Projekt: Chimera
Chimerę niepokonaną,
która swój ród wywodziła od bogów, a nie od ludzi.
Z przodu lwem była, od tyłu wężem, a kozą pośrodku,
strasznie zionącą potężnym, płomiennym ogniem zagłady.
(Iliada 6,180-182)
Część I
Plany i spiski
1.
Czasami, rozpędzone Koło Czasu może napotkać okoliczności, w których o jego biegu zadecyduje jeden skrzat.
Panowie, drogie panie, nie lekceważmy skrzatów.
Nad Szacownym i Obyczajnym Domem Rookwoodów zapadała chłodna, marcowa noc. Pięcioletni August siedział tak jak przystało w swym pokoju, z powagą kontemplując krople wody zbierające się na wewnętrznej stronie szyby. Jego młody umysł nie pojmował wagi problemu z którym przyszło się zmierzyć jego rodzinie. Wiedział tylko, że mama ma dziś urodzić jego siostrę, a także, że była chora.
W innej części posiadłości nawet lustra były zaparowane.
Wiercący w uszach wrzask cierpiącej kobiety obijał się przez chwilę o ściany sypialni aż wreszcie zamilkł, zawstydzony przerażonymi minami domowników. Uzdrowiciel Rogers załamał ręce, głównie w litości nad własną obolałą głową, w następnej zaś nad Marią Rookwood, leżącą bezwładnie wśród przepoconej pościeli i czekającą na śmierć... Swoją, lub dziecka.
Odhaczył w myślach listę: temperatura utrzymana, Eliksir Jaszczrutkowy podany, pokój okadzony mieszaniną jadu niewidzialnej kobry i ziół leczniczych, pościel odkażona... To wszystko wystarczyłoby na uzdrowienie silnej kobiety, która błądząc po zwierzyńcu Malfoyów złapała Pasiastą Odrę. Ale, że kobieta owa dała się tam zaprowadzić będąc w szóstym miesiącu ciąży... Zwykła zachcianka, kaprys znudzonej szlachcianki.
Kto miał ponieść konsekwencje? To zależało od głowy rodziny, Richarda Rookwooda. Nieobecnego, niestety. W tej chwili jeden ze skrzatów próbował się z nim skontaktować. Rogers miał nadzieję, że skutecznie.
Okruszek szukał i szukał ale pana Rookwooda nie było w miejscach gdzie zwykle bywał. To mogło znaczyć tylko jedno: Prywatne Sprawy. A nikt, zaś szczególnie Okruszek, nie śmiał przeszkadzać swemu panu w Prywatnych Sprawach. Głowa ostatniego pechowca, który się ośmielił wtrącać w Prywatne Sprawy, wciąż straszyła na ścianie pokoju wspólnego skrzatów. Nie miała nosa, uszu ani oczu.
Okruszek zrozumiał, że tym razem podjęcie decyzji należy do niego.
Czego chciałby pan? Jako, że nienarodzone dziecko miało być dziewczynką, pan bez wahania by je poświęcił.
I tak też Okruszek powiedział gdzieś, w innej rzeczywistości.
Ale tego Okruszka jeszcze bardzo bolały przypiekane żelazkiem palce. Bo herbata podana pani była za gorąca. W głowie skrzata, wśród natłoku smętnych i bolesnych myśli wykwitło, niespodziewanie dla niego samego, bluźniercze pytanie.
A czego chciałby Okruszek?
16 lat później...
- Coś ci wypadło z torby, Ślizgonie.
Tuż obok średniowiecznej zbroi osaczyła groźnego zwierza.
Instynkt atak-ucieczka zadziałał u niego tak naturalnie, że Ewa była naprawdę pod wrażeniem. Nie później niż w sekundę po wypowiedzeniu pierwszego słowa już spoglądała na ostrzejszy koniec jego różdżki. Oczy chłopaka błyszczały feralnie w półmroku który utworzył się między złotymi plamami światła rzucanymi przez świece. Nie, to nie był jakiś tam leniwy i ślepy pyton, pomyślała z satysfakcją, patrząc na leciutkie drżenie jego dłoni dzierżącej broń - to była kobra spięta do skoku.
Ona zaś poświęcała różdżce tyle uwagi, że Ślizgon mógłby równie dobrze mierzyć w nią laseczką lukrową z Miodowego Królestwa. Nie wyciągnęła też swojej. Czekała, jaka będzie jego reakcja gdy zobaczy co trzyma w ręku, grzbietem do góry, tak by mógł z łatwością odczytać tytuł.
Zachłysnął się powietrzem i jego oczy rozszerzyły się odrobinę. Cienie zatańczyły na jego twarzy. Był wściekły.
- Nie przypominam sobie, żebym miał dziurę w torbie - wycedził, nie spuszczając z oka swego skarbu. - Zostaw takie bajeczki dla grzecznych Krukonów. A teraz oddaj to, albo pożałujesz, że cię rodzice urodzili, ty...
Zawahał się, najwyraźniej niepewny od jakich to ścierw może ją wyzwać. Nie znał statusu jej krwi.
Punkt dla Ewy.
Książka nie wypadła znikąd i oboje dobrze o tym wiedzieli. Jeden błyskawiczny manewr łokcia i przyklęknięcia załatwił wszystko. On był zbyt zajęty śledzeniem gnieżdżącej się dwa stoliki dalej gryfońskiej wszy, sztuk cztery, by zważać na całą resztę biblioteki.
- ...ty mała jędzo! - zakończył wreszcie, tak jakoś bezradnie.
