Autor: Silverbirch
Tłumaczka: Fryderyka
Beta: Mąka
Zgoda na tłumaczenie: jest
Oryginał: s/4697893/1/Forgiveness-is-the-final-form-of-love
Data publikacji oryginału: 05.12.2008 r.


„Nothing we do, however virtuous, can be accomplished alone; therefore, we are saved by love. No virtuous act is quite as virtuous from the standpoint of our friend or foe as from our own; therefore, we are saved by the final form of love, which is forgiveness."

„Nic, co robimy, jakkolwiek szlachetne, nie jest możliwe do osiągnięcia w pojedynkę, dlatego też ratuje nas miłość. Żaden szlachetny akt działania nie wydaje się aż tak szlachetny z punktu widzenia naszych przyjaciół lub wrogów jak z naszego, dlatego ratuje nas najwyższa forma miłości, jaką jest przebaczenie."

Reinhold Niebuhr, The Irony of American History

„Human forgiveness does not do away with human justice."

„Ludzkie przebaczenie nie oznacza rezygnacji z ludzkiej sprawiedliwości."

Lewis B. Smedes, The Art of Forgiving: When You Need To Forgive And Don't Know How


Hermiona Granger przeszła przez próg i szybko zamknęła za sobą drzwi, żeby nie uciekła ta odrobina ciepła, która zebrała się w pomieszczeniu. Otrzepała szatę ze śniegu, odwiesiła ją i chuchnęła w stulone dłonie.

- Ależ jest ZIMNO – powiedziała do zgromadzonych we wciąż jeszcze nieczynnej kuchni ludzi.

- No to zacznijmy grzać tę zupę, może się od tego trochę ociepli – odparła Hannah Abbot, niemal nierozpoznawalna pod grubą warstwą swetrów. – Możesz zacząć kroić chleb.

Kiedy kuchnia zaczęła się nagrzewać, a różni wolontariusze kręcić dookoła, stopniowo wzrosło także natężenie konwersacji. Głównie o jakichś drobnych sprawach: jak było w pracy, jak zimno na dworze...

Wojna skończyła się ponad osiemnaście miesięcy temu. Hermiona, jak każdej soboty, przyszła do punktu na uboczu ulicy Pokątnej, żeby wydać herbatę, zupę i chleb tym, którzy skończyli ją jako przegrani, ale nie zrobili dosyć, żeby zapewnić sobie dłuższy wyrok w Azkabanie. Zawsze brakowało pieniędzy, a jedzenie trzeba było ściśle wydzielać – jedna filiżanka herbaty, jedna miska zupy, jedna kromka chleba na osobę. Kolejki ustawiały się na długo przed tym, zanim otwierali drzwi, a czasem nie wystarczało dla wszystkich.

Ponieważ Hermiona pracowała na pełen etat w Ministerstwie, sobota była jedynym dniem, który była w stanie poświęcić na wolontariat. Pomagała jednak przy organizowaniu środków. Niesamowitą ilość czasu i wysiłku kosztowało już samo to, żeby utrzymać punkt czynnym . Wiele różnych organizacji charytatywnych rwało się do pomocy ludziom, którzy stracili rodziny, majątki i domy z powodu Voldemorta; bezcenna była nieliczna grupka tych, którzy w ogóle brali pod uwagę pomoc jego sympatykom.

Prośby o wsparcie często spotykały się ze zdecydowaną odmową: „A niech zdechną z głodu, na więcej i tak nie zasługują", „Myślisz, że gdyby oni wygrali wojnę, to teraz by się zajmowali zbiórkami na nas?", „Wszyscy byli wielmożni i zamożni, niech teraz pogrzebią dobrze w kieszeniach". To były komentarze z tych bardziej nadających się do druku, a i one zostały najpierw porządnie ocenzurowane.

Kiedyś, kiedy była w terenie, ktoś ją nawet opluł.

- Zabieraj się stąd, cholerna Śmiercio-Lubco! Ciekawe, co robiłaś w czasie wojny, co?

Ściągnęła wtedy z głowy kaptur i spojrzała temu człowiekowi prosto w oczy. – A trochę tego i owego. A pan?

Szczęka mu opadła. Hermiona była prawdopodobnie najbardziej znaną czarownicą Wielkiej Brytanii, jeśli nie świata.

- Przepraszam, ko… znaczy, panno Granger. Nie chciałem pani urazić, znaczy się, to nic osobistego. – Uciekł, wrzuciwszy najpierw kilka knutów do puszki.


Dokładnie o godzinie dwunastej drzwi kuchni otworzyły się i „klienci" szurając nogami ruszyli do środka. Jak zawsze w pogotowiu czekało kilku funkcjonariuszy z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, ale nigdy nie byli oni potrzebni. Wszyscy, którzy przychodzili, doskonale wiedzieli, że w razie kłopotów zostaną natychmiast wyrzuceni, a nie mieli energii do stracenia. Posuwali się w kierunku kontuaru z jedzeniem, powłócząc nogami, formując złachmanioną, ale równą kolejkę.

