DISCLAIMER: X-men nie są moi, ani jeden… nikogo mi nie odstąpili dranie jedne… :P
BiP BiP BiP
Irytujący śpiew budzika zamilkł, po naciśnięciu magicznego guziczka przez drobną dłoń kobiety, którą tak brutalnie zbudził. Spod kołdry wyłoniła się jej zaspana twarz i rozczochrane włosy. Omiotła nieprzytomnie zielonymi oczyma sypialnie, a następnie niechętnie wstała. Co, jak co, ale wstawać to ona nie lubiła. Przetarła oczy i chwiejąc się niepewnie wyszła z sypialni.
I zaczęła się rutynowa procedura. Wstawienie mleka na płatki, w międzyczasie skok do toalety, potem pospieszne zjedzenie śniadania, następnie odświeżenie się i ubranie. Gdy była gotowa wychodziła z domu, by spacerkiem odbyć drogę dzielącą ją do jej miejsca pracy. Nie brała ze sobą auta, mimo, że je posiadała. Bo po co? Mieszkała w małej mieścinie, z dala od największych miast, posiadającą dwa sklepy wielobranżowe, jedną stacje benzynową, przy której znajdowała się restauracja, oraz mały bar, do którego wpadała większość mieszkańców.
W drodze do pracy witała się z każdą mijaną osobą, a z co drugą zagłębiała się w krótką rozmowę typu: „Co u Ciebie? Słyszałaś, że…". Tak, to jedna z przypadłości małych miasteczek. Wszyscy się znają, jak jedna wielka rodzina. To nie to samo, jak w Nowym Jorku, gdzie prawdopodobieństwo przypadkowego spotkania kogoś znajomego było równe niemal zeru.
Zielonooka weszła do baru. Był on raczej niewielki, pod ścianą mieściły się cztery stoliki, a kolejne trzy usadowione były w różnych miejscach. Przy barze było pięć wysokich krzeseł, a teraz ich część okupowana była przez dwóch młodych ludzi pijących poranną kawę. Ci odwrócili się, gdy kobieta weszła.
„Witaj Anno!" zawołał z entuzjazmem jeden z nich. Uroczy blondyn o chłopięcej urodzie. Drugi, ciemnowłosy, wyglądający na takiego, co się wprost z więzienia urwał, kiwnął do niej głową.
„Cześć Mikey! Cześć Johnny!" odparła niemal równie entuzjastycznie. Anna przeszła pod ladą i znalazła się za barem.
„Widzę, że Sam was już obsłużył…" powiedziała, uśmiechając się i nalewając sobie również kawę.
„Co
prawda, nie było to tak przyjemne, jak zazwyczaj jest, gdy to ty nam
robisz kawę, ale nie było też aż tak źle" odparł Mikey –
blondyn. Anna uśmiechnęła się lekko.
„Domyślam się, co jak co, ale kawę to ja robić i podawać umiem najlepiej" powiedziała żartobliwym tonem. W drzwiach na zaplecze pojawił się Sam – właściciel baru.
„O, Anna jesteś już… Był telefon do ciebie, ale myślałem, że jeszcze cię nie było" rzekł przepraszająco.
„Nic się nie stało" zapewniła go „kto dzwonił?"
„Czekaj… No przedstawiał się, ale… Teraz to sobie za nic nie przypomnę!" zawołał. Sam znany był z zapominania różnych rzeczy, był tak roztrzepany, że czasem zapominał, kto jest kim, albo gdzie on sam mieszka. Bar udawało mu się prowadzić tylko dlatego, że Anna przypominała mu, o tym, że ma płacić za lokal, oraz o innych sprawach. Anna roześmiała się.
„Ok., jak przypomnisz sobie, to daj mi znać" powiedziała.
„Nie wiem, jak to robisz, że jeszcze mnie nie zabiłaś" zażartował Sam. Szczerze mówiąc Anna również nie wiedziała, z reguły była dość wybuchową osobą, z charakterem, łatwo wpadającą w złość… Jednak, cała atmosfera tego miasta sprawiała, że jakoś się uspokoiła.
„Gdybym cię zabiła, to nie miałabym, gdzie pracować, pamiętasz?"
„Dobra, dobra, to jeszcze pamiętam" odparł udając obrażonego. Anna po raz kolejny wybuchnęła śmiechem.