Jego dłoń wystrzeliła do przodu... Ale dziewczyna przewidziała ruch. Odskoczyła zwinnie, unikając jego rozcapierzonych palców.
- No, z takim podziękowaniem to nie wiem czy coś wskórasz - powiedziała, nie tracąc nic z rezonu. Chłopak najwyraźniej podjął jakąś decyzję, bo zobaczyła błysk jego zębów gdy wygiął wargi w paskudnym grymasie. Zagrożenie stopnia trzeciego. - Jesteś szlamą czy tak cię rodzice wychowali?
Zamarł w połowie rzucania jakiegoś prawdopodobnie bardzo bolesnego przekleństwa. Prawie widziała jak obracają się korbki w jego mózgu. Szlama - znaczy z towarzystwa. Skądś znał tę twarz? Mysie włosy. Miodowe oczy.
August Rookwood. Niewymowny. Śmierciożerca.
Opuścił różdżkę. Tylko odrobinę, ale jednak.
Punkt dla Ewy.
- Rookwood - powiedział, kładąc nacisk na jej nazwisko. - Nie irytuj mnie. Wiesz, że jestem ostrzejszym graczem od ciebie.
Oczywiście, że wiedziała. Nie interesowali ją słabeusze.
- Oddaj moją książkę i powiedz, kto cię tu przysłał.
Nie było sensu dłużej go drażnić. Z niejakim zainteresowaniem spostrzegła, że przyciska książkę do piersi tak jak matka mogłaby tulić ukochane dziecko. Było w jego geście coś tak tragicznie zaborczego, że gdyby nie była Krukonką, rozczuliłaby się pewnie.
Przysłał? A kogóż to on miał na myśli? Jej brata, niech mu zdrowie i szczęście krótko służą? Lucjusza Pawiego Króla? Bellę szaleńczo zakochaną nie w swoim mężu? A może samego Lorda Szlam?
Pewnie miał nadzieję na to ostatnie, marzyciel.
- Ja się przysłałam, drogi Ślizgonie.
Nadzieje chłopaka oklapły i odpełzły. Biedactwo, nie wiedział, że Ewa dopiero się rozgrzewała.
- Czemu miałby mnie ktoś przysyłać? - kontynuowała tym samym, lekko zdziwionym tonem, nie dając mu dojść do głosu. - Myślisz, że taki jesteś ważny? Że Malfoy chce ci powierzyć misję ratowania świata?
Zamrugała po puchońsku, niewinnie.
- Takiemu żałosnemu skunksowi jak ty?
Gdyby coś mogło zrobić w tej chwili "Zonk!", zrobiłoby pewnie. Gdyby szczęka Ślizgona miała uderzyć w beton a oczy wyskoczyć z orbit i zawisnąć na sprężynkach, tak też z pewnością by się stało. Brak obycia z krukońską szczerością robił to z ludźmi.
- Oczywiście - Ewa przygryzła wargę w udawanym zamyśleniu. - Nie chciałabym urazić twojego wydelikaconego ego. Nie przekażę ci więc co ludzie opowiadają za twoimi plecami. Lepiej tkwić w rozkosznej nieświadomości, prawda?
Różdżka drżała mu w ręku. Zęby pojawiały się i znikały. Spokojnie, dziki zwierzu, pomyślała. Mam na ciebie i kij i marchewkę.
- Gryfoni? - Niemal wypluł z siebie nienawistne słowo. - Oszczędź sobie, znam już całą listę ich przezwisk.
- Gryfoni? Panie Snape, nie trzymam z plebsem. Mówię o arystokracji.
Nie chciał wiedzieć... Chciał wiedzieć? Zmarszczone brwi świadczyły albo o ciężkim wysiłku umysłowym albo o morderczych zamiarach. Oraz, jedno nie wykluczało drugiego.
- Co niby? - warknął.
Punkt dla Ewy.
- Naprawdę chcesz bym cię uświadomiła? Cytat Lucjusz Malfoy: "Jest jak coś obrzydliwego co odkleiło mi się od buta w zeszłym miesiącu. Ale to wierny kundel i dosyć zdolny." Cytat Rudolf Lestrange: "Przyjaciel? Ten wycieruch? Dajcie spokój, gdzie ja bym się z tym czymś pokazał, na dorocznej wystawie magicznego szajsu? Trzymam z nim, bo gryzie Gryfonów jak wściekła fretka i zna kupę przekleństw." Cytat Evan...
- Kłamstwa! - ryknął Snape, aż kropelki śliny poleciały na wszystkie strony. Już nie był przyczajonym zwierzem, był uosobieniem czarnej chmury wściekłości, niedowierzania, nienawiści i urażonej dumy. - Ty podła krukońska wiedźmo! Ty żmijo! Ty chimero!...
Tym razem jego różdżka świsnęła w powietrzu. Ewa poczuła jak świat gwałtownie zmienił kierunek i przyśpieszył do niewyobrażalnych prędkości... By zatrzymać się gwałtownie na ścianie. Dobrze, że zastosowała wcześniej zaklęcie asekurujące, bo w przeciwnym razie jej mózg byłby już bezkształtną papką.
Miał więcej temperamentu niż się spodziewała.
Wstała i otrzepała szatę. Poprawiła kosmyki które wymknęły się z grzebienia.
Snape gapił się na nią z czymś w rodzaju niemego podziwu. Był wyraźnie rozdarty między strachem, że właśnie zabił uczennicę a zaskoczeniem, że klaczy trojańskiej nic się nie stało.
Punkt dla Ewy.
