Nolan nie doszlifował incepcjowego uniwersum, więc do ficku przemyciłam kilka własnych pomysłów. Incepcja nie potrzebuje OCs i dobrze bawię się z tym, co mam, czyli głównie z postaciami Arthura i Eamesa (*_*), ale postanowiłam jednak wykorzystać wymyśloną parkę. Miłego czytania~!

o0o

ARTHUR nie mógł oderwać oczu od tej twarzy. Chociaż to były właściwie dwie twarze. Nie, jedna twarz w dwóch wersjach: męskiej i kobiecej, a właściwie jeszcze chłopięcej i dziewczęcej. Bliźniaki nazywały się Moon i Sun, nie mogły mieć więcej niż dwadzieścia lat.

Moon miał pogodną twarz o łagodnych, ufnych oczach i uśmiechu chłopaka z sąsiedztwa. W Sun było coś z dzikiego kota: cały czas czujna i spięta, strzelała oczami na prawo i lewo. Arthurowi przyszło do głowy, że bliźniaki przybrały niewłaściwe pseudonimy; to Moon miał w sobie ciepło słonecznego dnia, a Sun była chłodna i tajemnicza niczym księżycowa noc u progu zimy. To Moon cały czas mówił, Sun obserwowała. Jeśli nie podkolorowali swojego doświadczania, w co jednak zwiadowca wątpił, wydawali się być całkiem utalentowaną parą: ekstraktorką i architektem, ale Arthur wiedział, że nie powinien ich na razie oceniać. Test trwał.

Właśnie omawiał z Moonem kwestię pieniędzy, kiedy Sun poprawiła na ramionach pierzaste boa i powiedziała:

- To sen.

Moon nawet na nią nie spojrzał; wbił za to oczy w Arthura, uśmiechając się kątem ust.

- Skąd ta pewność? – zapytał zwiadowca, sięgając po kieliszek wina.

Bliźniaki wymieniły szybkie spojrzenie.

- No dobrze – przyznał. – Jesteście w moim śnie.

- Nie – powiedziała szybko Sun. Arthur spojrzał na nią uważnie, niemal się uśmiechnął. W ostatniej chwili powstrzymał ten grymas ust, który by go z miejsca zdradził. Mało profesjonalnie, zganił się w duchu.

– To nie jest twój sen – dodała.

- Skąd ta pewność?

Nie zawahała się z odpowiedzią.

- Obserwuję cię od początku spotkania. Obyty w świecie, wygadany, elegancki perfekcjonista, troszkę pedant, pewnie z dyplomem Harvardu. – Umilkła i ruchem głowy wskazała orkiestrę w drugim końcu sali; jej długie kolczyki zakołysały się, błyskając w świetle żyrandoli. – W twoim śnie, obstawiam, graliby Bacha albo Mozarta. A tak grają motyw przewodni z „Supermana", a wcześniej wykonali „Indiana Jones Theme".

Moon zachichotał.

- Czy coś jeszcze państwu podać? – zainteresowała się kelnerka.

- Nie, ale niech się pan przyłączy – odparła Sun.

Arthur przebiegł oczami od Eamesa w jednej z wielu swoich kobiecych wersji: tym razem drobnej szatynki z tatuażem na nadgarstku do Sun.

- To jego sen – rzuciła pewnie dziewczyna.

- Ja wyjaśnię – wszedł jej w słowo brat. – Jako jedyna kelnerka kręci się tylko i wyłącznie przy nas, nie podchodzi do innych gości. Nikt z nich też jej nie zaczepia. A kiedy Sun głośno wspomniała, że jesteśmy we śnie, obserwowałem jej, jego reakcję. Niezbyt się ucieszył. Ucieszył, bo obstawiamy, że to facet, bo z dyskrecją playboya-podrywacza wgapiał się w dekolt mojej siostry – zakończył z uśmiechem i tyknął Sun łokciem.

