pogłoski o jakimś ciekawym, ponoć genialnym nabytku. Kisame stał się mrukliwy, niemal bez przerwy krzywił się i mamrotał coś pod nosem. Przy kuchennym stole pojawiło się dodatkowe krzesło, zazwyczaj świecące pustkami. Jakiś czas później Orochimaru przestał się dziwić, że kursując na trasie biblioteka-laboratorium napotyka na korytarzach drobnego nastolatka o ładnej, zmęczonej twarzy. Od czasu do czasu wymieniali uprzejme pozdrowienia. pełen ciekawości wzrok chłopaczka pełzał po plecach mężczyzny i po płaszczu ześlizgiwał się na marmurową posadzkę. Oczywiście ze zmiany pór roku Orochimaru też zdawał sobie sprawę tylko po części. Gdy był gdzieś na misji z Sasorim owszem, dostrzegał, że jest mu albo za zimno, albo za gorąco i to ma jakiś pokrętny związek z torem jakim słońce porusza się po widnokręgu, zazwyczaj jednak nie przywiązywał do takich szczegółów zbyt dużej wagi. Dni tymczasem były coraz krótsze, coraz cichsze, wypełnione tylko monotonnym zawodzeniem wiatru. Rano ziemia była przemarznięta, drzewa i krzewy pokryte delikatną szadzią. Zdarzyło się w końcu, że baza Akatsuki obudziła się pogrążona w wirze białych, opadających miękko płatków. Z daleka stojący na wzgórzu, marnie imitujący zamek budynek wyglądał pewnie jak element kartki bożonarodzeniowej. Mieszkańcy tymczasem snuli się sennie po korytarzach, zajmowali się swoimi rutynowymi, acz nie do końca legalnymi czynnościami, i podśmiewali się w duchu z tych, którzy mieli szczęście przebywać na misjach. Orochimaru siedział w czytelni przeglądając jakieś opasłe tomiszcze, gdy znajomy dzieciak pojawił się w drzwiach niosąc na tacy dwie filiżanki herbaty.
- Nie przeszkadzam panu? – spytał, dając jednocześnie do zrozumienia, że nie ma zamiaru się wycofać nawet, gdyby Orochimaru był aktualnie zajęty spisywaniem swojego testamentu. Złociste oczy błyskawicą spoczęły na twarzy przybysza, po czym znów wbiły się w kartę książki. Przez ten czas zdołał jednak zauważyć opadające na twarz czarne kosmyki włosów i jasną, przezroczystą prawie cerę. W czarnych, przepastnych ślepiach błysnęła jakaś iskierka, przewrotność godna samego czarta. Inteligencja i jakaś dziwna, zachłanna nieco ciekawość. Świetny dzieciak. Idealny wręcz
- Nie przeszkadzasz, chłopcze – mruknął Orochimaru przyglądając się książce. Cały czas jednak spod oka obserwował dzieciaka. – Swoją drogą nie powinieneś przypadkiem teraz trenować?
- Śnieży – padła lakoniczna odpowiedz.
- I co w związku z tym? – mężczyzna przewrócił kartę w opasłej księdze, poświęcając jednak mądrym traktatom tylko czwartą cześć swojej uwagi. – Prawdziwy shinobi powinien trenować z poświęceniem bez względu na samopoczucie i warunki atmosferyczne.
- Powinien też wierzyć w siebie, walczyć nawet w przegranej sprawie i zawsze być gotowym do poświęcenia życia za towarzyszy broni – prychnął z pogardą dzieciak. Nie czekając na zaproszenie postawił tackę na stole i przysunął sobie krzesło. Utwierdził tym tylko Orochimaru w przekonaniu, że ta skromność i układność to tylko maska. Przewrotna bestia, ot co!
- Ah tak, stara, dobra szkoła – legendarny sannin skwitował tę ostatnią uwagę gorzkim uśmiechem. – Prawdę mówiąc nigdy nie przywiązywałem do tego szczególnej uwagi. Mam na tę chwilę nieco ambitniejsze zamiary niż poświęcanie życia dla przyjaciół.