Hermiona myślała, że muszą przypominać tych, którzy otrzymali pocałunek dementora, tyle tylko, że dusze tych ludzi nie zostały wyssane. Było gorzej. Ich dusze wciąż w nich tkwiły i były wyniszczane pomału i bez litości miesiącami głodu i braku nadziei.

Nie byli śmierciożercami. Prawdziwi przestępcy wojenni zostali złapani albo uciekli i wciąż byli ścigani.

Nie, ci nieszczęśnicy byli albo szmalcownikami, którzy być może spędzili kilka miesięcy w Azkabanie, albo służącymi w wielkich dworach, których wyrzucono z pracy i zarazem z domu, kiedy ich państwo zostali aresztowani. Byli sklepikarzami, którzy umieszczali w oknach napisy typu „Nie obsługujemy szlam, czarodziejów półkrwi ani zdrajców krwi" głównie po to, żeby uniknąć wizyt wysłanników Voldemorta. Ale kiedy było już po wszystkim, nie zostało im to ani zapomniane, ani wybaczone i ich sklepy upadły. Kilkoro było nawet dawnymi pracownikami Ministerstwa, którzy posunęli się o krok za daleko w gorliwości, z jaką wypełniali swoje obowiązki.

To były zapomniane ofiary wojny, ludzie, którzy z powodu swojego działania lub jego braku znaleźli się po przegranej stronie. Niektórzy nie mieli możliwości wyboru strony, niektórzy popełnili błąd, ale większość po prostu próbowała zapewnić swoim rodzinom bezpieczeństwo. Nikt spośród nich nie był w stanie znaleźć pracy, nikt by ich nie zatrudnił. Zemsta była słodka i doskonale smakowała serwowana na zimno.

Stali tam wychudzeni, z pustym wzrokiem, ze zwisającymi rękami. Ubrani byli w śmieci, jakie tylko udało im się wyżebrać, znaleźć albo ukraść. Ich głowy okrywały porwane kominiarki, ciała przykrywały znoszone płaszcze, a zdarte buty nie były w stanie ochronić przez zimnem i wilgocią.

Nigdy nie patrzyli w górę, nie nawiązywali kontaktu wzrokowego, nigdy nie odzywali się pierwsi. Cicho nieśli tace do stołu i pochłaniali jedzenie. Za dwie godziny wrócą na ulicę, żeby poszukać jakiejś osłony od zimna i przetrwać noc, zanim punkt z zupą zostanie znów otwarty następnego dnia.

Niektórym się nie uda.


Co w takim miejscu robiła Hermiona Granger, posiadaczka Orderu Merlina (Klasy Pierwszej), jedna trzecia Złotej Trójcy? Sama się nad tym zastanawiała, zazwyczaj wówczas, gdy odór niemytych ciał po raz pierwszy danego dnia uderzał jej nozdrza.

Po części winne było z pewnością jej liberalne, inteligenckie wychowanie. Wyrosła w rodzinie, w której – jak w wielu podobnych w Wielkiej Brytanii – uprzedzenia uważane były za prawie tak samo odrażające, jak okrucieństwo względem zwierząt. Kiedy ludzie w potrzebie wyciągali rękę po pomoc, było niemal świętym obowiązkiem im tej pomocy udzielić. Hermiona i jej rodzice byli jedynie o kilka pokoleń oddaleni od swoich wiktoriańskich przodków, z ich pamfletami, „ulotkami o poprawie" i ewangelizacją, która wyczyściła slumsy i głosiła pochwałę wstrzemięźliwości, i wprowadziła fundowane szkoły dla ubogich.

Hermiona wycierpiała podczas wojny nie mniej niż inni i więcej niż większość. Jednak dostrzegała, że była to wojna wynikająca z ignorancji i uprzedzenia. W jej sercu, mocno i głośno, biło jedno przesłanie. NIGDY WIĘCEJ.

Nie tylko słuchała profesora Binnsa, lecz także znała swoją drugą historię. Wiedziała, że nasiona mugolskiej drugiej wojny światowej zasiane zostały wraz z poniżeniami i represjami po pierwszej. Zgorzknienie i nienawiść, które narosły w przegranych, stanowiły pożywkę potrzebną fanatykom i ekstremistom.

Dobrze znała słowa Churchilla: W czasie wojny: odwaga. W czasie klęski: bunt. W czasie zwycięstwa: wielkoduszność. W czasie pokoju: życzliwość.

I to było jej motto. NIGDY WIĘCEJ.


Był po prostu kolejną osobą w kolejce. Kolejną kromką chleba do położenia na jeszcze jednej tacce.

