Ciąg dalszy Kantyczki o ogniu. Jeśli nie czytaliście, bez niej nie będzie miało sensu.

DA: Przebudzenie oraz to, co nastąpiło później. Plus spoilery Powołania.

(Jest takie bardzo trafne powiedzenie nt. fanfików, że jeśli chcesz o czymś poczytać, musisz to sobie samemu napisać. No to piszę.)


I: Wichura

. . .

Próbuje zasnąć, ale wątpliwości odpędzają sen. Dlatego w końcu Cousland wstaje z łóżka i wychodzi z sypialni, o której wciąż nie potrafi myśleć jako o swojej, bo to nie jest jej miejsce i nigdy nie będzie, nie Amarant…

Nocne powietrze jest zimne, ale niebo jest czyste, pełne gwiazd. Cousland chciałaby, aby sytuacja była choć w połowie tak jasna jak ta noc. Spaceruje po murach Twierdzy, w tę i z powrotem, rozmyślając. Wątpliwości, decyzje, znów to samo… Kręci głową i uśmiecha się, bez śladu wesołości, bo przecież sama wybrała taki właśnie los. Za namową, tak, to prawda, ale jednak… I wtedy uderza ją nagła myśl.

Tamta krasnoludzka kobieta, Utha… Architekt wspomniał, że była kiedyś Strażniczką. A jeśli to prawda, jest ktoś, kto zna odpowiedzi.

Cousland wraca do środka i kieruje się prosto do komnaty Velanny. Elfka otwiera, krzywiąc się, i przeciera zaspane oczy.

- O co chodzi, dowódco?

- Potrzebuję napoju usypiającego.

Elfia magini marszczy czoło.

- A po cóż? Mówiłaś, że jesteś przyzwyczajona do koszmarów.

Cousland waha się.

- Nie chodzi o koszmary.

Stwórco, dlaczego Wynne nie ma pod ręką właśnie wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebna? Przez moment Cousland rozważa, czy nie powiedzieć prawdy…. Ale kto by w to uwierzył? Są chwile, że ona sama nie wierzy własnym wspomnieniom. Są także chwile, gdy tamte wspomnienia wydają się prawdziwsze i bardziej realne niż rzeczywistość.

- Mam za dużo na głowie – mruczy Cousland, bo ta wymówka nie do końca mija się z prawdą. – Chcę spać, ale wiercę się tylko na łóżko i myślę.

Elfka ze współczuciem kiwa głową.

- Dobrze. Wracaj do łóżka, zaraz coś ci przyniosę. Coś łagodnego, bo już późno.

Zgodnie z obietnicą, Velanna dostarcza eliksir. Ale napój nie działa.

Och, tak, Cousland udaje się zasnąć, ale nie śni. A potrzebuje snu, choć jednego snu. Wciąż jednak ma opory przez wyjaśnieniem wszystkiego Velannie. Andersa od razu wykluczyła; jakkolwiek sympatyczny i zabawny by się nie wydawał, z jakiegoś powodu nie potrafi mu do końca zaufać.

Może, jeśli Wynne wciąż jeszcze przebywa w Amarancie… Gdy tylko Cousland kończy się ubierać, szybko kreśli parę słów i idzie przekazać list Nathanielowi.

- Coś się stało? – pyta Nathaniel, zdziwiony tym, że o tak wczesnej porze widzi ją u swoich drzwi.

Cousland wręcza mu list.

- Musisz dostarczyć to do Amarantu. Pamiętasz tamtą starszą maginię, którą niedawno spotkaliśmy?

- Tak. Znacie się, o ile pamiętam.

- Tak. Jeśli zastaniesz ją w mieście, proszę oddaj jej to i weź od niej cokolwiek da ci w odpowiedzi.

Nathaniel kiwa głową.

- Prywatne sprawy? – pyta

- Ach, chciałabym. – Cousland śmieje się krótko. – Sprawy Straży.

- Tajne sprawy Straży, jak widzę – zauważa Nathaniel.

Teraz już nie kryje ciekawości, ale mimo to nie pyta więcej.

- A czy nie wszystkie sprawy Straży są tajne? –odpowiada pytaniem Cousland, wywołując u Nathaniela krótki wybuch śmiechu.

- Coś w tym jest. Dobrze, pani komendant, zrobię to.

- Nate, mówiłam ci tyle razy, żebyś…

- Och, wiem. Nie myśl, że zapomniałem. – Uśmiecha się leniwie, jakby droczył się z młodszą siostrą. – Ale zbyt wiele radości sprawia mi widok miny, jaką robisz, kiedy to słyszysz. Szanse, że kiedykolwiek przestanę cię tak nazywać, są marne.