Chłopiec rzucił mu ciekawe spojrzenie znad swojej filiżanki z herbatą. Najwyraźniej nie miał jednak zamiaru drążyć tematu, albo powstrzymywał się, wyczuwając instynktownie, jakich pytań rozmówca oczekuje. Przez dluższą chwilę Orochimaru pochłonięty był swoimi traktatami, młodzieniec zaś całkowicie niemal poświęcił się piciu herbaty drobnymi, eleganckimi łykami.
- Co pan czyta? – spytał wreszcie, odstawiając filiżankę na stół.
- Nudy – uśmiechnął się mimo woli Orochimaru. – Nie zainteresowałoby cię.
- I pan od razu przyjmuje takie założenie? Ładnie to tak nie doceniać przeciwnika?
- Wszystkie zwierzątka w lesie wiedzą, że trzeba uważać na węże – syknął mężczyzna, obdarzając towarzysza spojrzeniem o ciężarze ołowiu. – Bo węże mają to do siebie, że nie przepadają, jak im się depcze po ogonie i lubią atakować zupełnie niespodziewanie.
- Na szczęście łasice są dość szybkie, by umknąć przed takim atakiem – odparł lekko chłopak. – zwłaszcza, że zazwyczaj to nastąpienie na ogon nie jest wynikiem przypadku.
- Ah tak? – Orochimaru uniósł brwi, przyglądając mu się w skupieniu. Czyli jednak nie przypadek? Czyli jednak jakieś konkretne zamiary wobec jego osoby? Wspaniale się składa. – Naprawdę aż tak bardzo śnieży? – spytał po chwili. Uznał, że pora nieco spuścić z tonu i przejść na najbardziej neutralny z możliwych tematów.
- Pan celowo zmienia temat, żeby przygotować sobie dogodną pozycję do ataku, prawda?
- Możliwe – uśmiechnął się krzywo. – Po prostu odpowiedz.
- Skoro nawet Kisame uznał, że nie ma sensu dzisiaj trenować…- westchnął z ociąganiem chłopiec.
- To oznacza naprawdę potężną zawieję. Przywiało jakąś królową śniegu, czy inną cholerę,
- Królowa śniegu? – chłopiec zabawnie zmarszczył brwi, najwyraźniej zainteresowany tematem. – Ta od lodowego lustra?
- Lodowe lustro? – zdumiał się z kolei Orochimaru. – Mógłbym przysiąc, że nie znam tej wersji.
- A jaką pan zna?
- Opowiedz swoją, wtedy ja opowiem swoją – zaproponował, upijając łyk herbaty.
- to jakiś element tego pańskiego wężowego ataku z zaskoczenia?
- Nie, tak po prostu będzie rozsądniej, niż gdybyśmy teraz próbowali się przekrzykiwać i ustalać jaka jest oryginalna opowieść o królowej śniegu.
- Może pan być pewien, że nie mam zamiaru się przekrzykiwać – zapewnił chłopiec, przyglądając mu się coraz bardziej rozbawiony i zainteresowany konwersacją.
- Więc opowiedz mni o tym lustrze. Zaintrygowało mnie. .
