Hej. Miałam pisać w tym pięknym języku, to i piszę (tym razem naprawdę) ;) Przy okazji odreagowując różne różności, więc ostrzegam.

Dalsze ostrzeżenia: opowiadanie bierze pod uwagę wydarzenia z mangi do rozdziału 199, ale w sposób dość powierzchowny, nie całkiem dosłowny i wypruty z tragizmu. Zakłada też, że Alma Karma raczej żyje, choć moim zdaniem raczej już nie żyje.

Opowiadanie zawiera anachronizmy i inne dziwadła. Sensu szukać nie poleca się.

Wczoraj oddałam extenda, cieszcie wraz ze mną :D

Przepraszam za przydługi wstęp i zapraszam do lektury.

Jeśliście jeszcze wszyscy nie pouciekali.


.

Gdy Kanda dotarł do kwatery głównej Zakonu, jak miał nadzieję po raz ostatni, zastał atmosferę ogólnego rozgardiaszu i bezładu, co nie zdziwiło go specjalnie. Zasadniczo bajzel był tu zawsze, aczkolwiek ten konkretny był nieco odmienny w naturze; jednak co właściwie różniło chaos tego dnia od chaosu dnia powszedniego nie stanowiło problemu na tyle zajmującego, aby skłonić Kandę do poświęcenia mu choćby chwili natężonej uwagi.

Pierwsze kroki czarnowłosy egzorcysta-uciekinier skierował do jadalni. Jeżeli było coś, cokolwiek, za czym mógłby potencjalnie tęsknić po odejściu z Zakonu, znajdowało się to właśnie tam. Chociaż, oczywiście, Kanda zaczynał od nowa z dala od ludzi, którzy wykorzystywali go przez całe jego obecne życie i prawdopodobnie sporą część poprzedniego, nie mógł odmówić sobie pożegnalnej miski soby.

Niestety, posiłek przerwały mu donośne nawoływania.

- Kanda! – Niestety, głos był znajomy.

Kiełek fasolowy.

Kanda przełknął i westchnął.

Wprawdzie była kiedyś – całkiem niedawno – mowa o jakiejś wdzięczności, a Arka bywa całkiem przydatna, kiedy ląduje się ze swoimi osobistymi sprawami w samym środku walki między dwoma stronami, z których żadnej nie darzy się zbytnią sympatią, chociaż jedna daje lepsze jedzenie i zakwaterowanie i dla niej teoretycznie zobowiązało się walczyć (nie, żeby od drugiej kiedykolwiek miał propozycje); w każdym razie wydawało się, że tego zatraconego kiełka ostatecznie, w pewnych okolicznościach, da się znieść.

Ale najwyraźniej wydawało się źle.

Konsekwentnie ignorując wołanie, Kanda jadł.

- Kanda!

Allen stanął tuż przed czarnowłosym egzorcystą, ale ten nadal nie raczył na niego spojrzeć.

- Widziałem, że przyszedłeś! Wszystko w porządku? – Spytał młodszy chłopak, nachylając się nad kolegą.

- Nie. Zasłaniasz mi słońce. I przeszkadzasz w konsumpcji.

- Ale nic ci nie jest? – Allen dopytywał się idiotycznie.

- Nie. Odejdź, kiełku.

- Ale… - białowłosy spojrzał bezradnie na Kandę, najwyraźniej zdecydowanego, żeby go spławić i odzyskać święty spokój. Czego Allen nie był w stanie pojąć, biorąc pod uwagę, że okoliczności sprzyjały wszystkiemu, tylko nie świętemu spokojowi. – A już myślałem, że się nauczyłeś. Mam na imię ALLEN!

- Zamknij się, kiełku! – Syknął Japończyk. – Z pewnych powodów nie chcę cię zabijać, ale niedługo będę zmuszony!

-Ale… - Allenowi najwyraźniej zacięła się płyta. – Ale…

Kanda westchnął ciężko i sięgnął po miecz, który młody Brytyjczyk nieopatrznie mu oddał (z użyciem Arki, a jakże – jako środek transportu dostawczego też się sprawdzała) i szybko zaczął tego żałować. (Usiłował nawet przypomnieć Kandzie jego własne słowa o „miejscu, gdzie nie ma Innocence", ale tamten odparł, że Innocence nie Innocence, ale długie dziewięć lat ciężkiego żywota nauczyło go, że dobry miecz zawsze się przyda.)

- Ale! – Zaprotestował chłopak. – Czy ty niczego nie zauważyłeś?

- Czego konkretnie nie zauważyłem? – Spytał zjadliwie brunet, unosząc lekko ostrze.

