John. Jedyne imię na świecie warte zapamiętania. John. Wiedziałem, że to nie może trwać wiecznie. Po prostu wiedziałem.
johnjohnjohn. Niezależnie od tego, ile razy powtarzałem to imię, nie przestawało boleć. Mój dobry, wspaniały i cierpliwy John wyjechał. Zostawił mnie samego. Naprawdę wolałbym, żeby pałac mojego umysłu nie zawierał w sobie całego skrzydła, które poświęciłem wszelkim informacjom na jego temat. Wtedy przynajmniej miałbym jakąś szansę zapomnieć o jego słowach.
Nawet się nie obejrzysz, a ja będę z powrotem.
Śmiem wątpić.
Westchnąłem ciężko, i zaciągnąłem się nie-wiem-którym papierosem. Dym z moich ust wypłynął w kierunku pokrytego małymi spękaniami sufitu. W żyłach czułem jeszcze resztki heroinowego śpiewu po ostatniej zażytej przeze mnie dawce. Niedługo będę musiał pomyśleć o kolejnej, żeby móc przespać ze dwie godziny bez natrętnych wspomnień.
John nie ma nic przeciwko. I tak jest daleko.
Rozglądam się dookoła i widzę jego oczy. Jego włosy. Jego uśmiech. Słyszę szczególny sposób, w jaki wymawia moje imię. A wszystko to otaczają jego pieprzone rzeczy: idiotyczne kryminały, które wszelkich informacji o mordercy dostarczają już na pierwszej stronie. Ubrania, które jeszcze tak intensywnie pachną jego zwykłą-niezwykłą wodą po goleniu. Wszelkie papiery, jakie miał w zwyczaju gromadzić.
Kładę się i opuszczam na zmianę łóżko, które dzieliliśmy przez tyle nocy, a kiedy naprawdę się skupię, to prawie czuję jego obecność w tym łóżku. Na moment nawet słońce wyłania się zza chmur.
Każdy dzień jest taki sam.
Jak mógłbym nie skorzystać z pierwszej szansy na zapomnienie o tym wszystkim, włącznie z moim własnym nazwiskiem?
***
Nie jestem już tą samą osobą. Teraz przypominam raczej odsłonięty nerw, którego ból wywołuje nawet najlżejszy dotyk świata zewnętrznego. Dlatego nie narażam się na kontakt z tym światem. Tak na wszelki wypadek.
***
Ten związek i tak był jedną wielką utopią. Zbyt idealny, by mógł być prawdziwy. John był zbyt idealny. A ja zawsze byłem tylko dziwadłem znienawidzonym przez każdego w zasięgu wzroku. Nic dziwnego, że John zostawił dla wojska kogoś takiego jak ja. Cudowny John. Nigdy nie byłem dla niego wystarczająco dobry. Teraz przynajmniej będzie mógł znaleźć kogoś, kto na niego zasługuje.
Ta ostatnia myśl śle nieoczekiwany impuls bólu przez moje odrętwiałe serce.
Nie zniósłbym widoku Johna z kimś innym.
Historia mojej relacji z heroiną byłaby niekompletna bez postaci Jima Moriarty. Pierwsza myśl, jaka towarzyszyła mi podczas naszego spotkania twarzą w twarz miesiące temu, właściwie się nie zmieniła. Nadal uważam, że to niezrównoważony emocjonalnue człowiek o sadystycznych zapędach i irytującej tendencji do używania nietypowo wysokiego głosu, ale od pewnego czasu to także mój diler. On dostarcza mi to, co pomaga na moment zakopać gdzieś głęboko całą tę tęsknotę, w której tonę.
Reszta mnie nie obchodzi.
