Oto nadszedł Nowy Rok. Ktoś słaby i maluczki w swej małej główce wsłuchuje się zapewne w swój mierny i cichutki głosik szepcący:
– Nowy Rok, nowe nadzieje, niezbadane horyzonty przed tobą!
Ale nie Lord Voldemort, spędzający Sylwestra w swej letniej rezydencji, opierający teraz na parapecie swe ani trochę zrogowaciałe pięty osnute bamboszową, rozrośniętą, półsferyczno-podobną materią, która mknęła dalej ku górze wzdłuż delikatnej i subtelnej w swej bladości stopy Mrocznego Pana, ponownie zaokrąglając się na samym szczycie, szczycie szczytów, można by rzec, tuż pod sklepieniem niebieskim, generując w ten sposób powłokę ochronną na całej rozciągłości stopy lorda. I wlepiający swe mokre od wzruszenia wężowe ślepia w fajerwerkowe rozbłyski, przebijając się przez nieprzepasaną framugę olbrzymiego okna jego gabinetu.
Czarny Lord miał już wszystko.
Nie miał nadziei, on tylko ją dawał.
I oczywiście nie istniałby horyzont, który w jego umyśle egzystowałby jako niepoznana, obca, ziemia tubylcza.
Zatem oczywistym jest, iż palce jego stóp są już szczytem szczytów, nieboskłonem, a kostki, łydki, uda i cały tułów wraz z ramionami i głową wstrzeliwują się w obszar kosmosu, po prostu panując, obserwując.
Zaś lordowskie wzruszenie nie jest oznaką osłabienia ducha. Taki rodzaj uniesienia mógł tylko wystąpić w przypadku dotarcia do jego świadomości ampułki ze skumulowanym stanem rzeczy, iż oto właśnie Pan nam panuje.

Lord pociągnął łyczek pieniącego się i strzelającego w nozdrza bąbelkami zielono-żółtego drinka (szampan z pepermintem).
– Jak ci się podoba moje królestwo, Harry? – zapytał swym sykliwym, przenikliwym głosem, wyglądając z niespieszną dumą przez wielkie okno.
Harry, nawet gdyby chciał odpowiedzieć swemu rywalowi, nie był w stanie, gdyż leżał na biurku Pana jako bezładna kupka mięsa.
Do gabinetu Lorda, po skromnym i ostrożnym zapukaniu, wkroczył Lucjusz Malfoy. Odchrząknął. Pan nie mógł nawet patrzeć na nieogoloną facjatę sługi. A na pewno gdyby spojrzał, to uznałby z niesmakiem, iż to nie wargi Lucjusza, a zarost do niego przemawia.
– Panie... – jeszcze raz odchrząknął. – Melduję, że goście bawią się wyśmienicie.
Usta Czarnego Pana rozchyliły się i potrwały tak chwilę w milczącej rozkoszy.
– Co sądzisz... – Pan zaczął bez pośpiechu, delektując się nowymi momentami rozważnie – o mym królestwie?
Lucjusz lekko wzruszył ramionami.
– Jest w dechę, Panie.
Nareszcie sługus trochę wyluzował, emanował większą dawką szczerości niż przez kilak ostatnich miesięcy. Czarny Lord wydał charknięcie satysfakcji, jakby upił właśnie ogromny łyk przepysznego piwa po siedmiu latach wstrzemięźliwości.
– Mów mi, Lucjuszu... – rzekł nagle Pan.
Lucjusz przestąpił z nogi na nogę.
– Panie? O czym mam ci mówić...?
– O mojej wielkości... – uśmiechnął się.
Pan Malfoy wykonał dystyngowane dygnięcie jako inicjalizacja obdarowania Pana Dobrym Słowem.
– Lord Voldemort, wielki i potężny, skromny oraz uczciwy czarnoksiężnik, panujący nam oby jak najdłużej.
Pan pokiwał głową, wyczekując dalej.
– Objął władze nad światem tuż przed przełomem lat, po pokonaniu swego najgorszego rywala, Harry'ego Pottera. Już nikt nie mógł stanąć mu na drodze. Teraz może tylko pławić się w satysfakcji, spełnieniu, dumie i władzy, tworząc nowy, lepszy świat wraz z nadejściem nowego roku. Tak symbolicznego przejęcia władzy jeszcze żaden władca nie miał zaszczytu dostąpić.