- królowa śniegu mieszkała w pięknym zamku w krainie wiecznych śniegów, na północy – zaczął opowieść młodzieniec. Mówił specjalnym, cichym, zarezerwowanym do opowiadania bajek głosem. Orochimaru wygodniej usadowił się w swoim fotelu i przymknął oczy. – Miała ona piękne, magiczne lustro wykonane z lodowej tafli. Wie pan, dlaczego było magiczne? Wszystkie rzeczy piękne i dobre były wykrzywione, zamazane i niewyraźne, złe rzeczy zaś widać w nim było ły świat w tym zwierciadle był brzydki i zły i nie było na nim nic pięknego. Czasami królowa zabierała to lustro ze sobą na przejażdżki i pokazywała je ludziom. Ludzie jednak wiedzieli, że nie zobaczą w nim nic dobrego i nie chcieli patrzeć. Odwracali wzrok, albo zamykali się w domach i zatrzaskiwali okiennice, by nie mogła tam zajrzeć. Rozgniewana królowa śniegu stłukła lustro. Lodowa tafla rozprysła się na na nieskończoną ilość okruszków, czarodziejskiego pyłu, który rozleciał się na wszystkie strony świata. Zamiast jednego lustra, były ich teraz miliony; rozproszyły się wszędzie, a w każdym najmniejszym kawałeczku, widać było świat szkaradny, śmieszny i wykrzywiony. Jeżeli taki okruszek wpadł komu do oka, to człowiek ten wszystko już widział zmienione i nie mógł dostrzec wokół siebie nic dobrego i pięknego, podczas, gdy złe rzeczy widział jasno i wyraźnie. Bywało, że odłamek lustra wpadł komuś do serca. Wtedy owo serce stawało się kawałkiem lodu. Wszystkie ludzkie istnienia na ziemi były mu obce i obojętne. Żyło sobie na świecie pewne dziecko. Może było dobre, ciche i spokojne, może bywało niegrzeczne i krnąbrne: trudno powiedzieć. Zawiał wicher z północy i przyniósł z sobą okruchy lustra. Dostały się do oczu dziecka, i nie mogło już zobaczyć nic oprócz zła i niegodziwości. Utkwiły w sercu i wtedy dziecko wzięło swoje saneczki i udało się gdzieś w świat, przed siebie. Nikt nie próbował go zatrzymać, bo przez te okruchy w sercu dziecko stało się tak niemiłe i okrutne, że nikt go nie lubił i nikomu nie zależało na jego obecności. Śnieg zaczął padać gęsty, pociemniało, dziecko nie widziało już nic dookoła prócz kręcących się białych płatków. Sanki pędziły ciągle, a śnieg sypał, nic już nie było widać. Chwilami uderzały się o coś gwałtownie, to znów spadały na dół, przeskakiwały jakieś nieznane przeszkody i sunęły po białej drodze w zimny, nieznany świat. Na tej podróży upłynęła cała długa noc zimowa, a gdy nastąpił ranek, dziecko spało juz u nóg królowej śniegu, gdyż jej pałac był tak naprawdę jedynym miejscem, do którego mogło i chciało się udać. Nie czuło wcale chłodu, gdyż królowa śniegu zamroziła pocałunkami nawet dreszcze w jego ciele, a serce jego stało się kawałkiem lodu. Biały, zimny, śnieżny pałac wydawał mu się najwspanialszym królestwem na świecie, z podziwem patrzyło na wysoki tron i bawiło się u jego stóp, układając z kawałków lodu wszystko, co mu się tylko podobało. Tak właśnie dzieci bawią się klockami, budując wieże i przeróżne gmachy. Klocki, które dała do zabawy królowa śniegu były przejrzyste, o ostrych krawędziach, zimne i jednakowe; dziecko mogło je układać całe życie w rozmaite figury, litery, desenie. Jednego, tylko jednego wyrazu nie umiało z lodowych klocków ułożyć.
- Jakiego? – zaciekawił się orochimaru, otwierając oczy.
- Nie ułożyło go nigdy, więc i my pewnie nigdy się nie dowiemy – odparł spokojnie chłopiec. – Teraz pańska historia – dodał rzeczowo.
- Obawiam się, że nie będzie nawet w połowie tak głęboka i fascynująca – odrzekł zdawkowo Orochimaru. Naraz obaj odwrócili głowy na cichy klekot. Niespiesznie, przesuwając dłonią po obwolutach książek zbliżał się do nich Sasori.
- Co do…- zaczął chłopak, wsłuchując się w ten niepokojący, nasuwający skojarzenie z polującym skorpionem odgłos.