„Kelnerka" poprawiła spódniczkę świetnie wyrobionym, zalotnie kobiecym gestem, ale obok Arthur usiadł już Eames.

- Nieźle, dzieciaki – rzucił. – Ale zabawa rozpocznie się dopiero teraz.

- Wiemy – powiedzieli jednocześnie i chwyciwszy brzeg stołu, przewrócili go prosto na kolana siedzących po drugiej stronie mężczyzn. Rozległ się trzask tłuczonego szła i brzdęk upadających na podłogę sztućców.

W dłoni Arthura pojawił się znikąd pistolet; Eames odepchnął stół. Bliźniaków nie było.

- Zdolniachy z liceum, co? – mruknął fałszerz.

- Nie mówmy „hop".

- Wiem, skarbie. Bierz chłopaczka, Słoneczko jest moje.

SUN w biegu rozerwała czarną, wieczorową suknię i przycisnęła materiał do nóg, a ten „zlał się", tworząc obcisłe spodnie, zza paska których wyciągnęła pistolet.

- Dobrzy są, widać, że pełna profeska. – Moon w biegu sprawdzał magazynki.

- Wyobraź sobie, że masz nieskończoną ilość nabojów.

- Wtedy nie ma zabawy. – Brat posłał jej uśmiech. – Powodzenia! – zawołał, skręcając w boczny korytarz. Obejrzała się; mignął jej tylko wysoko upięty kok znikający za rogiem ściany. Uśmiechnęła się.

Adrenalina rozogniła jej ciało, przyśpieszyła refleks i rozjaśniła umysł. Niemal widziała kulę, która świsnęła tuż obok jej ucha. Sama zaczęła strzelać do uzbrojonych projekcji. Przebiła się wreszcie przez tłum napastników i pobiegła schodami na górę. Byli na każdym piętrze. Z trudem unikała kolejnych kul i rykoszetów.

Testowali ich na całej linii, ten grzeczny chłopaczek pod krawatem i ten drugi z uśmiechem, który zwiódł już wiele kobiet.

ARTHUR wypatrzył Sun przez okna, kiedy biegła równoległym korytarzem ciągnącego się za ogrodem drugiego skrzydła budynku. Zaczął biec, aż wyprzedził dziewczynę. Mostek łączący skrzydła „nadjechał" bezgłośnie i Arthur skręcił w drzwi, które pojawiły się w ścianie. Wycelował w głowę Sun, która właśnie miała pojawić się w przyjściu. Najwyraźniej Eames jej nie znalazł. Ujął broń w obie dłonie. Dziewczyna nie nadbiegła.

Ostrożnie wyjrzał zza muru.

- Mam ostatnią kulę! – Usłyszał.

- Skąd mam wiedzieć, że to nie blef?

- Zaryzykuj.

- Jednak podziękuję.

Cofnął się nieco i sprawdził swój magazynek, a potem znowu wyjrzał na korytarz. Był pusty. A potem dostrzegł ledwo uchwycalny ludzkim okiem ruch drzwi do kuchni. Skrył się za wchodzącym właśnie kelnerem i znalazł się w pomieszczeniu. Kelner zniknął; Eames jak zwykle zbudował domek, a na ogród i podjazd machnął ręką.

Posypały się strzały. Cztery. Blefowała.

Odpowiedział ogniem. Sen nadal trwał, więc Eames gdzieś tam był. Dlaczego Sun mu umknęła?

Przestał celować w jej głowę; chciał zobaczyć, jak zniesie ból. Czy ma mocny umysł jak Cobb. Czy nadaje się na jego miejsce.

Kule świszczały w powietrzu. Brzdęk trafianych garnków, ścian i różnych przedmiotów zlewały się w niepowtarzalną symfonię hałasu.

I wreszcie cisza.

Arthur dojrzał porzucony na podłodze pistolet. Rozejrzał się. Kątem oka dostrzegł ruch. Sun cisnęła w niego nożem; uchylił się. Przed następnym też i uniósł broń. Nacisnął spust. Kula drasnęła ją w ramię. Uskoczyła za metalowe szafki. Arthur nie zawahał się i pobiegł w tamtą stronę z pistoletem gotowym do strzału. Kropelki krwi znaczyły podłogę aż do ogromnej lodówki.