Czarny Pan zacharkał z rozkoszą ponownie, wsuwając się w fotel głębiej i poruszając stopami w bamboszach celem intensyfikacji przyjemności.
– Ale nasz Pan jest nie tylko mądry, ale i łaskawy oraz sławny! Postanowił, że nie zabije wszystkich plugawych mugoli, lecz wykorzysta ich życia, by służyły czarodziejom. Obecnie znak czaszki z wężem widnieje na banknotach w Państwie Lorda, obejmującym cały glob ziemski. Widnieje również na godle i fladze. A jest osławiony Mroczny Znak, który to stanowi świadectwo, iż Lord Voldemort dysponuje całym zastępem szczerze oddanych mu ludzi, nie wyłączając mnie.
Czarny Pan mlasnął niespiesznie, cały czas rozkoszując się, i wreszcie powiedział słudze, pomagając mu kontynuować opowieść:
– Wypowiedz to kilkakrotnie.
– Co konkretnie, mój Panie?
Pan zasmucił się, iż sługa nie rozumie go w lot.
– Wypowiedz parę razy „Mroczny Znak", Lucjuszu...
Lucjusz usłuchał.
– Mroczny Znak – szepnął z lekką chrypką.
Odchrząknął. Chrząkał nie dlatego, iż by miał nie lubić swego Pana, po prostu za dużo balował ostatnimi dniami, dzisiaj osiągając apogeum. To prawda, że początkowo nie był przekonany co do słuszności lordowskich planów i chrząkał i bladł, gdyż usługiwał nieszczerze, lecz jak tylko Państwo Lorda narodziło się, Malfoy odetchnął z ulgą i wreszcie poczuł się jak w raju.
– Mroczny Znak – teraz powiedział, to z większym przejęciem, gdyż dzień powstania Państwa (nazwa tymczasowa) rozżarzył się w jego umyśle ogniem dnia niby wczorajszego.
Czarny Pan mlasnął, rzecz jasna bez zniecierpliwienia, już nie miał powodów do pośpiechu.
– Lucjuszu, prawda li to, iż Państwo teraz gromadzi czarodziei różnych narodowości?
Było to pytanie-banał, lecz Malfoy starał się wywęszyć zagadkę lub podpuchę.
– Prawda to – rzekł wreszcie z powagą i należytym majestatem, których to Lord właśnie oczekiwał.
– Więc mów w językach całego świata.
Tym razem Lucjusz załapał.
– The Dark Mark! – prawie zakrzyknął.
– La Marca Oscura! – wołał dalej, przyjmując kolejne wzniosłe pozy.
– Ciornaja Miotka! – wzniósł dłonie ku niebu z natchnieniem.
– Der dunkle Mal!
Czarny Pan wyskoczył z fotela jak rażony piorunem. Malfoy przeraził się, zbladł.
– Przepraszam, panie! Czyżby nie przepadał za niemieckim?!
Lord opanował się, choć oczy pałały żądzą mordu.
– Lucjuszu, powtórz to w języku, którego użyłeś przed niemieckim.
Skrzyżował ramiona i zaczął się przechadzać powoli w tą i z powrotem, z pewną dozą pośpiechu jakoby.
– Ciornaja Miotka! – powtórzył, stając na baczność sługus.
– Jaki to język?
– Oczywiście rosyjski, Panie.
Lord zatrzymał się, jego twarz wyrażała zniesmaczenie.
– „Miotka"? Ależ to brzmi prawie jak „zmiotka"!
Zapadła niezręczna cisza i choć Lord zachował stoickość, Malfoy wiedział, że w środku gotuje się jak sterta ziemniaków w metalowym ,niewzruszonym garnku.
– To jest niezbyt... chwalebne... – zaryzykował wyrażenie opinii białowłosy sługa.
Przez chwilę kipiało, ale wnet pokrywa uleciała pod sufit, przebijając go na wylot. Lucjusz jeszcze nigdy nie widział tak wpienionego Pana.
Lord Voldemort zażądał, aby armia czarodziejska wyruszyła natychmiast po niezbędnych przygotowaniach do Rosji i wybiła całą ludność, magiczną i nie-magiczną, niszcząc ponadto wszystko i wszystkich, co mogło by prolongować ich kulturę, a przede wszystkim, język. Oprócz otwartego wypowiedzenia wojny wschodnim terenom, rozkazał też, by wypuścić list gończy obejmujący wszystkich, którzy mieli jakiekolwiek nawet najmniejsze korzonki rosyjskie. A także ich przyjaciół. Wydziały filologii rosyjskiej miały zostać zamknięte na całym globie. Ci, którzy jakoś byli z tym spowinowaceni, studenci oraz wykładowcy, po surowych torturach, winni zostać straceni.