- Czyżby? - wydyszała. - Nie bywa się na wieczorkach, wernisażach i przyjęciach charytatywnych to się nie wie. Coś boli, panie Snape? Bardzo boli?
- Idź stąd! - syknął, natychmiast otrząsnąwszy się ze stuporu. - Idź, bo tym razem skutecznie rozwalę ci ten twój przemyślny łebek. I nawet nazwisko cię nie osłoni. No idź już!
Chyba jej wierzył. Nie po raz pierwszy pomyślała, że za pomocą prawdy można skuteczniej manipulować ludźmi niż za pomocą najwymyślniejszych ślizgońskich kłamstw.
- Panie Snape, czyżby naprawdę nie chciał pan wysłuchać tego, co mam do powiedzenia?
- Co jeszcze? Masz więcej tego jadu?
Widać było, że stracił rezon. Merlinie, on chyba naprawdę wierzył w jej złotoustych krewnych. Był tak naiwny czy tak zdesperowany?
- Jadu? Pan chyba pomylił domy. Ja bywam jedynie brutalnie szczera. I, muszę tu dodać, nie ja uważam pana za żałosnego skunksa.
- Daję ci pięć sekund... - ostrzegł, ponownie unosząc różdżkę.
- Według mnie, jest pan żałosnym skunksem z obiecującą przyszłością.
Tym razem chyba zatkało go dokumentnie.
I punkt dla...
- Oczywiście, to od pana zależy. A raczej od tego, czy odważy się pan wreszcie przestać kryć się za plecami niższych od siebie form życia.
- Co? - zdołał z siebie wydusić.
- Ale najpierw chciałabym się przekonać, na jakiej płaszczyźnie stoją nasze umysły - kontynuowała radośnie Ewa. I zakończenie w prawdziwie krukońskim stylu, pomyślała.
- Równina, równia pochyła czy beznadziejna depresja? Jak pan sądzi, panie Snape?
- Depresję, to ja, owszem, widzę - sarknął Ślizgon. - Ale nie od mojej strony. W co ty ze mną pogrywasz, Rookwood?
- Spotkanie. - Uniosła brew. - Jutro, podczas wyjścia tłuszczy do Hogsmeade. Punkt dwunasta, Świński Łeb.
- I to ma mnie niby przekonać?
- Jeśli masz choć trochę oleju w głowie, to przyjdziesz - rzekła mu na odchodnym Krukonka.
Sto punktów dla Ewy, pomyślała panna Rookwood.
Cieszyła się, że jej pierwsza potyczka zakończyła się z tak znakomitym wynikiem. Nastroszyła trochę piórka tego biednego Ślizgona, ale może i zmusiła go do samodzielnego myślenia. Brzydziły ją wszelkiego typu stada - a w ich tworzeniu dom węża prześcigał nawet dom borsuka.
I nie było to wcale takie trudne. Zaśmiała się z własnego żartu: Jeśli w Hogwarcie zrobiliby zamiast mistrzostw Quidditcha mistrzostwa barku wiary w siebie, Severus Snape byłby murowanym kandydatem do zdobycia pucharu.
Oraz osiągnęła cel nadrzędny: dopadła Snape'a zanim pochwycił go w swe szpony ten wsysacz talentów, Lord Voldemort.
Gdyż Ewa Rookwood nie zamierzała całować rąbka jego szaty, jak tysiące jej upodlonych krewnych. Nie, Ewa Rookwood chciała mu zrobić konkurencję.
Ale, oczywiście, nie mogła wszystkiego zaplanować i zrealizować sama. Potrzebowała tęgich umysłów i odważnych serc.
Severus Snape nawinął jej się niemal od razu. Nie pozytywnie, rzecz jasna. Po prostu odstawał tak, że trudno go było nie zauważyć. Poobserwowała trochę tego niezdarnego gremlina i zobaczyła tyle złego wychowania, nieśmiałości, okrucieństwa, wstydu, nienawiści i tysiąca innych uczuć nienazwanych ale równie odpychających, że starczyłoby jej na koszmary do końca życia. Ale, odkryła też coś więcej. Severus Snape miał zdecydowanie za mało klasy, odrobinę za mało okrucieństwa no i całkiem nieodpowiednie nazwisko by arystokracja kiedykolwiek uznała go za równego sobie. Ale miał też umysł ostry jak brzytwa i różdżkę szybką jak błyskawica.
Był wyrzutkiem a wyrzutki są tych, którzy ich przygarną. Był idealny.
Davinia Mills popijała w saloniku herbatę z mlekiem i przeglądała stary album rodzinny. Zdjęcia były czarno-białe i wypłowiałe od słońca, co wcale nie ujmowało im uroku. Jerry na swym trzykołowym rowerku posyłał w kierunku obiektywu szczerbaty uśmiech. Tuż obok, Jerry i Adrian siłujący się na ręce.
Kochała swojego męża.
Mówią, że ludzie którzy wychowali się bez rodziców nie sprawdzają się w roli opiekunów dla własnych pociech. I ona tak sądziła na początku swej znajomości z Adrianem. Ale on wkrótce zadał kłam przesądom. Kochała go za to jeszcze bardziej.
Zaskrzypiały otwierane drzwi. To Adrian musiał wracać z ogródka. Chciał dzisiaj oplewić młodą sałatę i omieść ścieżkę z płatków wiśni. Poczekała chwilę na tupot otrzepywanych na wycieraczce butów. Ale w domu panowała cisza.
Wyszła do przedpokoju.
To nie był Adrian. Chudy, blady mężczyzna w dziwnie skrojonym płaszczu ukłonił jej się sztywno. Koniuszkami palców trzymał drewniany kijek. Zamrugała.