- Wyłaź! – krzyknął.

Rozmazany ślad czerwieni skręcał za buczące urządzenie. Sun wysunęła się z rękami podniesionymi do góry rękami; była tyłem do niego.

- Odwróć się.

Odwracała się powoli. Tylko że kiedy stanęła z nim twarzą twarz, uśmiechał się do niego Moon.

- Właśnie zostałeś wkręcony – rzucił i nagle porwał z blatu pistolet. Strzelił sobie w głowę. Upadał, ale zanim upadł, zniknął.

SUN była ranna, a jej ramię obficie krwawiło. Ból paraliżował lewą stronę ciała i słabo sobie z nim radziła.

Cisnęła granat, a kiedy ten eksplodował, przebiegła korytarz, przeskakując ciała projekcyjnych osiłków. Strzeliła w zamek drzwi i weszła do pomieszczenia, które miało kształt ośmiokąta; każda jego wysoka na trzy metry ściana była lustrem. Pokój był pusty, co nie miało sensu, bo przecież był najlepiej chroniony!

Sun odbijała się w nieskończoność we wszystkich zwierciadłach. Smukła dziewczyna o groźnym spojrzeniu. Rozejrzała się. Coś było nie tak.

Pułapka.

I nagle stanęła oko w oko ze swoim odbiciem, które w przeciwieństwie do niej trzymało broń przed sobą, nie w ręce opuszczonej wzdłuż ciała. Odbicie wyszło z lustra, nadal do niej celując. Uśmiechało się.

- Pan Eames jak sądzę – rzuciła, wpatrując się w broń. Nie zabije jej ot tak, nie pozwoli się jej obudzić, czuła to. To był test na poważnie.

– Nie ma sejfu – rzuciła gniewnie.

- Nie zawsze jest sejf. – Mężczyzna uśmiechał się. Odchylił połę marynarki. W jej wewnętrznej kieszeni tkwiła brązowa koperta. – Fant mam tutaj.

- Co to za gra, której nie da się wygrać? – zapytała rozeźlona, po czym zganiła się w duchu za to dziecinne zachowanie. Może powinna jeszcze tupnąć nóżką?...

- Chodzi o styl gry.

Uniosła broń, ale była zbyt wolna. Eames przestrzelił jej dłoń.

- O, właśnie o tym mówię – powiedział. Dziewczyna zawyła z bólu. – Całkiem nieźle, ale... – zamilkł, gdyż nie patrzyła na niego, tylko gdzieś obok. Spojrzał tam.

Najpierw zobaczył lufę pistoletu wycelowanego w jego skroń, a potem ubranego na czarno mężczyznę.

- Michael – wyszeptała Sun.

- Cześć, Słoneczko.

Eames opuścił broń.

- Oszukujesz. – Fałserz spojrzał znowu w lufę. – Co to za projekcja?

Sun zignorowała jego pytanie i wyszarpnęła z kieszeni mężczyzny kopertę.

- Widzimy się w realu – powiedziała. Michael nacisnął spust.

Eames zachwiał się; nie zniknął jeszcze, kiedy sen zaczął się walić.

Sun rozerwała kopertę zbyt gwałtownym ruchem i na podłogę posypały się zdjęcia robione polaroidem. W małą ramkę białego papieru fotograficznego ujęta była znajoma już dziewczynie twarz.

- Obudź mnie – poprosiła Michaela. Podszedł bliżej i objął mocno. Chłód lufy pistoletu na jednej skroni i dotyk jego ciepłych ust na drugiej.

- Wróć do mnie – powiedział i nacisnął spust.

ARTHUR obserwował Moona, kiedy ten pomógł usiąść Sun. Wymienił spojrzenia z Eamesem, który oparł się o hotelowe biurko.