Zbliżała się godzina 16. Anna czekała na nią z utęsknieniem, bo dzisiaj był dość duży ruch. Niewiadomo skąd zjawiło się tutaj mnóstwo przejeżdżających… Jakby nie mogli pójść do restauracji przy stacji, tylko musieli iść akurat do baru, w którym pracowała Anna! Zmęczona do granic możliwości pucowała bar. Wreszcie wybiła upragniona godzina. Anna wzięła swoje rzeczy z zaplecza i natknęła się tam na Sama.
„Ja się zmywam" powiedziała.
„Jasne, jasne… Idź, wypocznij sobie, dzisiaj mieliśmy ruch, nie ma co!" odparł właściciel.
„Pa" Anna opuściła zaplecze, gdy usłyszała wołanie Sama.
„Co się stało?" zapytała, gdy ten pojawił się w drzwiach.
„Scott!" odparł zadowolony z siebie.
„Co?"
„No, ten co dzisiaj rano dzwonił" wytłumaczył Sam.
„Scott? Podał nazwisko?" zapytała Anna, a wyraz jej twarzy był nieodgadniony.
„Pewnie podał, ale nie wymagaj ode mnie, żebym wszystko pamiętał!" oburzył się właściciel.
„Ok., ok., dzięki" odpowiedziała., a jej twarz przybrała zamyślony wyraz.
Scott, Scott… Summers? Jeśli tak, to… o cholera, o co chodzi? Anna weszła do swojego domu. Przy okazji depcząc jakąś kopertę. Zdziwiła się. Jedyne co do niej przychodziło, to były rachunki, a te zapłaciła jakiś tydzień temu. Podniosła kopertę zaadresowaną do niej i zamknęła za sobą drzwi. Wpadła do kuchni, wyjęła z szuflady nóż i za jego pomocą otworzyła kopertę. Wyjęła z niej rozkładaną się kartkę, przedstawiającą dwie złote obrączki na białym tle. Co do cholery? Rozłożyła ją.
Zaproszenie!
Scott Summers i Emma Frost, mają zaszczyt zaprosić Annę Smith na ślub, który odbędzie się 17 lipca w katedrze Św. Piotra… blah, blah, blah…
Ugięły się pod nią kolana. Oni wiedzieli. Wiedzieli cały czas, gdzie była. Wiedzieli nawet, gdzie pracowała i jakie przyjęła sobie nazwisko. Opuszczając dwa lata temu instytut z powodu… z powodów osobistych… zrobiła wszystko aby jej nie odnaleźli. Mimo, że posiadała parę domów, nie zamieszkała w żadnym z nich, zakupiła nowy w małej mieścinie w stanie Missisipi. W mieścinie, której nie było na większości mapach, ponieważ była zbyt mała… Ułożyła sobie życie. Z dala od starych przyjaciół, z dala od przeszłości. A teraz, gdy wszystko było niemal idealne dostała to zaproszenie. Wiedziała, że powinna pojechać. W końcu to ślub jej przyjaciół, no dobra, może nie przyjaciół, ale ludzi, z którymi mieszkała pod jednym dachem parę dobrych lat. Z żadnym z nich nie łączyła ją nic więcej, jak tylko koleżeństwo. Jednak było to raczej jej obowiązkiem… Ale nie po to uciekała, by teraz powrócić! Uciekła z nadzieją, że już nigdy tam nie powróci, że już nigdy nie będzie musiała spojrzeć im w oczy. A szczególnie jemu. Oczywiście, tęskniła… Wiele razy zdarzało jej się być już w aucie, gotową do powrotu do domu, jednak zazwyczaj powracała na swój podjazd, po dojechaniu do napisu Amityville żegna. Z czasem jednak prawie w ogóle przestała tęsknić z nimi. Tylko nie za nim. Za każdym razem, gdy widziała mężczyznę podobnej postury do niego serce jej podskakiwało, może to on? Może to naprawdę on? Może przyjechał tu po nią? Może zatęsknił? W podświadomości zawsze miała nadzieję, że on jej szuka, że pewnego dnia stanie na wycieraczce przed drzwiami jej domu… Ale on nigdy nie przyszedł! Zwalała to na fakt, że ukryła się tak dobrze, że nikt nie może jej znaleźć. Ale teraz się okazało… Oni cały czas wiedzieli, gdzie Anna jest. A on, po prostu nie chciał jej widzieć i nie przyjeżdżał tu. Pewnie teraz jest szczęśliwie związany z tamtą…
Zerknęła na kalendarz, który wisiał na ścianie. Do tego ślubu było tylko 2 tygodnie. Skoro cały czas wiedzieli, gdzie się znajduje, to czemu powiadomili ją tak późno? Nawet nie miała sukienki, prezentu… Ale zresztą, po co jej to, skoro nie ma zamiaru pojechać? Tak, Anna tam nie pojedzie! Nie ma mowy! Za nic w świecie!