- Pan?...
- Stary znajomy.
- Ale...
- Avada Kedavra!
- I jak tam wczorajsze sterczenie, Rogasiu? Dało jakieś rezultaty?
James skrzywił twarz jakby właśnie przeżuwał cytrynę. Gdyż James Potter, łamacz serc niewieścich, najbardziej chilloutowy kaflarz sezonu i gość który ze smokiem niejedną flaszkę wypił, w samej rzeczy, sterczał.
Sterczał podczas przerwy obiadowej i przed ciszą nocną. Sterczał w piątki, świątki i weekendy. Sterczał gdy inni w pocie czoła stwarzali wypracowania i sterczał gdy reszta Huncwotów szła nad jezioro zaznać chłodu krystalicznie czystej wody i podzielić się nim z każdym, kto się nawinął. Sterczał przed i po treningach Quidditcha. Raz próbował nawet sterczeć w czasie, za co dostał w rozczochrany łeb od pałkarza. Sterczał przed biblioteką, przed jadalnią, na korytarzach, schodach, w pokoju wspólnym i koło łazienki. Raz sterczał w lochach i się przeziębił. Jednym słowem, sterczał tam gdzie akurat mogła przechodzić Lily Evans.
Podejrzewał, że jest idiotą.
Jak do tej pory uzyskał jedynie to, że Evans, widząc go, wykonywała gwałtowny manewr omijania. Oraz, oczywiście, cały Hogwart wiedział już, że Potter sterczy. Zyskało mu to sporo przyjacielskich klepnięć w plecy i równie sporo niepochlebnych komentarzy. Przepełzający obok Smarkerus zwykł cedzić przez zęby słowa typu "frajer", "cienka różdżka" i "dupa Gryffindoru". James chętnie przyłożyłby mu zaklęciem na porost włosów łonowych gdyby nie to że akurat, bohatersko i tragicznie, sterczał.
Z tym że był już kwiecień i James miał serdecznie dość sterczenia.
- Jasne, że dało - odparł skwaszony Gryfon. - Kazała mi iść lizać swój zestaw do polerowania mioteł.
- Kobiety - rzekł sentencyjnie Syriusz, który w tym miesiącu miał już drugą.
- Może powinieneś uświadomić jej, jak bardzo ci na niej zależy. Zaproś ją na herbatę, powiedz jej, że jest piękna, kup jej prezent. Powiedz, że nie możesz żyć bez blasku jej oczu - zaproponował znawca przedmiotu, Remus Lupin. Ciekawe, że wciąż pozostawał w stanie wolnym.
- Powiedziałem - burknął James. - Nawet skomplementowałem ich niesamowitą zieleń.
- Tia, pamiętam. Powiedziałeś, że ogólnie to brzydzi cię ten kolor, ale dla niej zrobisz wyjątek - przypomniał mu Syriusz, najzłośliwszy kundel świata.
- Ale on tak nie powiedział. - Peter zmarszczył brwi w jakimś niewyobrażalnym wysiłku umysłowym. - Powiedział, że godło ślizgonów jest paskudne, jaszczurki są paskudne, za to źrenice Lily...
- Tak to zabrzmiało.
- Dzięki, przyjaciele - sarknął James i wysforował się do przodu, by podąsać się w samotności.
Dnia tego, słonecznego choć chłodnego, hogwarcka tłuszcza wylewała się z zamku niczym rój szarańczy, by opaść na niczego niespodziewające się Hogsmeade. Potter minął grupkę rozchichotanych trzeciorocznych i kopnął ze złością przypadkowy kamyk. Rok. Rok mijał, od czasu kiedy po raz pierwszy spróbował umówić się z Lily Evans. Próbował przez te miesiące wszystkiego - od kwiatków i komplementów, poprzez odwracanie Smarkerusa aż po, o zgrozo i zagłado ludu magicznego, wierszowaną walentynkę.
I nic. Kicha. Zdechł wąż. A czas leciał.
Hm, nie powiedział jeszcze Evans, że uczył się grać na fortepianie. Co prawda tylko przez pół roku, bo potem nauczyciel uciekł - zdaje się, że młody panicz Potter wsadził mu do gaci znicza. W każdym razie, może to go ukazać jako wrażliwego i...
- ... najbardziej pechowe zaręczyny u Blacków? - perorował zatracony w różowej chmurce wspomnień Syriusz. Jamesowi ucięło przemyślenia. Spojrzał tępo na przyjaciela.
- Narzeczony mojej ciotki, Rubens się chyba nazywał, w pewien piątek zawitał do drzwi z naręczem kwiatów i prośbą, by przyjąć go do rodzinnego grona. Dziadek zgodził się, choć patrzył tak jakoś wilkiem. W następny weekend urządzili przyjęcie zaręczynowe. Były toasty i gratulacje... A tak około dziesiątej wieczorem dziadek zabrał gacha na zwiedzanie rodzinnej biblioteki. Rubens wrócił kulejąc, z nosem jak dynia i nietęgą miną. O jedenastej był poczęstunek i ciotka nieomal zemdlała, gdy do jej puddingu posypały się włosy Rubensa. Zanim jednak całkiem wyłysiał, nagle wrzasnął i wybiegł do ogrodu. Razem z Luckiem, Rudolfem i Rabastanem wyciągaliśmy go potem za nogi z łabędziej sadzawki. Chociaż schlany w banię wujaszek Nott wrzeszczał, by go tam zostawić, bo ptaszki też muszą jeść.
James się roześmiał. Dobry, stary Syriusz zawsze potrafił człowiekowi poprawić humor.