- Co było w kopercie? – zapytał fałszerz.

Dziewczyna uśmiechnęła się, po czym wykonała kilka szybkich ruchów dłońmi. Dopiero po chwili Arthur zdał sobie sprawę, że to język migowy.

- Zdjęcia – odpowiedział Moon.

- Twoja siostra jest głuchoniema? – zapytał Eames.

- Nie mówi – wyjaśnił Moon – ale tylko w realu, bo we śnie to największa gaduła, jaką znam.

Arthur i Eames znowu wymienili spojrzenia.

- Oszukaliście oszusta – odezwał się wreszcie fałszerz. – Gdzie macie tego trzeciego?

- Zjawił się Michael? – zapytał Moon, zerkając na siostrę. Sun uśmiechnęła się tylko. Chłopak spojrzał znowu na obu mężczyzn. – Michael to zagadka. Nie wiem, kim – lub czym – jest.

Sun wykonała kilka szybkich gestów.

- Moja sis utrzymuje, że to jej anioł stróż – przetłumaczył Moon. – Zjawia się, jak Sun ma kłopoty. Niestety tylko w snach. Bierzecie nas, Michael jest gratis.

- Mówiłeś, że jesteś architektem. – Arthur spojrzał na chłopaka, zatrzaskując walizkę ze sprzętem.

- Jestem tym, kogo Sun akurat potrzebuje. Taka rodzinna spółka z.o.o.

Arthur skinął na Eamesa i obaj wyszli na korytarz.

- Co myślisz? – zapytał zwiadowca.

- Nie zdali.

- Ale to był test nie do znania.

- Wiem, mój drogi. Ja dałbym im szansę, mimo wszystko.

- Pamiętaj, że dziewczyna ma zastąpić nam Cobba.

- Nikt Cobba nie zastąpi. Jest za dobry. Te dzieciaki muszą się jeszcze wiele nauczyć. Ale mają młode, chłonne umysły. Jestem na tak – zakończył z uśmiechem, który Arthur tak uwielbiał.

Zwiadowca udał, że jeszcze się zastanawia.

- Dobrze – powiedział w końcu. – Zobaczymy, co z tego będzie.

Eames uśmiechnął się tryumfalnie i przepuścił Arthura w drzwiach.

Bliźniaki stały przy oknie. Sun w bojowej pozie z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, Moom wyluzowany z rękami w kieszeniach.

- Po... – zaczął Arthur, ale Eames przerwał mu szybko:

- Witajcie w drużynie! – Fałszerz podszedł do rodzeństwa i poklepał ich po ramionach w przyjacielskim geście. Bliźniaki wymieniły wesołe spojrzenia i Sun wykonała kilka gestów w stronę Arthura.

- Nie zawiedziemy was – przetłumaczył Moon.

- Taką właśnie mamy nadzieję – powiedział Arthur. – Ale jeszcze dużo musicie się nauczyć.

- Tak, tak, bla, bla – mruknął Eames. – Szykuje się zabawa, jednym słowem.

Zwiadowca wywrócił oczami.

- Kiedy zaczynamy? – Moon schylił się po swój plecak.

- Od razu? – zaproponował Eames. – Zbierać się.

Bliźniaki zbiegły do recepcji, żeby się wymeldować.

- Nie ma Cobba – Arthur zaszedł drogę Eamesowi, kiedy schodzili na dół – więc ja tutaj rządzę.

- Tak jest, sir. – Fałszerz zasalutował z przesadą, ale zwiadowca minął go, kompletnie ignorując.

- Co to było na zdjęciach? – zapytał dopiero, kiedy znaleźli się na parkingu.

Eames uśmiechnął się tajemniczo. Nikomu nie powie, że słabością jednego z najlepszych fałszerzy, oszustów i podrywaczy jest pewien – jak to powiedziała Sun – obyty w świecie, wygadany, elegancki perfekcjonista, troszkę pedant, pewnie z dyplomem Harvardu.