Nie podobał się jej pomysł stawienia czoła im, przeszłości. Bała się spotkania ich wszystkich. Tych, których porzuciła zostawiając tylko i wyłącznie króciutki list, mówiący o tym, że zamierza się ustatkować, gdzieś, gdzie jej nie znajdą i, żeby jej nie szukali, bo ona nie chcę. Bała się pytań: 'czemu pojechałaś?', 'czemu tak nagle?' i wyrzutów, 'przecież mogłaś zostać!', 'tu jest twój dom!'. Po jej tchórzliwej ucieczce dosłownie bała się im spojrzeć w oczy…
Instytut przeżywał chyba największe zamieszanie w całej swojej karierze, to znaczy od jakiegoś roku, kiedy to po raz ostatni został zburzony a następnie odbudowany. Panowała nerwowa atmosfera, rezydencja, w której mieścił się Instytut imienia Charlesa Xaviera huczał od plotek. Co nie było dziwne, wszystko dotyczyło ślubu aktualnego dyrektora placówki, Scotta Summersa, oraz jego wieloletniej partnerki, Emmy Frost. Większość uczniów wyjechała na okres wakacji do rodzin, jednak mimo tego Instytut wydawał się bardziej tłoczny niż zazwyczaj. Po domu bez przerwy krążyła przyszła panna młoda wraz z grupą cateringową. Oczywiście, niewiadomo jak dobrze by się ludzie postarali, Emma nadal karciła ich swoim chłodnym głosem.
„Czy nie wyraziłam się jasno, gdy powiedziałam, że serwetki mają być białe?" powiedziała, potrząsając w ręce bordową serwetkę.
„Ale bukiety, które zamówiliśmy będą czerwone i…" zaczęła niepewnie drobna szatynka.
„Kto powiedział, że bukiety mają być czerwone?" przerwała jej zimnym głosem Emma.
„Ja tak powiedziałem" odparł mężczyzna w czerwonych okularach, który podszedł do nich słysząc nadchodzącą kłótnie.
„Scott! Czy nie wyraziłam się jasno mówiąc, że ja się zajmę wszystkim związanym ze ślubem?" zapytała go równie chłodnym tonem, jak uprzednio kobietę z cateringu.
„Byłaś wtedy załatwiać sprawę menu…" zaczął się tłumaczyć.
„Scott! W jakim ty świecie żyjesz? Nie mogłeś zadzwonić!"
„Emmo, co za różnica, czy będą czerwone czy białe?" zapytał wreszcie.
„Co za różnica? Scott… Inni ludzie widzą nie tylko czerwony!"
„No to zamów białe! Co za problem?"
„Żaden i pozwolisz Scott, że ja zajmę się przygotowaniami do ślubu?"
„Oczywiście, kochanie" odparł niesamowicie potulnie i pocałował ją w policzek.
Uh, co za pantoflarz pomyślała szatynka. Emma spojrzała na nią z tryumfującym uśmieszkiem. Mam wrażenie, że czyta mi w myślach.
„Panno Frost, ale my zamówiliśmy już białe róże" powiedziała na głos szatynka.
„To je odmówcie"
„Ale…"
„Żadnych 'ale', w końcu zawsze mogę zamówić wesele w innej firmie" odparła chłodno. Szatynka wzruszyła ramionami i zapisała coś w notatniku, który bez przerwy nosiła ze sobą, od czasu do czasu notując.
Emma i Scott jedli właśnie lunch. Rzadko kiedy zdarzało im się ostatnimi czasy jadać razem, bo Emma większość czasu kręciła się po domu, zastanawiając się jak go przygotować na wesele, które notabene miało się odbyć już za trzy dni.
„Jak idą przygotowania?" zapytał Scott.
„Już prawie wszystko gotowe" odparła Emma i westchnęła cicho.
„Co się stało?"
„A co się miało stać?" odparła chłodno. W głębi duszy denerwowała się, denerwowała jak nigdy. W sumie, w jej dotychczasowym życiu bardzo rzadko się jej to zdarzało, a już na pewno z powodu ślubu. Zresztą, to pewnie dlatego, że to był jej pierwszy ślub. Natomiast jej przyszły małżonek miał już niemałą wprawę w tym.
„Co z gośćmi? Wszyscy będą?" zapytał ponownie.
„Tak, pomijając Rogue. Nie mogę się do niej dodzwonić." Odparła Frost.