Dotyczyło to również czarodziejów.

Dokładnie rok od dnia, w którym Lord dowiedział się, iż nazwa własna, która dla niego tyle znaczyła, może w innym języku brzmieć tak... niezbyt chwalebnie, jak to, bardzo delikatnie nadmieńmy, ujął Lucjusz, popijał nie pierwszego w swoim życiu drinka, świętując kolejnego Sylwestra.
– Tak, Lucjuszu, wezwałem cię, ponieważ... – Lord possał chwilę swe beznamiętnie, przesuszone wargi – miałem na końcu języka niezmiernie długą i barwną przemowę o tym jak to życie zatacza koło i... ile człowiek jest w stanie dokonać w niecały rok... ile może osiągnąć, ile zmienić, poprawić w swoim życiu! Lecz...
Lucjusz przekrzywił lekko głowę, z ciekawością. Choć kiedyś występowały w jego umyśle chwile zwątpienia w swego Pana, to teraz jego oddanie graniczyło z wiernością psa.
– Lecz co, Panie? – pozwolił sobie na zaintrygowanie, które niczym pył uwielbienia zostało zassane przez niezbyt urokliwy nos Lorda.
– Lecz to by było nudne.
Lucjusz nerwowo zaśmiał się. Potem jak nie drgnął! Stanął niemal na baczność, pełen powagi, i choć ręka rwała się do salutowania, to zatrzymała się na wysokości ust. Pozwolił swym palcom w stylowej rękawiczce zostać przyłożonymi do warg.
Powaga Lucjusza przemieniła się w grymas rozpaczy.
Niemy szloch wyrwał mu się z gardła.
– Nudne...?
Płonące ślepia Lorda lustrowały pomarszczoną facjatę sługusa. Normalnie, Malfoy dałby uciąć sobie za to rękę, Pan robiłby to z obrzydzeniem, lecz...
Nie dziś.
Dziś oczy jego robiły to... ciekawie i... poufale.
– Jestem Panem świata, już więcej nie można zdobyć, więc... jest Sylwester, Lucjuszu... Myślę, że mógłbym się...
Oczy zapłonęły krótkim, mocnym płomieniem.
– ... zabawić.
Malfoy się ogarnął. Odchrząknął. Przetarł twarz. Cokolwiek go trawiło wewnętrznie, nie mógł zdradzić więcej negatywnych emocji przed swym Lorda, nawet jeśli robił to dla jego dobra.
– Myślę, że nie ma lepszego czasu na zabawę niż właśnie Sylwester. Można się odprężyć i...
– Tak, właśnie! – podchwycił Voldemort i uchwycił swego sługę w przyjacielską otoczkę swego ramienia. – Odprężyyyć!
Nastała chwila niezręczna niezmiernie.
Lord, przyciśnięty bardzo blisko, blisko jak nigdy, do Lucjusza obserwował go swymi pustymi oczyma, oddychał z ekscytacją brzydkimi nozdrzami, a jego niezadbane wargi, zastygły w pełnym rozmarzenia uśmieszku.
Łysa glaca wnet oślepiła sługę!
– Jak to się robi?! – zapytała szybka glaca, po czym powróciła do swego zastygło-rozmarzonego wyrazu, wytrwale oczekując adekwatnego i pełnego treści responsu.
Lucjusz mlasnął ustami, by zacząć mówić.
– Jak się odprężyć?! Zabawić! Jak?! – glaca zaatakowała kolejną falą pytań, nie dając nawet dojść do słowa.
Sługa ponownie mlasnął.
– Mmm, to dosyć proste. Lord jako pojętny czarnoksiężnik, mogę to z pewnością stwierdzić, winien szybko załapać, „o co w tym chodzi"!
– Tak, Lucjuszu! Naucz mnie! Chodźmy do reszty, pokaż!

Rezydencja Lorda w górnych swych partiach zajmowana była wyłącznie przez osobę lordowską, jednak gdy razem ze swymi licznymi śmierciożercami coś świętowali, udostępniał on im obszerne salony na parterze.