- Jesteś makabryczny, Łapa.
- Słyszeliście, to o czym ostatnio mówi się w gazetach? Że Voldemort, który pięć lat temu wywołał w Irlandii sporo zamieszania, a potem znikł bez śladu teraz znowu zaczyna zbierać popleczników? - zmienił niespodziewanie temat Remus. Chyba bardzo go to gryzło.
Zapadła długa i niezręczna cisza. Wreszcie, James odchrząknął.
- Jasne, Remmy. I całe wioski płoną a Mroczne Znaki strzelają w niebo gęściej niż fajerwerki na Nowy Rok.
- I będzie słychać wrzaski, jęki, szczękanie zębów i pękanie czyraków i będzie czuć zapach siarki i przypalonej owsianki...
-Ojej...
-Wilkołaki znowu gryzą dzieci - kontynuował złowieszczo Remus. - Dumbledore bardzo się martwi.
- Dumbledore mógłby pokonać go za pomocą kawałka sznurka i landrynki. To największy czarodziej naszych czasów.
- Nie, jeśli Voldemort skompletuje sobie armię śmierciożerców.
-Wtedy będziemy walczyć - uciął dyskusję James.
Tak, będą walczyć do upadłego. Idea wydawała się Potterowi bardzo atrakcyjna. Już wyobraził sobie siebie z różdżką w dłoni, szatą rozwianą, błagający o życie śmierciożer przed nim, za nim Lily ze splecionymi dlońmi i niemym zachwytem na twarzy...
Ha.
- James, pytanie ci zadałem.
Ach, tak. Rytualne pytanie.
- Oczywiście, że do "Quidditchowego Nieba" - odpowiedział automatycznie.
Uczniowska rzeka rozbijała się powoli na strumyczki, które odpływały w pokrętne i atrakcyjne uliczki Hogsmeade. Mijając księgarnię, James kątem oka zauważył gazeciarza w przekrzywionym krawacie i różnokolorowych butach, sprzedającego sobotnie wydanie Proroka. Na pierwszej stronie wielkimi, krwistoczerwonymi literami stało: "Morderstwo w Dragonville!"
- O w czapę Merlina! - syknął nagle Syriusz, chwytając go za ramię. - Patrz kto sunie w tym samym kierunku co i my! Lucek z orszakiem!
Rzeczywiście, trójka czarodziejów wśród których dało się poznać wszechmocnego Malfoya otoczonego przez Ebnezara Traversa i byt magiczny znany Jamesowi jedynie jako Crabbe, wchodziła właśnie w przeszklone drzwi obok wystawy najnowszego modelu Zmiataczki.
- Co oni tu robią? Rozdają ulotki zachęcające do tępienia szlam? - sarknął Syriusz. - Nie ważne, przełóżmy to na później.
James chętnie by się zgodził, gdyby nie pewien szczegół. Mianowicie, odbicie rudych włosów w sklepowej wystawie.
- Na cętkowane bokserki Merlina i brodawkę Jęczącej Marty, Lily tam jest! Z tymi ślizgonami!
Wyrzuciwszy to z siebie, pośpieszył na odsiecz. Nie spoglądał przy tym, czy posiłki podążają za nim.
Wpadł, zdyszany, w chwilę po tym jak za ostatnim szpiclem Malfoya zamknęły się drzwi. Lily, wyglądało na to, wcale nie zauważyła zagrożenia. Przeglądała koszyk z figurkami graczy i raz po raz rzucała jakieś spostrzeżenia, które najwyraźniej bardzo bawiły jej gryfońską koleżankę.
W tym czasie, ego Malfoya zdążyło już zająć sobą większość wnętrza. Sprzedawca popłaszczył się przed nim przez chwilę po czym odbiegł za ladę. Malfoy otaksował znudzonym wzrokiem sklepowy asortyment i klientów. Skłonił się dwóm Krukonkom oceniającym jakość materiału stroju ścigającego.
- Ewa, Nastazja.
- Lucjuszu - odpowiedziały mu zgodnie.
- Piękna pogoda dziś w Hogsmeade - dodała ta nazwana Ewą.
- Nie może się równać z pięknością róży domu Rookwoodów - odparł galanteryjne Malfoy. Krukonka się zarumieniła. - Cóż sprowadziło dwie damy do tej świątyni męskich przyjemności?
- Prezent urodzinowy dla Waldena.
- Ach. Zazdroszczę mu tak troskliwej narzeczonej.
Stuknął laską w łydkę Lily. Odwróciła się, zaskoczona.
- Zasłania pani przejście - powiedział zimno.
- Jak...?
- Suń się, szlamo! - syknął zza jego pleców Goyle.
Rozwałkuję ten świński ryj!, pomyślał James, krocząc do przodu i wyciągając różdżkę. Przez mgiełkę wściekłości widział tylko arystokratyczny kark Malfoya... Oko Traversa napotkało na chwilę jego spojrzenie...
Coś, jakaś dotąd nieznana myśl, wystąpiła z szeregu innych i wrzasnęła: Stop! James sparował na ułamek sekundy...
- Jesteś trupem, Malfoy!- ryknął Syriusz i cisnął w Lucjusza zaklęciem.
Arystokrata zablokował je jednym płynnym ruchem różdżki. Syriusz ponownie zamierzył się do ataku.
Purpurowe i błękitne błyski zatańczyły na sklepowych wystawach. Jak na zwolnionym filmie, James obserwował grad przekleństw które zalały przyjaciela. Syriusz odchylił się do tyłu... i runął na ziemię.