„Quoi!" odezwał się ktoś z boku. Był to Gambit, który akurat przechodził.
„Co co?" odparł prosto Scott. Kompletnie nie wiedział o co temu Cajunowi chodzi.
„Nie możesz się dodzwonić do Rogue, oui?" zapytał znów Cajun. Położył gwałtownie swój talerz na ich stół.
„Tak… No i?" odpowiedział i wstał. Jego twarz znajdowała się na wysokości wykrzywionej twarzy Gambita.
„Och,
czyli znasz do niej numer? Czy ktoś na tej sali zna jeszcze numer do
Rogue?" podniósł głos Cajun. Mutanci siedzący w
stołówce
popatrzyli po sobie. Panowała niesamowita cisza,
wszyscy czekali na rozwój sytuacji.
„O co ci chodzi, LeBeau?" warknął Scott.
„O co mi chodzi! O co! Wyobraź sobie, że szukałem jej wszędzie po tym, jak zniknęła, pamiętasz? Czy wtedy nie mogłeś mi powiedzieć, że znasz jej numer, 'mon ami'!" krzyknął.
„Remy, Scott, uspokójcie się" rozległ się zimny głos Frost.
„Mam się uspokoić! Niby jak? Zjechałem pół Stanów Zjednoczonych szukając jej, podczas, gdy wy cały czas wiedzieliście, gdzie ona jest!"
„Pozwolisz, że dokończymy to w moim gabinecie?" orzekła Emma tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Remy podążał za dyrektorową do jej gabinetu. Był zdenerwowany. Nie, to mało powiedziane. Był wściekły. Miał mordercze zamiary, o tak. Miał ochotę rozwalić coś. Na przykład tę lampę ścienną, która właśnie mijali, albo te drzwi, albo Emmę i Scotta…
Dwa lata temu opuściła go kobieta. Nie przejmowałby się, gdyby tą kobietą nie była Rogue. Oczywiście, gdyby to była każda inna byłby to jedynie cios w jego dumę, zresztą, kto to wie? Nigdy nie opuściła, go żadna kobieta.
Aż poznał Rogue, mutantkę o zdolnościach, które uniemożliwiały jej fizyczny kontakt z inną osobą. Z początku brał to za zwykłą zabawę. W końcu, ktoś taki jak ona jest idealnym celem. Była wyzwaniem dla kogoś takiego jak on. A wszyscy wiedzą jak Remy lubi wyzwania.
A potem, nagle, zdał sobie sprawę, że to jest coś więcej. To było coś więcej niż wyzwanie. To było coś więcej niż pożądanie. Rogue oczywiście zawsze piękna, pewnie nadal jest. Była wysoka, szczupła, proporcjonalna, była… idealna. Jednak nie to w niej pociągało go najbardziej. Bo on zaczął ją naprawdę lubić. Przestało się liczyć, czy może ją dotykać, czy nie. Ona była po prostu inna niż wszystkie. Potrafiła rozpalić go dotykając swoją drobną dłonią w rękawiczce jego twarzy. Wystarczył tylko jeden drobny gest, a on zupełnie tracił głowę. A jej charakter… Kochał go. Nigdy nie był w stanie przewidzieć, co zamierza zrobić. Była nieobliczalna. I to sprawiało, że w ich związku nigdy nie zagościła nuda.
Ich związek musiał pokonać wiele przeszkód, jednak z każdej wychodził zwycięsko, ba! Stawał się nawet silniejszy niż przedtem. Byli razem od lat. Kto by pomyślał, że Rogue potrafiłaby usidlić wiecznego kawalera Remyego LeBeau? Wierzcie, czy nie, ale ona zrobiła to. Był zakochany po uszy.
Potem przyszły czasy z pewnością najszczęśliwsze dla nich. Przez jakiś czas ich moce były zdezaktywowane. Mogli żyć jak normalna para. Mogli się dotykać, mogli się całować… Mogli robić wszystko tak, jak normalni ludzie. To był najpiękniejszy okres w jego życiu, a raczej w ich życiu. Liczyli się tylko oni, nieważne już było superbohaterowanie, byli cali dla siebie. W tym czasie po raz kolejny przekonał się, że są dla siebie stworzeni, że kochał ją, jak żadną na świecie.