- Oh, witaj Sasori – Orochimaru skinął na powitanie swojemu stałemu współpracownikowi. Rudowłosy mężczyzna obrzucił siedzących przy stole ponurym spojrzeniem. Miał gładką, pozornie dziecinną twarz o idealnych, wyrzeźbionych jakby rysach. Tak, „wyrzeźbionych" to dobre określenie. Tajemnicą poliszynela był fakt, że Sasori w całości zrobiony jest z drewna. Któregoś dnia wyrzekł się zwykłego, ludzkiego ciała i uczynił kolejny krok ku perfekcji, ku nieśmiertelności. Oczywiście postronny obserwator nigdy by tego nie zauważył. Delikatna warstewka czakry sprawiała, że cialo wydawało się powleczone żywą, ciepłą ludzką skórą. Gdy utrzymywanie tej osłony było zbyt męczące, albo gdy lalkarz nie miał akurat ochoty kryć się ze swoim małym sekretem, można było dojrzeć wyrzeźbione z jasnego drewna, poruszające się u marionetki dłonie. W towarzystwie Orochimaru nigdy nie bawił się w utrzymywanie iluzji człowieczeństwa, teraz jednak najwyraźniej domyślił się obecności gościa i postanowił zatroszczyć się o jego nerwy.
- Dobrze się bawicie, dzieci? – uśmiechnął się pogardliwie. – Zachowujecie się jak przyjaciółeczki z jednej ławki w akademii dla ninja. Żałosne.
- Masz jakąś sprawę, Sasori? – spytał wprost Orochimaru.
- Nie do ciebie, do Uchihy – odparł obojętnie rudzielec. Orochimaru zręcznie zamaskował zdziwienie i zaciekawienie jakie spowodowało ujawnienie nazwiska do tej pory zupełnie anonimowego rozmówcy. Więc to był ten legendarny klan sharinganów we własnej osobie. Ciekawe…
- To pilne? – zainteresował się leniwie Uchiha.
- Lider cię wzywa – powiedział chłodno, obrzucając chłopaka wyjątkowo nieprzychylnym spojrzeniem. – Sugeruję, żeby się pospieszyć.
- Opowie mi pan tę bajkę, dobrze? - Chłopak potrząsnął lekko głową, lekkim dmuchnięciem pozbył się wchodzącego w pole widzenia kosmyka włosów. – kiedyś, przy okazji.
Po tych słowach wstał, i ruszył w stronę wyjścia. Sasori i Orochimaru przyglądali się w zamyśleniu powiewającym za nim połami płaszcza.
- Uchiha Itachi…- westchnął Orochimaru, na powrót otwierając swoją książkę Kiedy padło już nazwisko owego nieznajomego chłopca, wygrzebanie z pamięci i dopasowanie imienia nie przysporzyło większej trudności. Itachi. Łasiczka.. – Cholernie ciekawy dzieciak.
- Widzę, że wreszcie znalazłeś sobie dziwkę z tego samego burdelu – mruknął Sasori.
- No tak, przecież Konoha– zamyślił się Orochimaru. – Stara szkoła w końcu…Oni wszyscy tam tacy, ambitne szczeniaki pętające się po ulicach bez niczyjej opieki i od dziecka uczone, żeby walczyć, żeby zabijać, i żeby robić to wszystko w imię przyjaźni i miłości.
- Ty też taki jesteś, prawda? – zauważył chłodno lalkarz.
- A ty może nie, kukiełko?
- Cóż, chyba nie tylko w Konoha hoduje się samotne, sfrustrowane dzieciaki. – przez chwilę mierzył Orochimaru uważnym spojrzeniem. – Spodobał ci się, prawda?
- Powiedziałem już, zaciekawił mnie.
- Chciałbyś go użyć do tego twojego uroczego, małego eksperymentu?
- A nawet jeśli, to co? – spytał Orochimaru, nieco już zniecierpliwiony. – W przeciwieństwie do ciebie ja potrzebuję ludzi i nie da się tego czynnika zupełnie wyeliminować, jeszcze nie teraz.