- Twój narzeczony gra w Quidditch?
- Owszem, bawi go pozycja ściągającego.
- Chyba chciałaś powiedzieć... ścigającego?
- Ależ skąd. Walden nie dostrzega różnicy.
Syriusz, Merlinie, Syriusz, myślał James. Rzucił się na kolana tuż przy upadłym przyjacielu. Syriusz wił się po ziemi i jęczał, trzymając się za brzuch. Po chwili zakrztusił się i z kącika ust poleciała mu krew.
- Syriusz! - chwycił przyjaciela za ramiona. - Co ci jest? Syriusz!
Tuż obok, Lily żądała podniesionym głosem, by wezwać aurorów. Sprzedawca przepraszał, nie wiadomo kogo i za co. Remus powiedział coś do Petera i chłopak wystrzelił jak z procy, znikając za drzwiami.
- Wrócę, jak pan posprząta - powiedział Lucjusz Malfoy, po czym okręcił się na pięcie i wyszedł.
Wszystko to zlewało się w szum w uszach Jamesa.
- James, boli! Auuu...! - jęknął Syriusz. Jego twarz wykrzywiła się w strasznym cierpieniu. - Ahha-ha-ha! - zapłakał. - Co oni mi zro... - Wypluł kolejną porcję krwi. - Zrobili?
James nie miał pojęcia. Wielkie łzy spływały mu po policzkach i kapały na ziemię. Rzucał zaklęcie za zaklęciem, wszystkie równie bezużyteczne. Syriusz wydał z siebie ostatni, przeciągły jęk i zemdlał.
- Syriusz! - James potrząsnął bezwładnym ciałem przyjaciela. - Żyj, do jasnej cholery! Żyj!
- James, spokojnie. Zaraz będą tu nauczyciele...
- Nic tylko święty Mungo, kolego - powiedziała przechodząca obok Krukonka.
Nie miał bladego pojęcia, dlaczego w ogóle rozważał propozycję Krukonki. Niebotycznie zdziwiło go też, że pięć po dwunastej jego dłoń rzeczywiście pchnęła obskurne drewniane drzwi. Zrzucił to na karb tego, że jeszcze wciąż był wytrącony z równowagi po wczorajszym "przypadkowym spotkaniu" i chciał odpowiedzi. Satysfakcjonującej.
Przywitała go znajoma zapluta speluna. W ledwo sączącym się świetle nędznych świec prawie niemożliwością było rozpoznanie jakiejkolwiek twarzy, znajomej czy nie. Jednak niemal instynktownie skierował się do stolika zajmowanego przez jedną drobną osobę, szczelnie opatuloną w płaszcz. Usiadł i położył przed sobą splecione dłonie.
- I? - spytał groźnie.
Czytała sobotnie wydanie Proroka. A raczej przerzucała kartki, rozczarowana i znudzona zawartością. Zamknęła ją z powrotem i jakieś dwie sekundy swej uwagi poświęciła krwawemu tytułowi na pierwszej stronie. Potem westchnęła i odsunęła gazetę.
- Śmierciożercy - skomentowała krótko. - Małych chłopców bawi zabijanie żab, duzi chłopcy mordują ludzi.
Severusowi zrzedła mina. Jednym krótkim zdaniem piekielna dziewucha zapakowała cały wielki ruch, który tak podziwiał, do pudełka z klockami po czym odstawiła na półkę w pokoju dziecinnym. Juz prawie otworzył usta, by coś powiedzieć w obronie sług Voldemorta, gdy pomyślał że może lepiej nie wyskakiwać ze swoimi ambicjami.
- Skąd wiesz, że to śmierciożercy? - spytał zjadliwie. - To praworządni obywatele już nie zabijają?
- Może - przyznała.
Tu obok usłyszeli niezbyt dyskretne chrząknięcie. Właściciel lokalu, idealnie wtapiający się w wystrój wnętrza, spoglądał na nich spod brwi.
- Zamówienie? - warknął.
- Wino - rzekła bez zastanowienia i bez pytania go o zdanie panna Rookwood. - Markowe, jeśli tu coś takiego można dostać.
Po chwili na środku stołu stanęła zakurzona butelka, zaś na jego biegunach dwa napełnione kieliszki. Zmierzyli się ponad nimi spojrzeniami.
- Co pan sądzi o lordzie Voldemorcie? - palnęła z głupia frant Krukonka.
Severus uniósł brew. Szczerość dziewczyny zwalała z nóg. Na swoje szczęście, siedział.
- Ma... interesujące poglądy - odparł enigmatycznie. Niech to wystarczy jej za odpowiedź. Nikt nie będzie zgłębiał Severusa Snape'a.
Oczywiście, że jej nie wystarczyło.
- Nie mówię o jego poglądach, lecz o nim samym.
Milczał. Ciekawe, ile wytrzyma, pomyślał zjadliwie.
- Wie pan - Krukonka zdzierżyła pięć sekund. Odchyliła się na oparciu tak, że zobaczył pod innym kątem jej uśmiech. - Oszczędźmy sobie krępującego milczenia i niedomówień. Od razu widać że pan go podziwia. Inaczej nie byłoby pana w tej drużynie ślizgońskiego samouwielbienia.
- I co pani nie powie - sarknął, przechodząc na jej ton rozmowy.
- Zadam pytanie inaczej: Czy pan ma mózg?
Poczuł nagłą ochotę wypicia wina. Wychylił kieliszek. Paskudztwo.
- Ja panią przepraszam? - sarknął, tym razem groźniej. Ochota przeklęcia jej powróciła ze zdwojoną siłą.