Wiadomo, w państwie Lorda jak festyn – to huczny!
Tego dnia więc, w Sylwestra, bawiono się z pompą, nie szczędząc najprzedniejszych magicznych trunków, najdroższego jadła i najsprawniejszych striptizerek oraz innych tancerek... a to wszystkie przyobleczone śmietanką najbardziej łupiącej muzyki wszech-czarodziejskich-czasów!
Lord stanął obok Lucjusza, trochę jak taki grzeczny, posłuszny, merdający ogonkiem psiaczek. Lekko się zgarbiwszy, z niezmiernym podnieceniem obserwował ludzi.
Lucjusz mlasnął.
– Lekcja pierwsza! – podniósł mądrze palec. – Żarty!
Jego oczy smagnęły swymi widzącymi promieniami w prawo!
A potem w lewo!
Jest! Zoom oczny! Skupienie!
Wyłapał grupkę czarodziejów, którzy wydali mu się interesujący.
Gdy powoli kroczyli ku nim, Malfoy naprędce instruował Lorda:
– Warto w towarzystwie zarzucić jakimś żartem, dać dowód, że z kim jak z kim, ale z Lordem, to można sobie pożartować!
Voldemort stanął jak wryty – właśnie przypomniał sobie jedno ze swych wewnętrznych przykazań.
– Ale ze mną nie ma żartów!
Lucjusz cmoknął z niezadowoleniem.
– Ale chodzi o dowcipy... powiedzenie czegoś śmiesznego...
Sługa jął gestykulować dłonią, by dać do zrozumienia, że nie chodzi o nic, co miało by razić w osobę Lorda i jednocześnie przyglądał mu się, czy ten załapał czaczę.
Zamyślone oczy Pana stanowiły zagadkę, więc nie było sensu dalej drążyć. Wyjdzie jak wyjdzie.

– ... a on na to: „Tak! A pod powierzchnią jeszcze więcej!".
Towarzystwo przebranych w czarne szaty śmierciożerców ryknęło śmiechem.
Skłonili się Lordowi i oddali dalszej rozmowie. Uznali zapewne, że Czarny Pan robi zwyczajowy obchód inwigilacyjny (Pan lubił być wtedy ignorowany przez sługi).
Lucjusz chrząknął i trącił łokciem Lorda.
– Eee... – Lord zwrócił na siebie uwagę grupki.
Spojrzeli z respektem i niepozbawienie szczerego zainteresowania. Wszak stał przed nimi Pan Świata. Milcząc, oczekiwali słów.
– Eee... – ponowił próbę sklecenia żartu Lord.
Lucjusz częściowo zasłonił sobą towarzysza i żwawo wtrącił:
– Nasz Lord zaczyna swe wypowiedzi niemal tak dobrze jak każdy spiker Proroka Codziennego!
Zaśmiano się. Lekko, acz gustownie. Głos Lucjusza był w tym momencie dość zabawny i jego śmiech udzielił się innym.
Sługa spojrzał na oniemiałego Lorda, a jego spojrzenie mówiło:
– Można...? Można...?
Pan odciągnął szybko Lucka na bok.
– Lucjusz...! Co ty do diabła wyrabiasz?! Ja miałem zażartować, nie ty!
Malfoy, jeśli to w ogóle możliwe, ujrzał, że uszy Voldemorta lekko się zaróżowiły.
Leniwe cmoknięcie.
– No, ale... sytuacja aż się prosiła!
– Jak się prosiła, to jesteś świnia!
– Cha! – krótko zaśmiał się śmierciożerca. – Widzi Lord?! Lord też umie!
– Nie... nie rozumiem! Co tu się wyrabia?! Co umiem?! Jak sytuacja mogła się prosić! Wyjaśnij, wyłóż mi! Nie rozumiem, nie podoba mi się tutaj!
Władca był o krok od władczego tupnięcia odnóżem. Lucjusz jakoś go udobruchał.
– Proszę chwilkę zaczekać... Myślę, że gdy Lord się zaśmieje, poczuje to we własnych trzewiach, to może coś się wtedy u Lorda odblokować!
Dzielny białowłosy mężczyzna opuścił Pana, zagadał chwilę z inną już grupką czarodziejów.
Wnet przywołał go ręką. Poufałe machanie sługi dodało Voldemortowi animuszu.
