Dźwięk za dźwiękiem, nuta za nutą rozbrzmiewają i rozchodzą się po pokoju. Smukłe palce pędzą po klawiszach, to spowalniając, to ponownie nabierając tempa, a sylwetka Midorimy ledwo zauważalnie porusza się w rytm melodii. Patrzę na niego i nawet nie próbuję kryć podziwu. Mimo tego, że już tyle razy słuchałem jego kompozycji i obserwowałem go podczas grania, wciąż nie mogę nadziwić się jednej, jedynej sprawie – jak to możliwe, że Shin – chan jest tak bardzo idealny? Za każdym razem gdy siada do pianina, widzę, jak wszystkie jego choćby najmniejsze cechy stają się dla mnie widoczne i nagle przestaję zwracać uwagę na te nieliczne wady mężczyzny, całkowicie zamykając się w świecie muzyki, stworzonym specjalnie dla mnie. Zawsze wtedy zastanawiam się, czemu akurat mnie spotkało szczęście bycia z nim, z moim najidealniejszym ideałem – z osobą, która całkowicie wywróciła mój świat do góry nogami. W głębi duszy czuję, że na niego nie zasługuję, a jednak gdybyśmy mieli zostać rozdzieleni, nie dałbym za wygraną. Walczyłbym do końca, nie pozwoliłbym mu odejść. Bo jakże mógłbym pozwolić na stracenie swojego sensu życia?
Melodia zaczyna gwałtownie zwalniać, aż po chwili w pokoju słychać wyłącznie tę ostatnią, pojedynczą nutę wydaną przez pianino. Patrzę uważnie na Midorimę, a gdy mężczyzna nieśpiesznie odsuwa się od instrumentu i wstaje, uśmiecham się.
Od kiedy tylko pamiętam, Shin – chan gra wyłącznie wtedy, gdy tego potrzebuje. Każdą sytuację, emocję i myśl przelewa w nuty, stwarzając pełną uczuć symfonię, w której zakochuję się na nowo za każdym razem, gdy ją słyszę. Muzyka jest częścią duszy tego kochanego dryblasa i jestem pewien, że nigdy w życiu nie przestałby jej kochać.
Ponownie zerkam na Midorimę, obserwując delikatny uśmiech formujący się na jego ustach i ten radosny, pełen wręcz dziecięcej naiwności i nadziei wzrok. Machinalnie ruszam w jego stronę, patrząc jak mężczyzna czyści swoje okulary, po czym staję na palcach i daję mu krótkiego całusa w policzek. Jak zwykle na jego policzkach pojawiają się rumieńce, przez co śmieję się cicho. Jesteśmy ze sobą tyle lat, tak wiele razem przeszliśmy, a on wciąż zachowuje się czasem jak nieśmiały, niedoświadczony nastolatek, i to także w nim uwielbiam. Kocham patrzeć, jak na jego lico wpływa jasnoczerwony, głęboki rumieniec, a wzrok błądzi po pokoju, jakby mężczyzna chciał za wszelką cenę uniknąć mojego spojrzenia. Od czasów liceum praktycznie się nie zmienił, zostając tym samym sobą, w którym kochałem się przez tyle lat.
- Shin – chan, kiedy wreszcie zagrasz mi tę specjalnie dla mnie skomponowaną piosenkę? – pytam z zaczepnym uśmiechem, chcąc podroczyć się z Midorimą. Jak się spodziewałem, mężczyzna od razu odwrócił się ode mnie, próbując ukryć swoją nieśmiałość.
- Mówiłem ci już, że zagram ją, kiedy nadejdzie sposobność. – Odchrząknął i spojrzał mi w oczy, najwidoczniej odzyskując rezon. – Chcę, żebyś na zawsze pamiętał chwilę, w której wreszcie pokaże ci to, Takao. Chcę także, by było to coś specjalnego, a nie byle jak zagrana…
- Rozumiem, rozumiem! Nie tłumacz się już. – Śmieję się i odwracam w stronę okna, chcąc ukryć rumieńce powoli wpływające na moje policzki. – Poczekam, nawet jeśli miałoby to trwać latami.
- Dziękuję.
Obserwuję spływające po szybie krople deszczu, myśląc, że nasza rozmowa jest już skończona, gdy nagle czuję, jak ramiona Midorimy oplatają mnie od tyłu, przyciągając do jego ciepłego, dużego ciała. Jego zielone włosy łaskoczą mnie w szyję, a oddech delikatnie drażni lekko odsłonięty obojczyk, przez co przechodzi przeze mnie przyjemny dreszcz. Nie mija nawet sekunda, gdy mężczyzna nachyla się do mojego ucha i szepcze:
- Też cię kocham, Kazunari.
