Zdumiewająca cisza i spokój ogarnęły Remusa Lupina gdy tylko zamknął za sobą drzwi. Potworny wrzask małego dziecka i nieudolne próby śpiewania Tonks zostały za magiczną barierą zaklęcia Muffliato. Remus stał tak przez parę minut wsłuchując się w spokojne bicie własnego serca i ledwo słyszalne odgłosy ulicy znajdującej się za kotarą drzew oddzielającą ich dom od świata mugoli.

Po blisko pięciu minutach, upewniwszy się, że jego różdżka znajduje się bezpiecznie w kieszeni długiego płaszcza, a najnowsza książka Dana Browna w starej skórzanej torbie zarzuconej bezładnie na ramię, zszedł powoli małymi schodkami do ogródka. Pamiętał on lepsze czasy. Gdy jeszcze Teddy'ego nie było na świecie kwitły tam przepiękne, kolorowe kwiaty, a trawa zawsze była równo przystrzyżona. Oczywiście wilkołak nie wierzył w zapewnienia żony, że tego wszystkiego dokonała własnymi dłońmi bez użycia żadnej magii. Za dobrze znał umiejętności Tonks we wszelkich pracach domowych by móc jej uwierzyć. Spojrzał jeszcze raz na przesuszoną trawę sięgającą kolan i rabatki kwiatowe pokryte teraz plątaniną chwastów i mimowolnie sięgnął ręką po różdżkę. Machnął nią trochę od niechcenia w kierunku najbliższego krzewu dzikiej róży, który natychmiast odżył i zakwitł. Uśmiechnął się podziwiając swoją pracę i od razu weselszy ruszył w stronę furtki.

Wyszedł na skąpaną w słońcu ulicę, odetchnął głęboko i skierował się dobrze mu znaną i często przemierzaną drogą w stronę pobliskiego parku. Po drodze zatrzymał się przy kiosku, szybko przeliczył drobne wygrzebane przed wyjściem z małej sakiewki, po czym z uśmiechem na twarzy zwrócił się do pani w okienku:

-Black Devil'e czekoladowe poproszę.

Szybko podał sprzedawczyni wyliczoną sumę pieniędzy, złapał paczkę papierosów i ukrywszy ją w kieszeni ruszył szybciej w stronę parku. Zatrzymał się dopiero gdy dotarł do niewielkiego stawu po którym pływały kaczki, a dookoła stały ławeczki. O tej porze dnia mało kto tu przychodził. Wieczory były coraz zimniejsze, a staw znajdował się w wyjątkowo zacienionym miejscu parku. Rosły tu największe i najstarsze drzewa w całym mieście, które rzucały na to miejsce długie cienie. Remus pewnego dnia będąc na spacerze z synem podsłuchał, jak dwie kobiety rozmawiały o tajemniczym skwerze przy stawie. Ich zdaniem było to miejsce nawiedzone, gdyż podczas wojny znajdował się tam mały cmentarz, na którym matki chowały dzieci zmarłe podczas porodu. Podobno miejsce to wciąż nawiedzają duchy zmarłych niemowląt. Remus nie uwierzył w te bajki. Sam bowiem wiedział, że legendy te puścili w obieg czarodzieje, chcący mieć miejsce do nocnych pojedynków, bez świadków wśród mugoli. Podejrzewał również, że zostało ono zabezpieczone potężnymi zaklęciami, skoro wciąż budziło taką grozę.

Usiadł na ławce i wyjął papierosa uśmiechając się na samą myśl o czekającej go przyjemności. Odpalił go od różdżki zaciągnął się powoli, wypuszczając dym nosem. Oblizał wargi rozkoszując się słodkim smakiem filtra. Nawet nie zauważył wielkiego czarnego psa, który tuż za jego plecami zamienił się w wysokiego mężczyznę z czarnymi rozczochranymi włosami, trzydniowym zarostem ubranego w długą ciemną pelerynę.

-Co Ty wiesz o prawdziwych Blackach przyjacielu? - powiedział Syriusz siadając obok Lupina i machając mu pudełkiem papierosów przed nosem.

-Syriuszu, oszalałeś!? Przestraszyłeś mnie! - wysapał Remus chowając różdżkę z powrotem do kieszeni.

Spojrzał na przyjaciela, który zwijał się ze śmiechu. Zabrał mu swoje opakowanie Black Devili.

- Bardzo śmieszne – mruknął odpalając kolejnego papierosa i częstując Syriusza.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Lupin wyraźnie delektował się smakiem, natomiast Syriusz wykrzywiwszy usta w najgorszym z możliwych grymasie wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza piersiówkę i wypił z niej dwa duże łyki.

-Remusie! Co to jest?! To hańbi moje nazwisko! - wrzasnął Black wyrzucając papierosa.

-Wydawało mi się czy to Ty zawsze powtarzałeś, że nienawidzisz swojego nazwiska, bo przez nie jesteś kojarzony z rodziną? - odparł spokojnie wilkołak.

-To co innego. Nazwisko trzeba mieć. Choćby i najgorsze, bo to ono czyni nas rozpoznawalnym.

-Masz racje.

Przyjaciele pogrążyli się w rozmowie i zanim się spostrzegli na skwerku zaczęło się robić bardzo ciemno i zapaliły się latarnie.

-O Merlinie! Ale już późno. Tonks się zaraz zorientuje. - przestraszył się Lupin wywołując tym samym wybuch śmiechu przyjaciela.

-Co? Tak Cię krótko trzyma, że nie możesz nawet spotkać się z przyjacielem? - zapytał Black wstając razem z Remusem z ławki.

-Nie o to chodzi. Mały wciąż płacze, a Tonks już wychodzi z siebie. Cały czas jest zdenerwowana i zmęczona.

-Mówiłem Ci stary, kobiety nas kiedyś zniszczą. Trzymaj się! - zaśmiał się Łapa i poklepał przyjaciela po ramieniu przybierając znowu postać czarnego pas i machając ogonem odbiegł w innym kierunku.

Remus patrzył na Blacka dopóki ten nie zniknął za zakrętem po czym ruszył w stronę domu wyjmując po drodze kolejnego papierosa.

Czyżby Syriusz miał rację? Czy Tonks go ogranicza? Ale przecież nigdy nie zabroniła mu wyjść z domu. Jednak mimo wszystko robił to w tajemnicy przed nią. Dlaczego? Czyżby męczyły go wyrzuty sumienia? Przecież on i tak nie umie zająć się dzieckiem. Tonks na pewno poradzi sobie z tym dużo lepiej. Jest w końcu kobietą. Mimo to coś go cały czas niepokoiło. Miał pojęcie o tak wielu sprawach, które nie miały teraz znaczenia, a najzwyczajniej w świecie nie wiedział co zrobić z kobietą i małym dzieckiem. Ten ślub to wielka pomyłka! Nie powinien tego robić Tonks. Jest za młoda, zmarnuje sobie przy nim życie. Kiedyś tryskała zdrowiem i radością a od kiedy urodziła Teddy'ego rzadziej się uśmiecha, nie wychodzi z domu i cały czas jest zmęczona. To musi być jego wina. Jest złym mężem. Musi coś z tym zrobić. Zmieni się! I to od zaraz!

Podniósł wzrok i spojrzał w okna domu. W sypialni świeciło się słabe światło. Wszedł cicho na podwórko i znowu spojrzał na krzew róży ożywiony parę godzin temu. Podszedł do niego po cichu i za pomocą różdżki odciął kilka gałązek. Zebrał je w ładny bukiet i wszedł po cichu do domu.