Dołączył się do nich.
– Cześć, Lordzie!
– Siemaaaaneees!
– Yo, bro!
Było bardzo miło! Witali się z Lordem jak z ziomalem! Czarny Pan uśmiechnął się.
Teraz jeden z czarodziejów wypuścił kłąb dymu z ust i rzekł:
– Lord Voldemort! Jedyny król, który nie wie co to pomadka do ust!
Zaśmiano się. Całkiem uprzejmie, ale i z odpowiednią werwą.
Lucjusz zbladł. Lord jakby też. Dłoń jego powędrowała do ust.
Czuł je.
Suche.
Na twarz Pana wyskoczył grymas złości.
– Avada Kedavra!
Zabił dowcipnisia.
– Avada Kedavra! Avada kedavra! Avada Kedavra!
Cztery osoby padły od zaklęcia niewybaczalnego przez szał Króla Nie Znającego Pomadki.
Malfoy taktownie odciągał Lorda, bo ten jął już mierzyć w niczemu winnych przechadzających się imprezowiczów.
– Miało być coś śmiesznego... – mruknął na odchodnym, tak by jego uczeń nie słyszał.

Popijali drinki przy stoliku, topiąc smutek nieudanego szkolenia.
Lucjusz mlasnął ustami, niespiesznie i ze znawstwem.
– Lekcja druga: dystans do samego siebie, Lordzie. Dystans do samego siebie...
Upił sporego łyka Martini.
Lord prychnął. Chyba nie bawił się najlepiej. Ale czuł, że jeszcze choć chwilę wytrwać musi. Spojrzał na twarz Malfoya, jakby chciał wyczytać, ile ten jeszcze lekcji, ile asów w rękawie ma, ile może go nauczyć.
Lucjusz beznamiętnie podniósł dłoń z kieliszkiem.
– Panie, świeć nad ich duszą...
Golnął za zmarłych.
– Nie jestem jakąś tam lampką, żeby świecić...
Lucjusz tępo wpatrywał się przed siebie. Choć tak naprawdę myślał.
Siedzieli na wysokich taboretach tuż przy barze rozciągającym się na dobre dwieście metrów.
Tłumy śmierciożerców chodziło, gibało się, tańczyło, piło bez umiaru czy urządzało sobie pogaduchy.
Wreszcie Lucjusz postanowił się podzielić myślami.
– Powiem tak... Może żarty to rzeczywiście nie teren Lorda, nie można we wszystkim być wirtuozem! Z żartami jest tak trochę jak z rosyjską ruletką: raz wypali, raz nie... tyle, że tu oczekiwanie są odwrotne. Niech Lord spróbuję...
Wygiął usta, udając zastanowienie.
– Tańca... Lekcja Trzecia: taniec! A, co ja pieprzę z tymi lekcjami! Niech Lord się po prostu bawi! Nie czuję Pan procentów w głowie?! Jak buzują! Jak śmigają! Tam, siam! Niech targną ciałem Lorda!

Czarny Pan przechadzał się po parkiecie. Było mu strasznie głupio... Raz próbował coś zatańczyć łokciem (bo kiedyś Bella powiedziała, że ma bardzo seksowne łokcie), ale na tym zakończył próby. Zamarkował, że przyszedł tu, żeby posprzątać stłuczony kieliszek i czmychnął.
Nagle tknęło go.
– Lucjusz gada głupoty! Ja nie mogę być wirtuozem w żartach?! I jeszcze znowu o tej Rosji całej gadał, ych, aż mnie mierzi na samo wspomnienie! – myślał namiętnie. – Po co mnie te tany...! He-he... Ludzie, uważajcie, bowiem Looorrrrd nadchooodzi!

Elegancki śmierciożerca właśnie kończył podryw panienki.
– No i ja mówię temu knypkowi, tę pięść wąchały niejedne metalowe drzwi na najdłuuuższych okrętach tego świata, gdym musiał ratować pozamykaną w śluzach załogę! Wybicie twoich zębów, to będzie betka!
– O, woooow! – przymilała się do niego panienka.
Nagle jakaś biała paszcza wtargnęła w obecną tu prywatną przestrzeń!
To Lord! Miał w nozdrza włożone płonące świeczki!
– Aaa! Zjem was! – warknął.
Mężczyzna uciekł ze strachem, piszcząc głosem swej oblubienicy.