- No… TEGO! – Allen wskazał palcem na kotłujące się usilnie kłębowisko małych, jasnobrązowych stworzonek zalewające jadalnię i skaczących na stoły, żyrandole, krzesła, ściany, sufity i tym podobne. – Albo tego – dodał, machając rękę w ogólnym kierunku kuchni, skąd kucharze i kucharki uciekali w popłochu, oganiając się od zwierzątek chochlami i patelniami. – Czy też tego…

- To nie mój problem.

- Jak to nie twój problem?

- Zwyczajnie – odwarknął Kanda – ten wasz idiotyczny Zakon i wasze idiotyczne problemy już mnie nie dotyczą. Przyszedłem tylko po swoje rzeczy. Ile razy mam to powtarzać?

- Ale… - Allen był tym wyjaśnieniem wyraźnie nieusatysfakcjonowany. – To nie chodzi o Zakon! Ten zamek plądrują zmutowane surykatki, a ty mówisz, że to nie twój problem?

- To są zmutowane surykatki? – Nawet Kandzie nie udało się ukryć lekkiego zdziwienia na tę wiadomość. - Skąd, do cholery, wytrzasnęliście zmutowane surykatki?

- Noooo, tak, rozumiesz, sekcja naukowa miała drobny wypadek przy pracy skutkujący otwarciem portalu od innego wymiaru, no iiii, tego, rozumiesz – plątał się lekko młodszy chłopak.

- Co za ulga, że mogę wreszcie zostawić ten dom wariatów – mruknął czarnowłosy.

- No, ale mniejsza z tym! Jak tylko zobaczyliśmy, co się stało, to znaczy ja i Lenalee, ona pobiegła szukać brata, a ja wpadłem tutaj, bo było po drodze, a teraz musimy iść…

- Chyba śnisz, kiełku.

W tym momencie Allen zrozumiał, że w ten sposób niczego nie osiągnie, i że jedynym sposobem radzenia sobie z Kandą w dalszym ciągu pozostawało odwołanie się do rzeczy dla niego w jakiś sposób istotnych i wykazanie konieczności danego działania (to znaczy tego, do którego chciało się Kandę nakłonić) dla jego własnego, najlepiej pojętego interesu.

W związku z tym podniósł argument materialistyczny.

- A pomyślałeś, co będzie, kiedy one dotrą do twojego pokoju? Zdaje się, że masz tam parę rzeczy, które planowałeś zatrzymać? Jakieś ciuchy…

Zgodnie z oczekiwaniem, Kanda wydał z siebie nienadający się do powtórzenia dźwięk i poderwał się na równe nogi.

- No właśnie – skomentował z satysfakcją białowłosy. – Nie, nie tędy! – Dodał, ciągnąc starszego kolegę nieco w lewo – tędy nie przejdziemy… już się zawaliło – uzupełnił nieco przepraszającym tonem.

Przez chwilę szli w milczeniu, jakże dobrze znanym ze wszystkich tych misji, na które mieli pecha zostać wysłani razem. Tynk miarowo sypał się na nich z powały, znacząc długie, czarne włosy Kandy szarawym nalotem, na głowie Allena praktycznie niezauważalnym.

Potem młodszy egzorcysta postanowił zagadać, przyjacielsko, acz z lekkim wyrzutem:

- Nawet nie spytasz, co z Lavim! Nie interesuje cię, czy on żyje, czy zginął…

- A żyje czy zginął? – Spytał Kanda dość obojętnie.

- Oba – odparł Allen.

- Że co?

- Ponieważ nie dokonaliśmy jeszcze obserwacji jego stanu, znajduje się on w superpozycji stanów życia i śmierci.

- Że co?

- A kiedy go znajdziemy, jego funkcja falowa się zredukuje i będzie tylko żywy bądź martwy.

- Że co?

- Kanda, twoja ignorancja mnie przeraża.

- Przymknij się, kiełku fasolowy. Po prostu nie wiesz i stąd ten bełkot.

- Właśnie to usiłuję ci powiedzieć, tylko to dla ciebie zbyt mądre.

- Kretyn.

Przez chwilę szli w ciszy, po czym Allenowi zaświtała nowa myśl.

- Chociaż z drugiej strony, jeśli zabiłaby go zmutowana surykatka, wiedziałaby o tym, a więc jego funkcja falowa już by się zredukowała.

- To coś zmienia?

- Nie.

- To nie chrzań bez sensu.

- Usiłuję poszerzyć twoje horyzonty, to moja ostatnia szansa.

-Tcz.