Cousland wzdycha ciężko. Jej dobry humor gdzieś uleciał, bez powodu i bez śladu.

- Nathanielu. Proszę.

W jego oczach widać troskę. A mimo to jednak szanuje jej sekrety i o nic nie pyta.

- Przykro mi – mówi Nathaniel cicho. – O cokolwiek by nie chodziło.

. . .

Nathaniel wraca z Amarantu z niewielką paczuszką od Wynne. W środku znajduje się mała butelka żółtego płynu – jakże ironiczne, że eliksir ma tak ciepły odcień, jak płynne promienie słońca – oraz list. Cousland czyta go z kamienną twarzą, czując na sobie świdrujący wzrok Nathaniela.

Nathaniel jest bystrym obserwatorem, a nie powinien się za dużo dowiedzieć. Jeszcze nie teraz.

List Wynne jest krótki, ale z każdego słowa przebija życzliwość i troska. Cousland zdaje sobie sprawę z tego, że brakuje jej magini i jej przyjaznych rad.

Jeden sen, głosi list, ta buteleczka da ci jeden sen. Nie śmiem zaryzykować więcej.

Dziecko, bądź ostrożna. Ogień może ogrzać, ale może także spalić. Pomimo tego wszystkiego, czego dowiedziałaś się ode mnie, pomimo tego, co sama wiesz, proszę, bądź ostrożna. Łatwo będzie ci popełnić błąd, źle ocenić, coś przeoczyć.

Niech Stwórca skieruje Twoje kroki na właściwą ścieżkę. W.

Dziękuję ci, myśli Cousland, dziękuję ci, Wynne. Jest świadoma ryzyka, ale gdyby stało się najgorsze, Nathaniel zastąpiłby ją i byłby dobrym dowódcą, choć raczej ponurym. Ale jest gotowa zaryzykować nawet życiem, bo ze wszystkich decyzji, jakie musi podjąć, tej jednej nie chciałaby podejmować na ślepo. Ratowanie świata, myśli, uśmiechając się smutno, jest bardzo męczące.

- Tego właśnie szukałaś? – pyta Nathaniel, niezdolny już dłużej utrzymać swojej ciekawości na wodzy.

Uśmiech Cousland staje się bardziej gorzki. Ale pojawia się w nim także nuta nadziei.

- Przekonajmy się.

. . .

Zamyka oczy i wstępuje w sen, skupiając się tylko na jednej myśli, i oto jest: rozpościera się przed nią znajomy las. Na zwalonym pniu siedzi wiewiórka i zerka na nią znacząco, czekając na orzech. Kiedy stworzonko orientuje się, że tym razem nic nie dostanie, czmycha w górę, w korony drzew.

Cousland zatrzymuje się na skraju lasu, ale nie wchodzi na polanę. To tylko sen, więc to nie ma znaczenia, ale życie w drodze nauczyło ją unikać otwartych przestrzeni.

Zamyka oczy.

- Duncan! – woła, głośno i wyraźnie.

Następuje moment całkowitego bezruchu, a potem skaza w jej krwi odzywa się cichym zaśpiewem, tak, jak nigdy nie brzmi dla pozostałych Strażników. Ta melodia jest inna, jak podpis.

- Dałaś mi słowo – gani Duncan łagodnie.

Cousland otwiera oczy.

- Przyszłam po odpowiedzi, Duncan. Po nic więcej.

Nie pozwala sobie nawet pomyśleć o niczym więcej, o niczym poza tym, po co tu przyszła, bo nie wie, ile ma czasu, a gra toczy się o zbyt wysoką stawkę. Po raz kolejny; to zaczyna ją męczyć.

Odepchnięcie uczuć na bok odrobinę boli, teraz, gdy znów widzi jego twarz i może spojrzeć mu w oczy, ale nie ma tyle czasu. Duncan zrozumie to doskonale.

Siadają na powalonym pniu, ale nie na tyle blisko, aby się dotknąć. Na twarzy Duncana widać troskę, a jego oczy patrzą na nią ciepło. Wielkim wysiłkiem woli Cousland ignoruje jedno i drugie.

- Architekt. Spotkaliśmy go… to… Nie wierzę jego obietnicom. Nie wierzę, że to możliwe. Nie walczylibyśmy tak rozpaczliwie, gdyby to było możliwe, prawda? – Wzdycha. – Jestem… Jestem zmęczona. Nie ufam własnemu osądowi. Proszę, Duncan, pomóż mi.