Ale jednak… Było w nim coś odmiennego, co kazało jej podnieść wzrok. Jego ubrania, dawniej, były dobrej jakości. Nie był aż tak przygaszony, jak pozostali, szurał nogami nie tak głośno. W jego oczach ciągle tliła się nikła iskierka dumy.

Wciąż były zimnoszare.

- Draco?

Jego oczy spotkały jej tylko na króciutki moment, zanim znów je spuścił i zanim odszedł w kierunku stołu, siadając tyłem do niej.

Kiedy wydawała resztę chleba, wciąż miała go na oku. Siedział sam, ani nie rozmawiając z innymi, ani nie będąc zagadywanym. Zazwyczaj, gdy skończyli jeść, ludzie ci zostawali wewnątrz tak długo, jak to było możliwe, zanim znów wychodzili na zimno, ale on podniósł się do wyjścia, gdy tylko zjadł. Wtedy jednak wszystkie porcje były już rozdzielone, więc Hermiona nie miała nic więcej do roboty.

- Hannah… Zaraz wracam, dobrze? – Hannah machnęła ręką na zgodę i zabrała kocioł do mycia.

- Draco... Draco! – Pobiegła za nim ulicą, już czując, jak ogarnia ją zimno, bo szatę zostawiła w środku. Nie zatrzymał się.

- Draco? Dokąd idziesz? – Teraz szła obok niego.

- Odpieprz się, Granger – w jego głosie nie było złośliwości, tylko bezbrzeże zmęczenie. Hermiona zatrzymała się i patrzyła, jak skręcił za róg. Nie obejrzał się.


Ron zadzwonił po nią dokładnie o 19:45, tak jak się umówili. Była już gotowa na spotkanie. Gdy tylko wróciła z jadłodajni, przerobiła swoje rutynowe czynności. Ubrania prosto do pralki, a potem długi, gorący prysznic.

Pocałowała go w holu na dzień dobry, a potem zabrała do salonu, żeby przywitał się z jej rodzicami. Zawsze pili jeszcze razem lampkę wina przed wieczornym wyjściem.

Ron został jak zwykle ciepło przywitany. Państwo Granger lubili go i wiedzieli, że kiedyś zostanie ich zięciem. We wrześniu zaczął szkolenie aurorskie na osobiste zaproszenie Ministra Magii i jego przyszłość rysowała się w jasnych barwach.

- Byłaś dzisiaj znów w jadłodajni? – zapytał.

- Tak – westchnęła. – Wiesz, przychodzi ich coraz więcej. To zimno naprawdę ich wykańcza.

Ron wzruszył ramionami.

– Powinni byli wybrać właściwą stronę. Chcesz dziś gdzieś wyjść? Wyglądasz na zmęczoną, ciężko pracujesz cały tydzień, a potem jeszcze tam chodzisz. Jesteś pewna, że to dla ciebie nie za dużo?

Uśmiechnęła się do niego i przeczesała palcami kosmyk jego włosów. – Nie, chcę wyjść. Co proponujesz?

- Jadłaś coś? – Pokręciła przecząco głową. – Nie miałabyś ochoty na curry? Umieram z głodu!

Roześmiała się. – Ty zawsze umierasz z głodu!

- Spędziłem w namiocie sześć miesięcy. Chyba jeszcze nie uzupełniłem zapasów.

Curry nie było nadzwyczajne, ale miło było siedzieć obok Rona, w cieple, w przyćmionym świetle ich ulubionej indyjskiej restauracji, jeść pikantne jedzenie i popijać je zimnym piwem. Restauracja była mugolska, jak podczas większości ich wypadów na miasto. Tutaj byli po prostu parą, niczym specjalnym.

Później poszli jeszcze do klubu i spotkali kilkoro przyjaciół, potańczyli trochę. W pewnym momencie pomyślała, że to, co we dwoje wydali tego wieczoru, to był ich całodniowy budżet na posiłki w jadłodajni, ale szybko o tym zapomniała.

Wyszli około drugiej w nocy i wrócili do Nory. Hermiona miała spać w starym pokoju Ginny i zjeść z Weasleyami obiad, zanim wróci do domu. W sumie była to ich weekendowa rutyna, podobnie jak tysięcy młodzieży w ich kraju.

Ale nie wszystkich.

Kiedy wyszli i szukali wygodnego miejsca do teleportacji, Hermiona zauważyła ciemne postaci w bramach. Ciała otulone w obronie przed zimnem w nieliczne koce albo kartonowe pudełka. Ron powędrował za jej wzrokiem.

- Zawsze tu gdzieś będą, Hermiono.

- Chyba, że coś nam się uda dla nich zrobić.

- Albo oni sami coś dla siebie zrobią.

- Nie wiesz, jak to jest, Ron. Może po prostu nie mieli szczęścia. Może to zwykły pech.

- Może nie chciało im się skorzystać z szansy, którą dostali.

Westchnęła, powróciło do niej wspomnienie zmęczonego głosu i zmęczonego ciała. – Może. Kto wie? Chodźmy.