- To wcale nie takie oczywiste, kiedy trochę się pobędzie ze ślizgonami. Często prócz niezaspokojonych ambicji naprawdę nie mają się czym pochwalić, a już szczególnie nie pewnym organem między uszami.
- Nadmiar też czasem szkodzi - zauważył złośliwie.
- Czyżby? - zdziwiła się. - Jakoś nie zauważyłam. Ja na przykład mogłabym z łatwością wymienić wszystkie powody dla których wielbiłabym Voldemorta. - Z oślim uporem używała imienia Czarnego Pana. Severusa zdumiał fakt że jeszcze nie strzelił w nią piorun ani nie zdmuchnęło jej inne gwałtowne zjawisko atmosferyczne. - Gdyż jest wielkim mordercą. Gdyż wydaje się niepokonany. Gdyż zna magię, o której innym nawet się nie śniło. Gdyż głosi wszem i wobec poglądy, które niezwykle przypadają do gustu arystokracji. Gdyż jest wyśmienitym strategiem. Gdyż, mimo iż w głębi ducha jest, jak sto procent Czarnych Lordów przed nim, samolubnym skurwysynem, potrafi przekonać wielu zupełnie zdrowych na umyśle magów, że obchodzą go ich nędzne egzystencje i śmieszne ambicje...
- Fascynujące - rzekł Severus.
W głębi ducha czuł jednak dziwny niepokój. Do czego ta Krukonka zmierzała?
- Tak więc, czy podziwia go pan za to, że jest wielkim mordercą?
- Ja wiem?... - Severus udał, że się zastanawia. - Może.
- Zabił w swym długim życiu pięćdziesięciu dziewięciu Mugoli i siedmiu czarodziejów. Jeden był cieślą, jeden się upił i na rauszu zwymyślał Czarnego Pana. Czterech strzelił Avadą z zaskoczenia. - Krukonka wyrecytowała te liczby tak, jakby cytowała podręcznik do Historii Magii. - Jeśli jest mordercą, to takim malutkim.
Pokazała palcami, jakim malutkim.
- Skąd te liczby? - sarknął Severus, odrobinę oszołomiony ilością ofiar. - I Mugole?
- Wszystkie niewyjaśnione śmierci Mugoli które miały cechy użycia Niewybaczalnego. To z wykazu akt Aurorów, który podejrzałam u brata. Plus, raz sąsiad widział Czarnego Pana w akcji, co stoi w miejskich kronikach policyjnych. Czarodziejami sam się chwalił. A po co mu ci Mugole?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się słodko.
- Nie mam pojęcia.
- To mógł być dowolny inny świr - zauważył Severus. - Dramatyzujesz, Krukonko.
Severus pomyślał: Ale gdyby to jednak był Czarny Pan... No właśnie, dlaczego? Chciał zatrzeć ślady?
- I zabił Rudolfa Wankowycza - powiedział, by oderwać się od nieprzyjemnych myśli. - A to była naprawdę gruba ryba.
- Rzeczywiście, jak mogłam zapomnieć - zadrwiła panna Rookwood. - Zrobił to w końcu przy licznej publiczności. Bardzo krwawy pokaz, muszę przyznać. Kiszki na wierzchu i takie tam. Miałam wtedy dziewięć lat.
Spojrzała mu w oczy, jakby chciała go zmusić do odpowiedzi. Przez chwilę zobaczył w jej oczach błysk czegoś, co jednocześnie przeraziło go i zafascynowało.
- Przejdźmy dalej. Nie będę się zatrzymywać nad jego niepokonanością, gdyż po zastanowieniu się nad faktami można sobie z łatwością zdać sprawę z tego, że Voldemorta jeszcze nikt tak naprawdę pokonywać nie próbował.
Severus zamrugał. Merlinie, wiedźma miała rację.
- Magii o której się nikomu nie śniło także nikt nie widział, a przy mitach moja logika wysiada. Choć to, przynajmniej częściowo, uznałabym za prawdę. Jest potężnym czarodziejem.
Owszem, pomyślał z satysfakcją Severus.
- To, że głosi takie poglądy a nie inne, mówi tylko o jego wspaniałym wyczuciu strategii, nie o tym w co faktycznie wierzy. A, że między nami, włościanami logika jest towarem deficytowym, jego strategiczne myślenie musi się nam wydawać darem od bogów i magią samą w sobie.
- Tak się składa, że potrafię logicznie myśleć.
- Tak? Czym dla ciebie jest więc Mroczny Znak, który śmierciożercy mają wytatuowany na ręce?
- Znakiem przynależności do grupy. - odparł bez wahania Severus.
- Wiesz, jaką magię w sobie zawiera?
- Magię? - zdumiał się Snape.
- Mój ojciec musiał raz wybiec w środku wesela siostry, tak bardzo palił go ten znak...
Zapadła złowroga cisza. Severus poczuł jak powietrze ucieka mu z płuc ale nie śmiał oddychać, by nie powiedzieć czegoś nieodwracalnego.
- A co, chłoptasiu? - zadrwiła. - Opowiadaliście sobie na zebrankach przyszłych śmierciożerców jaki to czaderski tatuaż, czacha i wąż?
Severus nie powiedział nic, ale poczuł że mimowolnie się czerwieni. Cholera. Przegrywał z kretesem. Wszystkie argumenty którymi mógłby obalić jej teorię były niczym więcej jak opowieściami przekazywanymi sobie z ust do ust, bajeczkami, uświadomił to sobie.