Przez moment w oczach Duncana widać ból, ale szybko zastępują go życzliwość i obowiązek, tak nieznośnie podobny do obojętności.

- Tak, Architekt nie kłamał. Może tego dokonać. W świecie ghuli walka nie byłaby już potrzebna. – Jakiekolwiek wspomnienia Duncan ma teraz przed oczami, muszą być straszne. – To za długa historia, by opowiadać ją ze szczegółami, ale… Kiedy go spotkaliśmy, niektórzy uwierzyli jego obietnicom. A potem zginęli, próbując go powstrzymać.

- A ta krasnoludka…?

Duncan kręci głową.

- Wiem tylko, co widziałem na własne oczy. Nie wiem, czy takiej odpowiedzi szukałaś.

- Co widziałam na własne oczy… - mruczy Cousland pod nosem. – Tak. Chyba znalazłam swoją odpowiedź. – Patrzy na niego i uśmiecha się, ale ten uśmiech boli. – Dziękuję ci, Duncan – szepcze.

W jego spojrzeniu jest czułość, a na jego ustach pojawia się uśmiech, tak podobny do jej uśmiechu: na poły złamany, a jednak mimo wszystko zabarwiony nadzieją, choć ma też sobie nutę żalu. Cousland zalewa fala uczuć, bo nagle przypomina sobie wszystko, i dziwi się, jak kiedykolwiek mogła w to wątpić.

Dotyka jego twarzy, niezdolna się opanować, nachyla się i składa pocałunek na jego policzku, zamyka oczy, aby lepiej uchwycić tę chwilę, ciepło jego skóry pod dotykiem jej ust i dłoni, zmianę w jego oddechu…

Kiedy się odsuwa, Duncan chwyta ją za ramiona.

- Nie możesz tu wracać – mówi cicho. – Proszę. – W jego słowach kryje się coś więcej.

- O co chodzi? – pyta Cousland miękko.

Duncan nie odpowiada.

Cousland bierze go za rękę i delikatnie zaczyna kreślić bezsensowne wzory na wnętrzu jego dłoni. Znów wyczuwa w nim tę samą co poprzednio rezerwę, ale tym razem już domyśla się, co to takiego.

- Czego tak się boisz, Duncan?

Jego westchnienie jest ciche jak najsłabszy oddech.

- Że cię skrzywdzę. – Bierze ją za rękę. – Czuję, że coś ci zabieram, coś, do czego nie mam prawa. Ale nie mogę nic z tym zrobić, jeśli sama tego nie zechcesz.

- A jednak odpowiedziałeś na moje wezwanie.

Duncan śmieje się, krótko, mimowolnie. Nerwowo?

- Nie jestem bez wad. – Wydaje się zmartwiony. – Ani nie jestem z kamienia.

Cousland patrzy mu w oczy.

- Z czego w takim razie jesteś? – pyta, bardzo cicho.

Jego dłonie przesuwają się w górę, żeby spocząć na jej ramionach.

- A z czego składają się dusze? Z czego my się składamy?

Jego oczy są głębokie, bezdenne… Wciąż widać w nich wątpliwości, tak, ale poza nimi jest morze czułości i tęsknoty. To nie pożądanie, bo on jest jedynie duchem, duszą, a nie może być namiętności tam, gdzie nie ma ciała.

Ale są tam wszystkie emocje i uczucia, wyraźniejsze może jeszcze niż za życia, podstawa i sedno istnienia. Teraz Cousland rozumie już, że jego wątpliwości to jedynie inny aspekt tego, co zawsze miała nadzieję ujrzeć w jego oczach, tego, co tylko mignęło w nich wtedy w Pustce. To odkrycie pozbawia ją tchu.

- Duncan…

Zamiera bez ruchu, kiedy Duncan nachyla się ku niej, bo przecież to niemożliwe, skoro nie stało się do tej pory, dlaczego miałoby nastąpić akurat teraz… Duncan całuje ją delikatnie i wszelkie myśli topnieją, bo w jego pocałunku znajduje czułość i miłość, bezgraniczne, i to dotyka ją tak głęboko, jak tylko jedna dusza może dotknąć drugiej. Cousland drży.

- Duncan…

Ale on tylko kręci głową, a w jego spojrzeniu smutek miesza się z poczuciem winy.

- Teraz już rozumiesz – mówi cicho. – Zabieram coś, do czego nie mam prawa. – Chce się odsunąć, odejść, ale Cousland mocno chwyta kołnierz jego tuniki i pasmo włosów.