Panienka wzięła ze stolika drinka i zgasiła nim zapał na twarzy Lorda.
Świeczki zgasły w ten sam sposób.
Mina zrzedła Panu.
Powoli wyciągnął z rękawa swą dłuuugą różdżkę.
Brwi drapieżnie podskoczyły mu do góry. Szybko i aż dwa razy!
– Widziałaś kiedyś taką długą, mała...? – spytał przeciągle i agresywnie.
Odeszła bez słowa.
– Ech...

Siedział i pił. Pił i siedział.
Po tej nieudanej akcji poszedł zwierzyć się Lucjuszowi (który bawił się najlepsze na parkiecie).
– A może Lord po prostu nie ma w sobie miłości...? – zapytał, tam wtedy, oczywistym tonem Malfoy i wrócił do tańców.
– W sumie chyba nie mam... – pomyślał, tu teraz. – Skoro miłość Harry'ego aż tak na mnie działała... zaraz, to on mnie kochał czy jak? Czy po prostu ta miłość w nim, ale nie ukierunkowana na mnie, tak działała... O, Nagini... takie myśli to chyba tylko po kilku głębszych przychodzą.
Świat coraz bardziej się rozmywał – ale Lord należał do klanu twardogłowych.
Z alkoholem spokojnie mógłby mierzyć się w pojedynkach... nawet na pistolety.
Czknął.
Do stolika przysiadł się jakiś brodaty, dziko wyglądający jegomość. I, apropo, dzierżył w ręce rewolwer.
– Te, łysa pała.
Gdyby Voldemort dysponował całym zapasem trzeźwości nie obyło by się bez Niewybaczenia. Ale jakoś mu teraz wsio rybka wisi-zwisa-cyce-cacy-cyce.
– Te, łysa pała, mówię! Myślałeś, że udało ci się nas wszystkich załatwić, a kicha! My nie taki słaby naród jak wy, upudrowane, umanierowane Angliczki!
Lord zmarszczył się i pokręcił głową. Żarty tego śmierciożercy wcale nie były zabawne... Czarny Pan, choć ekspertem nie był w tej dziedzinie, to jednak tu miał pewność.
– Biała, upudrowana glaca! – grubiańsko zapodał. – Siedzisz naprzeciwko „Ruska". Z krwi i kości Rosjanina! Dociera?
Dotarło. Wspomnienie zabolało, ale zostało stępione przez trunek. E, tam. Machnie się różdżką i po sprawie. Stępi się tego Ruska. I już nie będzie bolało.
– Jestem ostatnim Rosjaninem... – straszliwie nudził Lorda ten jegomość, już nawet nie chciało mu się specjalnie go zabijać. – I co, głupio ci? Twój plan spalił na panewce! Żyję! Ród rosyjski jeszcze nie wygasł! Nawet nie masz wyobrażenia o pojęciu, jak chętnie teraz zajmę się prokreacją!
Lord beknął, głównie na pokaz.
Od „spalenia" przypomniało mu się, jak zapalał świeczki przed wsadzaniem do nosa. To pozbawiło go zupełnej obojętności.
– Tak sobie myślę, że na to nie pozwolę. Myślę, że to ty jesteś tym, który powinien się bać... Jestem od ciebie potężniejszym czarodziejem. Czuję twe słabości na mile. Rozchodzą się jak... no, niewiele się pomylę, jeśli powiem – jak swąd trupa.
– Aha... a więc taki jest twój zamiar, tak? Ukatrupić mnie jak psa tym swoim nieodłączonym kawałkiem drwa...?
– Chyba nie mam wyjścia. „Ciornaja Miotka" nie ma prawa bytu w moim idealnym państwie.
Rosjanin mlasnął ustami, zadźwięczała w tym jakaś tajemna wiedza, nieuchwytna dla Lorda.
– Ale ty jesteś... – burknął Rosjanin i godząc się ze śmiercią, rozparł na krześle – ... nudny.
Jednak jak na pogodzonego ze śmiercią, pomyślał Lord, to z nazbyt lśniącym błyskiem w oku obserwował go ten brodacz.
– Nudny? – dopytał Voldemort z zaintrygowaniem.
Rusek pochylił się do przodu. Pokazał mu magazynek – jedna kula. Pięciu brakowało.
– Nie chciałbyś się trochę zabawić? – zapytał i zakręcił magazynkiem.