- Jak dla mnie, to symbol dostępności. Symbol przywiązania, na dobre i na złe. Symbol władzy nad kimś. - Atakowała dalej bezlitośnie panna Rookwood. - Innymi słowy, symbol niewolnictwa. Chce pan być niewolnikiem, panie Snape?
Severusowi jak żywo stanął przed oczyma obraz matki kulącej się przed pijanym ojcem... Wzdrygnął się.
- Wszystko to co mówisz, jest tylko teorią.
- Znajdź mi lepszą, a przyznam się do porażki.
- Możesz kłamać.
- Jeśli będziemy zakładać tego rodzaju rzeczy, to możemy równie dobrze przyjąć, że ta rozmowa nigdy nie miała miejsca i rozejść się w pokoju - sarknęła panna Rookwood. - Jeśli Voldemort w rzeczywistości jest geniuszem, to jasne, że nie pozostawia wielu śladów swej niechlubnej działalności. Nie znajdę panu lepszych dowodów.
- Może Czarny Pan rzeczywiście jest tym wszystkim.
- Może. To by jednak znaczyło, że jest Merlinem lub szaleńcem. Merlin nie używał czarnej magii i nie wypalał na swych znajomych żadnych znaków. A za szaleńcem tym bardziej nie chciałabym podążać. Ale może... Tylko może, gdyż widocznie nie chce pan w to uwierzyć jest geniuszem strategii który uplótł wokół siebie misterną pelerynę-niewidkę wspaniałego mitu, który wciąż narasta.
Uśmiechnęła się.
- I za to właśnie naprawdę go podziwiam.
- Brawo - sarknął Severus.
- Nie podoba mi się natomiast jego kłamliwość, narcyzm i skurwysyństwo. - kontynuowała niczym nie zrażona panna Rookwood. Przez głowę Severusa przebiegła myśl, że nic lżejszego od Avady nie mogłoby jej powstrzymać.
- Dlatego właśnie chciałabym mu je udowodnić.
Severus nie wierzył własnym uszom.
- Chcesz ośmieszyć Czarnego Pana?
- Czemu nie? - Spojrzała na niego z ukosa. - Ma pan ochotę na własną legendę, panie Snape?
- Czy pani mówi do mnie czy do krzesła, panno Rookwood? - zadrwił Severus.
Zaśmiała się cicho.
- Dlaczego sądzi pan, że to niemożliwe?
- Dlatego, że Czarny Pan jest wielkim magiem i, jak już pani zauważyła, wielkim strategiem. Ma oczy i uszy wszędzie. Zaś my...
- Zaś my mamy niewielkie opóźnienie. Będzie odrobinę trudniej, ale co to dla pana - uśmiechnęła się słodko. - Zdobędziemy własne uszy. Co do strategii, to nieskromnie rzeknę, że czuję się w tej materii dość silna. Nie wiem jak z panem, choć wydaje mi się, że też tęgi z pana myśliciel. W kwestii magii... Tu liczę całkowicie na pana.
- Nie jestem tak potężny jak on!- syknął zbulwersowany Severus.
- No, no... Z takim poczuciem własnej wartości to i Voldemort nigdzie by nie doszedł.
A niech ją. Pojechała mu po ambicji.
- Ty to mówisz zupełnie poważnie? - spytał z podziwem. - Wiesz, że nie jesteś pierwszą wariatką która próbowała oszukać Czarnego Pana?
- Oszukać? - zdumiała się. - Ja mu wypowiadam wojnę, a ty mówisz o oszukiwaniu?
Severusowi to wszystko w głowie się nie mieściło. A już najbardziej nie mieścił się sposób w jaki mieliby tego wszystkiego dokonać.
- Voldemort też zaczynał w pojedynkę - przypomniała mu panna Rockwood.
Severus nagle wpadł na wspaniały pomysł. Może uda mu się zgrabnie wyplątać z tego całego bajzlu.
- Ale to wszystko na razie czcza gadanina - zauważył. - Powiedzmy, że zastanowię się nad tym szaleństwem. Ale tylko pod jednym warunkiem.
Uśmiechnął się zimno. Spojrzała na niego w oczekiwaniu.
- Że dowiesz się, co dokładnie ukrywa pod swoim łóżkiem Rudolf Lestrange.
Tu ją miał. To była zagadka, której nie rozwikłałby nawet Czarny Pan.
- Zadanie? - spytała, zupełnie spokojnie. - W porządku. Też mam jedno dla ciebie. Dowiedz się, bez uciekania się do jakiejkolwiek przemocy, dlaczego Kimberly Meyers, Krukonka, płakała wczoraj wieczorem.
Co?, pomyślał lekko spanikowany Snape. Krukonka? Dziewczyna? Rozbeczana? Co za diablica z tej Rookwood. Ale było już za późno, by się wycofać.
Skinął głową. Był to chyba najbardziej bohaterski czyn w jego życiu.
- Za dwa tygodnie, w tym samym miejscu i o tej samej porze?
- Tak - odparł słabo Snape.
- Świetnie. - Podniosła się i wyciągnęła do niego rękę. - Ewa.
Snape dopiero po chwili zrozumiał, że właśnie powiedziała mu swoje imię. Niezdarnie uścisnął jej dłoń.
- Severus.
Usiedli z powrotem i Ewa nalała wina do jego kieliszka.
- Wypijmy za zdrowie, żeby dobrze nam służyło.
- Za zdrowie - zgodził się Snape, choć zupełnie inne zdrowie miał na myśli. Wychylili kieliszki.
- Fuj! Co za lura!
- Markowy bimber - odparł Severus uśmiechając się z przekąsem.
CDN