Jednak ten stan nie trwał wiecznie. Po jakimś czasie ich moce powróciły. To było dla nich trudne. Rogue znów odsuwała się, gdy on zbyt blisko podszedł, znów stworzyła tę barierę wokół siebie. Oczywiście, chciała go, wiedział to cały czas, ale strach przed skrzywdzeniem jego był zbyt wielki, nawet wtedy, gdy Remy zapewniał ją, że jest gotów podjąć ryzyko. Magicznym lekarstwem na ich problemy miały być organizowane przez Emmę sesje telepatyczne.
A wtedy pojawiła się inna, mutantka imieniem Foxx. Remy musiał przyznać, była pociągająca. Na dodatek była napalona… i to na niego. To jedynie pogłębiło konflikty między nim a Rogue.
Pewnego dnia Rogue odeszła. Odjechała, nie mówiąc nic nikomu, a po sobie zostawiła tylko króciutki liścik, napisany w pośpiechu. Wszystkiemu winna była Foxx, a raczej Mystique jak się później okazało. W głowie przybranej matki Rogue pojawił się jakiś dziwny plan, tak pokręcony, że pewnie sama Raven nie wiedziała o co w nim chodzi. Tak czy siak, udało się jej go wykonać, a przynajmniej tylko w połowie. Rogue opuściła Remyego.
Było prawdą to, co mówił. Szukał jej. Przeszukał każdy z jej domów. Nie odnalazł jej. Po jakimś czasie dał sobie spokój. Widocznie naprawdę nie chciała go widzieć.
A teraz, po dwóch latach, dowiedział się, że jego koledzy z drużyny cały czas wiedzieli gdzie ona jest. Oczywiście nie powiedzieli mu. Czemu? Sam nie wiedział… Ale zbierał się w nim gniew.
„Czy teraz mogłabyś mi łaskawie powiedzieć, czemu nigdy nie wspomnieliście mi o tym, że wiecie, gdzie ona jest?" zapytał Remy, gdy znaleźli się w jej białym gabinecie. Gambit nie lubił tu przebywać. Gabinet był przerażająco czysty, nawet biały kosz na śmieci był pusty, a wszystko leżało na swoim miejscu. Nie było tu żadnych zbędnych przedmiotów, typu jakiś kwiat, czy obraz. Gabinet przywodził mu na myśl szpital. A on nie lubił szpitali.
„Zechcesz usiąść?" odparła ignorując jego pytanie i sama zajęła miejsce w białym, skórzanym fotelu, Scott natomiast stanął przy oknie.
„Merci, postoję" odpowiedział, jednak po chwili usiadł na krześle, naprzeciw dyrektorowej. „Więc? Czemu nic nie powiedzieliście?"
„Czyżbyś zapomniał, co napisała Rogue, w tym liście?" zapytała.
„Oczywiście, że nie zapomniałem! Tylko mi powinniście byli powiedzieć!" odparł. Pamiętał to co napisała, znał treść listu niemal na pamięć.
„Rogue wyraźnie napisała, że nie życzy sobie, żebyśmy jej szukali" powiedziała Emma.
„I co z tego! Ja ją kocha…" zawahał się „…łem! Co, jak co, ale ja powinienem wiedzieć, gdzie ona jest!"
„Powinieneś respektować jej słowa" odparła spokojnie. Emma Frost patrzyła na niego ze stoickim spokojem w jej zimnych niebieskich oczach, podczas, gdy on wpatrywał się płonącymi oczyma przepełnionymi emocjami. W tym momencie widać było, jak różnymi osobami byli. Remy wziął głęboki oddech. Spróbował się uspokoić.
„A gdyby… gdyby Scott cię opuścił i zostawił taki oto liścik, czy ty nie szukałabyś go? Czy nie chciałabyś go odnaleźć?" zapytał, starając się pokonać ją jej własną bronią. Scott obrócił się od okna i popatrzył wyczekująco na plecy swojej przyszłej żony. Nastała chwila ciszy.
„Zacznijmy od tego, że ja nie zdradziłam go z pierwszym lepszym mężczyzną" odparła chłodniej niż zazwyczaj. Remy poczuł jak krew napływa mu do twarzy. To, co powiedziała ta głupia dziwka rozgniewało go bardziej niż cokolwiek.
„LeBeau" wtrącił Scott ostrzegawczo widząc czerwoną ze wściekłości twarz kolegi z drużyny. Gambit obrzucił ich jeszcze spojrzeniem płonących gniewem oczu i wyszedł z gabinetu trzaskając drzwiami.
„Może jednak powinniśmy mu byli powiedzieć?" zapytał niepewnie Scott, biorąc sobie do serca ostatnie zdanie wypowiedziane przez porywczego Cajuna. Emma obrzuciła go chłodnym spojrzeniem, lecz milczała.