Kanda przewrócił oczami, ale umknęło to uwadze Allena, który patrzył przed siebie w ustawicznej czujności na wypadek niespodziewanego ataku. Nieco deprymował go fakt, że jego miecz egzorcysty był tu bezużyteczny – zmutowaną surykatkę trudno było nazwać „złem" w znaczeniu, o jakie zwykle chodzi egzorcystom, jakkolwiek prawdopodobnie jeszcze trudniej byłoby nazwać taką surykatkę „dobrem" w jakimkolwiek znaczeniu. Pozostawała uniwersalna lewa ręka, niemniej jednak trudno było uniknąć konkluzji, że bardziej wszechstronny oręż w stylu Mugena byłby całkiem na miejscu.

- Możesz powtórzyć Almie – przypomniał sobie Allen, – że ta metafora z kwiatem lotosu nie jest powalająco oryginalna.

Czarnowłosy egzorcysta rzucił mu swoje firmowe spojrzenie mordercy i miał coś odpowiedzieć, ale w tej chwili zderzył się prawie że czołowo z kimś, kto okazał się być Lavim. To natchnęło go do rzucenia Allenowi kolejnego spojrzenia, podobnego w wyrazie, a zarazem zmotywowało do patrzenia przed siebie podczas poruszania się korytarzami w przyszłości.

- Lavi! Znaleźliśmy cię! Żyjesz! – Wykrzyknął entuzjastycznie białowłosy chłopak.

- Jeszcze – powiedział młody kronikarz posępnie i mrocznie. Tak posępnie i mrocznie, że aż zupełnie nie jak on.

– O, Yu – zauważył poniewczasie, na kogo właściwie wpadł, co na chwilę zapaliło światełko entuzjazmu na jego obliczu. – Wróciłeś do nas? Już nas nigdy, nigdy nie opuścisz? Przyprowadziłeś swojego przyjaciela? Gdzie on jest, mogę go poznać?

- Nie mów do mnie po imieniu – syknął Kanda, znów zerkając na Allena, tym razem oskarżycielsko.

- Czego? Coś musiałem im powiedzieć! Martwili się o ciebie!

- Temu twojemu przyjacielowi też tak mówisz? – Spytał tymczasem Lavi.

- Nie twoja sprawa! I, dla twojej informacji, wróciłem tylko po rzeczy.

- Czemuuuu? – Rozczarował się rudzielec, otwierając szeroko oczy i patrząc na Kandę w sposób, który przypuszczalnie uważał za pełen troski, a który Kanda uznał za niesłychanie irytujący i na dłuższą metę wywołujący mdłości w jego delikatnym żołądku, który tolerował wyłącznie sobę, tempurę i zieloną herbatę, zaś quasi-emocjanalnych grymasów Laviego bardzo nie tolerował.

Już miał coś powiedzieć, ale po raz kolejny w przeciągu trzech minut przeszkodzono mu. Tym razem była to Lenalee.

Wypadła zza rogu, zatrzymała się gwałtownie, dostrzegłszy ich. Jej wzrok zatrzymał się na Kandzie.

- Kanda! Wróciłeś do nas!

- Nie, nie wrócił – odparł Lavi, popadając z powrotem w nastrój szubieniczny. – Zresztą, co mu się dziwić… I tak niedługo wszyscy zginiemy, niech zazna trochę szczęścia… Może z dala od innych ludzi ma jakieś szanse na życie… Niech unika stresów i zatłoczonych miejsc…

Do Kandy zaczynało docierać, że zachowanie kolegi było co najmniej niespotykane. I jakkolwiek jego normalny sposób bycia był nie do zniesienia (a co w ogóle było do zniesienia?), to irytowało go także, tylko w inny sposób. Co było nawet gorsze, bo do standardowego już zdążył odrobinę przywyknąć.

- Czyś ty się walnął w łeb tym swoim kretyńskim młotem, bałwanie? – Zainteresował się zjadliwie.

- Martwisz się o mnie, Yu? – Lavi uśmiechnął się smutno. – To miło z twojej strony, ale niczego nie zmieni… - westchnął ciężko i teatralnie oparł się o ścianę z miną wyrażającą totalną rezygnację.

Ściana zareagowała niepokojącym chrobotem, delikatnym dźwiękiem przywodzącym na myśl miarowe osuwanie się kamieni, nagłym, głośnym chrzęstem i w końcu donośnym łomotem gdzieś nieopodal.


I jak? To było pisane dość chaotycznie, więc jest więcej, ale nieuporządkowane i niepełne. Nie wiem, kiedy nastąpi aktualizacja, ale kiedyś powinna.

Bardzo ładnie proszę o komentarze :)

Miłego dnia!

~kim-onka