Przyłożył lufę do skroni.
– Zmierzyć ze mną jak facet z facetem w pojedynku nie wyzutym z finezji.
Strzelił. Mózg, miazga i krew nie poleciały. Tylko nieprzyjemnie szczęknęło.
Głupiec... Przeleciało przez łysą glacę.
– My Rosjanie to prężny, butny naród... No, już! Miejże trochę ułańskiej fantazji, Płaska Twarz!
Lord się zaśmiał. Poczuł kotłowanie w bebechach – to chyba o to odrzucie chodziło Lucjuszowi! Zrobiło mu się strasznie przyjemnie. Miał ochotę skakać, ale wiedział, że to będzie głupie, że tak nie można, nie wypada teraz...
Spojrzał na rewolwer.
– Daj mi tego gnata... – zachrypiał, wyniszczony tej nocy od alkoholu głos nie był w pełni sprawny.
– Zakręć najpierw... – pouczył rywal, widząc, że Lordowi raczej obce obcowanie z bronią.
Lord się zaśmiał.
Cóż, nie można mieć wszystkiego. Lord był bardzo dobrym władcą, potężnym czarodziejem, najpotężniejszym...

trach...
...

Lord się zaśmiał.
Walnął pistoletem o blat stołu, a jego rechot zagłuszał muzykę. Adrenalina przepełniała jego żyły – one aż pęczniały.
– Teraz ty!
Rosjanin zakręcił magazynek. Smarknął pod nosem, imitując śmiech.
– Jak ze mną przegrasz, to będę mógł się pochwalić, że wygrałem z najsilniejszym czarodziejem na całej Ziemi. Oj, moje dzieci będą dumne!
TRACH!
Lord nie przypuszczałby, że mózg może wylecieć z taką zabawną dynamiką z głowy.
Czarny Pan chwilę oddychał. To było niezłe. Do końca życia chyba zapamięta to zajście, które...
Hmm...
Lord poczuł za sobą jakieś sylwetki. Nie wyczuł agresywnych zamiarów, więc nie sięgnął po różdżkę. Pana nie dało się zaskoczyć.
Odwrócił się. Stało przed nim siedmiu postawnych obywateli w kożuchach. Jakby dopiero co przybyli z jakiej zimnej krainy. Ich brody biły w dzwony pokaźności z tupetem i rozmachem.
Każdy z nich trzymał w dłoni rewolwer.
Pierwszy z nich wskazał na martwego czarodzieja bez mózgu (choć na bezmózgowca za życia nie wyglądał... no, proszę, jak to często wygląd tworzy pozory, wszystko wychodzi dopiero po śmierci).
– Ten koleś był cosik źle poinformowany. Nie był ostatni. Masz jeszcze siedmiu do pokonania... nudziarzu.
Lord cicho zasyczał, prawie jak wąż.
Bez zastanowienia wyciągnął rękę po broń.
– Czekaj... – Rosjanin wstrzymał jego zapędy. – My gramy na trochę innych zasadach.
Pokazał magazynek. Pięć naboi. Jedna pusta.
Lord się zaśmiał.
TRACH! TRACH! TRACH!
TRACH!

TRACH!

Lord Voldemort się zaśmiał. Popijał drinka, już naprawdę „ostatniego tej nocy".
Był odprężony, zabawił się jak nigdy!
Lucjusz posłusznie stał za nim, cały spocony, bo Pan ściągnął go prosto z parkietu do swego gabinetu na górze.
Stopy w bamboszach zadziornie się poruszały, a dotyk bamboszy i poczucie bycia przez nie otaczanym wprawiało Voldemorta w rozradowanie. Przeciągnął się.
– To doprawdy... ostra historia, Panie! – Lucjusz nadal był pod wrażeniem relacji.
Jego Pan zachrypiał z uznaniem docenienia sługi.
– I jaką z tego wyciągniesz lekcję, Lucjuszu?
Białowłosy spojrzał przez okno, szukając tam odpowiedzi.
– Każdy bawi się na swój sposób... – zaintonował Lord i wypił drinka, już naprawdę ostatniego tej nocy.
I przemknęło mu przez myśl, że ukatrupienie całego narodu rosyjskiego mogło być błędem.
(Kto wie, jakie jeszcze mieli pomysły!)
A przynajmniej... zrealizował to w nie taki sposób, jaki był powinien.