- Czas, żebyś i ty zrozumiał – mówi zdecydowanie i muska ustami jego wargi, w najdelikatniejszym z pocałunków.

Na powrót nauczyła się, jak żyć, znalazła przyjaciół. Po raz kolejny przyjęła na swoje barki brzemię trudnych decyzji, i uczyniła to z własnej woli. Ale nie chce innego mężczyzny.

Duncan wpatruje się w nią, oszołomiony, jak właśnie usłyszał jej myśli. Może zresztą naprawdę je usłyszał. To przecież, ostatecznie, zjednoczenie dusz.

- Dałam ci słowo, a ty je przyjąłeś. – Uśmiecha się do niego z pewnością, której wcale nie czuje. – Ale to nie sprawi, że o tobie zapomnę – szepcze, a kiedy dotyka jego twarzy, Duncan bierze ją w ramiona.

Jego pocałunek jest lekki i tak delikatny, że Cousland czuje ukłucie w sercu, ale to dobry ból. Kiedy odsuwają się od siebie, Duncan patrzy na nią czule.

- To nie może trwać dłużej.

- Wiem. Dałam ci słowo. Nie cofam go. – Obejmuje go za szyję i tuli się do niego, bo choć jest świadoma tego, że to sen, Duncan jest ciepły, realny, tak samo żywy jak ona. – Obiecałeś, że będziesz na mnie czekał. Na końcu drogi.

- Jeszcze daleko do końca. – Obejmuje ją i opiera policzek o jej głowę.

- Bądź przy mnie, Duncan.

- Jestem. Będę. Ale nie w ten sposób.

- To samotna warta, prawda? – pyta, wiedząc, że on zrozumie jej słowa.

Tam, gdzie on jest teraz, wszystko toczy się spokojniej. Ale jest też więcej pustych przestrzeni i więcej ciszy, która nie zawsze niesie pocieszenie.

- Tak – przyznaje Duncan. – Samotna.

- Śnij ze mną.

Duncan nie mówi już nic więcej, a jedynie zanurza twarz w jej włosy, ale to wystarczająca odpowiedź. Pod zbroją i opanowaniem kryje się dusza tak zmęczona jak jej własna. I jak on kiedyś potrafił odnaleźć w swoim życiu wystarczająco dużo pokoju, aby dać jej pocieszenie, kiedy tego potrzebowała, tak teraz ona potrafi odnaleźć wystarczająco dużo pokoju, by móc się z nim podzielić. Wystarczająco dużo życia, by móc się z nim podzielić.

- Nie zobaczę cię już więcej, prawda? – pyta Cousland, domyślając się odpowiedzi.

Na razie wystarczy jej ta odrobina szczęścia tu i teraz.

- Nie. Ale będę przy tobie. Tutaj – mówi Duncan miękko, dotykając jej skroni. – I tutaj – dodaje, kładąc dłoń na jej sercu.

Cousland uśmiecha się do niego i przesuwa palcami po jego policzku, i, Stwórco, Duncan zamyka oczy i przytrzymuje jej rękę, i to cudowny widok.

- Czas, żebyś się zbudziła – mówi i lekko całuje jej dłoń.

- Tak – przytakuje Cousland i uśmiecha się. – Pocałuj mnie na pożegnanie, Duncan.

- Pamiętaj, to nie na zawsze.

Cousland przechyla nieco głowę i Duncan całuje ją czule, a jego usta są ciepłe jak promienie słońca, dokładnie jak promienie słońca, które padają na jej twarz, kiedy się budzi. Na wnętrzu jej dłoni jest niewielki ślad, blady jak stara blizna, i widząc go Cousland uśmiecha się i zaciska palce. To będzie jej przypomnienie.

- Dziękuję ci, Duncan. – Uśmiecha się do swojego snu, próbując zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół.

Później, w ciągu dnia, pomiędzy jednym obowiązkiem a drugim, pisze do Wynne. List jest krótki, ale szczery.

Niech Stwórca Ci błogosławi, Wynne. Cokolwiek to było, niech Stwórca Ci za to błogosławi.

. . .

Była wdzięczna za tamten jeden sen i tamtą jedną rozmowę na każdym kolejnym odcinku drogi. Ale gdy na końcu nawet Nathaniel, godny zaufania, rzeczowy, cudownie rozsądny Nathaniel zawiódł, dotknęła znaku na swojej dłoni i wiedziała, że zna odpowiedź.

