Nadal bolało.
Zmasakrowane trzewia miały w zwyczaju atakować go nagłym, przejmującym bólem. Jedyne pozostałe oko szybko się męczyło, cierpiał na nocne migreny i bezsenność. Aby pracować, wciągał amfetaminę. Aby jeść, palił marihuanę. Aby spać, łykał mirtazapinę i, na Boga, każdej nocy zastanawiał się, czy nie warto było wziąć jej zdecydowanie za dużo.
A potem wracał do pracy, dziwnie pobudzony. Przez całe życie nienawidził tego miejsca, nienawidził wstawać rano, pomstował los, który go tu rzucił. Teraz jednak był zadowolony. Wydał mnóstwo pieniędzy i uruchomił wszystkie swoje znajomości, aby być zadowolonym.
Stanął, jak codziennie, metr przed przezroczystą ścianą celi. To, co widział, wprawiało go od miesięcy w cudowny nastrój. Inne izolatki należały do szpitala, przebywający w nim więźniowie mieli swoje prawa, definiowane ustawami czy konwencjami. Wielu osobom jednak zależało, aby w tej konkretnej celi praw nie było, nie było cywilizacji, aby listy nigdy nie trafiały do prawników, sieć telefoniczna ciągle miała awarię. Taki skromny prezent od wielu, wielu ludzi.
Chilton poprawił garnitur, sprawdził, czy opaska całkowicie zasłania bliznę na twarzy i uśmiechnął się szeroko, jak człowiek czujący głęboką satysfakcję na widok swojego dzieła.
- Dzień dobry, Hanni. Chyba się nie pogniewałeś po tym, jak zabrałem ci kibelek, prawda?