- Żałosne.
- To może porozmawiamy o tobie, co, kukiełko? – syknął mężczyzna wpatrując się z natężeniem w chłodną, doskonałą aż do bólu twarz. W nagłym przebłysku pomyślał, ze to dobrze, że Itachi ma rysy tak naznaczone zmęczeniem, dzięki temu nie przypomina tych lalek, które wyrabia Sasori. Nie przypomina lalki, jaką Sasori sam jest.
- Dziecinny jesteś, Orochimaru – skwitował lalkarz. – Dziecinny jak cholera.
Nie mówiąc już nic więcej wstał od stołu i z cichym klekotem marionetki skierował się w stronę drzwi biblioteki. Zupełnie tak, jakby uraziła go ta rozmowa, jakby raził go sam fakt istnienia Uchihy. Orochimaru tymi oznakami irytacji nie zamierzał się przejmować w najmniejszym stopniu. Zaprosił Itachiego do tańca, a Uchiha zaproszenie przyjął z gracją i wyzywającą, szaleńczą odwagą. Dziwny to był taniec i dziwna, senna, a jednocześnie szarpiąca serce melodia. Znajomość własnych walorów, świadomość ryzyka. Kilka chłodnych, zdawkowych pytań o klan Sharingana i jego smutny koniec. Inne już uśmiechy. Jeden uprzejmy i wystudiowany, skrzętnie skrywający prawdziwe odczucia. Drugi krzywy, pełen gorzkiej satysfakcji. Coś, co mogłoby przypominać niezbyt wprawnie przeprowadzane negocjacje. Kto pierwszy ustępuje, przyznaje się do swojej słabości. Przypadkowe splecenie się dłoni. Przeciwnik zauważa głównie sam fakt ustępstwa, nie jego rozmiary. Wczepienie długich, smukłych palców we włosy, zabłąkany w okolicach ucha szept.
'Przeciwnik'. Jeszcze nie partner, jeszcze nie kochanek, wciąż jeszcze to suche, pełne podejrzliwości słowo: 'przeciwnik'
Podczas, gdy ci dwaj somnambulicznymi ruchami przemierzali parkiet wzajemnej fascynacji, gdy wydawali się już zupełnie straceni dla świata, był na szczeście w pobliżu ktoś, kto myślał racjonalnie. Tak przynajmniej z dumą powtarzał sobie Sasori, po raz kolejny analizując zachodzące dookoła niego wypadki. Uchiha i ta ofiara, Orochimaru opętani byli jakąś wspólną, szalenczą wizją, w której sens i spójność wolał nie wnikać. Kisame był coraz bardziej zniecierpliwiony złośliwością i jawną bezczelnością niepełnoletniego partnera. Pozostali członkowie Akatsuki wiedzieli natomiast, że Itachiego nie ma sensu, wręcz nie należy zaczepiać. Albo odpowie zimnym, acz bardzo uprzejmym uśmiechem, albo delikwent zostanie wezwany do gabinetu szefa na rozmowę dotyczącą stosunków między podwładnymi. Młody Uchiha był nieoficjalnym ulubieńcem Lidera, co do tego nie było wątpliwości. Młody, zdolny, niebezpieczny, na dodatek zaś wyjątkowo urodziwy. Cóż w tym dziwnego? Sasori nie na darmo był jednak mistrzem marionetek. Całymi latami śledził ich budowę, mechanizmy, różne sposoby wprawiania w ruch. Potrafił rozpoznać manipulację, gdy był jej świadkiem. Od ukrytych w cieniu zręcznych dłoni, do smukłej sylwetki młodego Uchihy prowadziły jedwabne, srebrzyste nici. Gdyby lider wiedział o innych niciach, tych coraz silniej łączących chłopaka z Orochimaru, mógłby bez trudu je przeciąć. Mógłby też – co Sasori uważał za bardziej prawdopodobne - użyć ich do zniszczenia legendarnego sannina.