Co widziałam na własne oczy, wyszeptała wtedy. Stwórco, wciąż pamięta tamte podziemia, pamięta ciała, o, tak, widziała na własne oczy, choć wolałaby nigdy tego nie widzieć. Czymkolwiek był Architekt, nie mogła mu pozwolić stąpać po ziemi. I nie pozwoliła.

Cousland wzdycha cicho. Jest zmęczona, tak bardzo zmęczona… Próbowali ocalić miasto i przez to prawie stracili Twierdzę. Stracili Varela i wielu innych, dobrych ludzi, którzy polegli w obronie swojej ziemi, lecz to nie sprawia, że są choć odrobinę mniej martwi. Zwycięstwo smakuje goryczą. Ale pomimo to, gdy już oddali należne honory poległym, Cousland wraz z innymi świętuje zwycięstwo, uśmiecha się do wszystkich, rozmawia, dba o morale.

A później wymyka się do swoich komnat i niecierpliwie kreśli list do Fergusa, prosząc go, by przygotował dla niej pokój. Uda się do Highever najszybciej, jak będzie to możliwe.

Ceną za bycie Strażniczką jest to, że nie może towarzyszyć bratu, gdy on potrzebuje jej najbardziej. Ale złożyła przysięgę i już nie może się wycofać.

Mimo to na jakiś czas wyjedzie do Wysokoża. Może nawet założy tam drugą placówkę Straży. Fergus stracił całe zainteresowanie zamkiem, w którym trzymają go jedynie obowiązki i wspomnienia. I to, że nie miałby gdzie pójść. Z pewnością nie interesuje go ponowne małżeństwo. Za wcześnie jeszcze, by o tym myśleć, bo Fergus nadal nosi żałobę, ale oboje są z rodu Couslandów, dlatego ona wie. Fergus przysięgał żonie, i już nigdy nie przysięgnie żadnej innej kobiecie. Nie chodzi o to, że za wszelką cenę trzymają się raz danego słowa; po prostu cenią honor tak wysoko, że nie składają obietnic, których nie zamierzają dotrzymać.

Kiedy dołączała do Straży, także zamierzała dotrzymać swojej. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, ale skaza płynie już w jej żyłach, i od tego nigdzie nie mogłaby znaleźć wytchnienia.

Cichy dźwięk przerywa jej rozmyślania; znajomy rytm kroków. Nathaniel zatrzymuje się obok niej, patrząc ponad blankami w dół.

To zdumiewające, jak po wszystkim, co się stało, ona, Cousland, może tak dobrze dogadywać się z nim, Howe'em. Nazwanie Nathaniela bratnią duszą byłoby przesadą, ale pomimo dzielących ich różnic on zgadza się z każdą jej decyzją. Zgadzał się, do niedawna.

- Wciąż masz wątpliwości, czy słusznie wybrałam – mówi Cousland cicho, patrząc na horyzont, nakreślony w ciemności rozmytą linią, poniżej której nie widać gwiazd. – Co do Architekta – precyzuje.

- Wątpliwości? – Nathaniel przecząco kręci głową. – Nie. Tylko się zastanawiam.

Cousland skupia wzrok, próbując wśród nocnych cieni odnaleźć linię horyzontu.

- Był tylko jeden wybór.

Nathaniel przygląda jej się uważnie.

- Skąd to wiesz?

- Nie byliśmy pierwszymi Strażnikami, jacy spotkali Architekta. – Zamyka oczy. – Jest pośrednia droga, która zakończyłaby walki… Jeśli pozwolilibyśmy, by rozwinęła się w nas skaza. Byli… - przerywa, nie wiedząc, jak ująć to w słowa. – Byli Strażnicy, którzy tego próbowali.

- Co się z nimi stało? – pyta Nathaniel, pewnie już domyślając się odpowiedzi.

- Zginęli. Zmarliby w końcu, gdyby skaza rozwinęła się całkowicie, ale zginęli, próbując powstrzymać Architekta.

- To… sporo wyjaśnia. – Nathaniel zerka na nią. – Skąd to wszystko wiesz?

Cousland przelotnie zamyka oczy.

- Od Duncana.

- Poprzedniego dowódcy Szarych w Fereldenie, tak? – Nathaniel czeka na jej potwierdzenie i dopiero potem kontynuuje: - Znałaś go?

- Można tak powiedzieć.

Oboje milkną. Nathaniel wpatruje się w jej dłonie, wreszcie nie wytrzymuje i pyta.

- Co ci się stało w rękę?

- Oparzyłam się – odpowiada Cousland zagadkowo. Tak, myśli, oparzyłam się, ale teraz noszę ten ogień w sobie.