Czekając na ciebie

Rozdział 1

Your words in my head, knives in my heart. You build me up and then I fall apart." — Christina Perri (Human)

Noc bardzo powoli zmieniała się w poranek, kiedy w końcu wyruszyli w drogę powrotną. Niebo – wciąż usłane setkami gwiazd – które niespiesznie zmieniało barwę z ciemnego granatu w jego coraz to jaśniejszy odcień, wyglądało wyjątkowo pięknie i Ianto z ironią pomyślał, że to cholernie typowe. Nawet krajobraz musiał dodawać sytuacji dramatyzmu.

Jack prowadził szybko i nieostrożnie, jednak o tej godzinie drogi były całkowicie puste i młodszy mężczyzna nie przykładał do tego większej wagi. Był w takim nastroju, że może i z wdzięcznością przyjąłby wypadek.

Rzucił okiem na swojego towarzysza; ten nie odwzajemnił spojrzenia. Nie musiał. Ianto i bez jego zirytowanego wzroku widział, jak wściekły jest mężczyzna. Rysy twarzy miał mocno ściągnięte, szczękę zaciśniętą tak, że zdawało się to aż bolesne. Dłońmi ściskał kierownicę i, mimo pół mroku, łatwo było dostrzec jego zbielałe knykcie. Ianto też był wściekły, choć może w jego przypadku przeważał smutek.

Nie tak to sobie wszystko wyobrażał. Nie wyobrażał sobie, że zakocha się w mężczyźnie – w Jacku – który nigdy nie odwzajemni jego uczuć. Miał ożenić się z Lisą, żyć z nią długo i szczęśliwie, ale ona, oczywiście, musiała umrzeć, w czym zresztą Jack miał spory udział. Nie mógł bardziej schrzanić sobie życia. Zakochał się w potworze. To samo w sobie było złe.

— Mogłeś ją powstrzymać, wiesz? — powiedział gorzko, przerywając napiętą ciszę. — Jedno twoje słowo i padłaby ci w ramiona, całkiem zapominając o Rhysie. Mógłbyś ją mieć.

Postawa Jacka, o ile to możliwe, stała się jeszcze bardziej napięta i Ianto przemknęło przez myśl, że w żadnym wypadku nie chciałby teraz być na miejscu kierownicy, którą mężczyzna tak kurczowo ściskał. Sam nie wiedział, dlaczego znów rozpoczyna ten temat. Może po prostu był masochistą?

— Powiedziałem ci już, że nie mam ochoty na znoszenie twojej dziecinnej zazdrości — odwarknął, nie odrywając wzroku od drogi.

Ianto prychnął. Cóż, faktycznie to powiedział. Głośno i wyraźnie, na oczach zakłopotanej Tosh, kiedy pokłócili się zaraz po odjeździe młodej pary. Jak idiota poprosił Jacka do tańca na tym przeklętym weselu, myśląc... Sam nie wiedział, co. Że Jack nagle się w nim zakocha? Że dozna olśnienia? Że stanie się dla niego ważniejszy od Gwen? Że choć przez moment Jack będzie należał tylko do niego? Zamiast tego dostał tylko zirytowane przewrócenie oczami i wolny taniec, w którym zdecydowanie brakowało czułości i za dużo było protekcjonalności.

— Oczywiście, zapomnijmy o sprawie! Może jutro rano zdążysz jeszcze mnie przelecieć zanim zadzwoni Gwen, żeby opowiedzieć, jak mija jej miesiąc miodowy! Wróćmy sobie do naszej pochrzanionej rzeczywistości, niech nic się nie zmienia! — rzekł ostro, czując narastające uczucie złości i bólu.

— Jaki jest twój problem, Ianto?! — ryknął Jack, uderzając dłonią w kierownicę.

— Robisz ze mnie idiotę, to mój problem! Zjawiasz się, kiedy Gwen nie ma w pobliżu, szepczesz kilka czułych słówek, a ja ci ulegam! Potem wraca ona i wszystko jest po staremu, ja znów idę w odstawkę!

— Nigdy nic ci nie obiecywałem! Nie było między nami mowy o żadnych romantycznych pierdołach! — odparł wściekle.

— Nie, oczywiście, że nie! To po prostu ja jestem na tyle naiwny, że po tych wszystkich miesiącach sądziłem, że mogę coś dla ciebie znaczyć!

— Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Zapewnienia, że jesteś ważny? Czułych gestów? Może chcesz, żebym wyznał ci miłość? — zapytał tak kpiąco, że Ianto poczuł w piersi bolesne ukłucie. — To się nie zdarzy, Ianto!

— Wiesz czego chcę? Żebyś okazał odrobinę przyzwoitości! Chcę, żebyś, będąc ze mną, był naprawdę mój! Nie potrzebuję żadnych cholernych zapewnień, ile dla ciebie znaczę! Ale jeśli jesteśmy parą...

— A kto powiedział, że nią jesteśmy? — przerwał mu Jack, uśmiechając się ironicznie. — Coś mnie ominęło, Ianto? Kiedy ostatnio sprawdzałem, tylko się bzykaliśmy. Nie było mowy o niczym więcej.

Poczuł się, jakby ktoś uderzył go w twarz. Mocno. Słowa Jacka zabolały, niepierwszy raz zresztą. Kapitan miał prawdziwy talent w tej kwestii. Zamilkli obaj i w aucie zapadła ciężka cisza, którą przerywał jedynie szum pędzącego samochodu.

— Ianto — odezwał się po chwili mężczyzna. — Przepraszam. Nie chciałem tego powiedzieć.

Spróbował chwycić go za rękę, jednak chłopak wyszarpnął ją szybkim ruchem.

— Zatrzymaj samochód — powiedział drżącym głosem i ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że powstrzymuje łzy. Świetnie, po prostu świetnie.

— Wcale tak nie myślę, to po prostu...

— Zatrzymaj ten pieprzony samochód! — krzyknął i tym razem Jack posłuchał.

Zjechał na pobocze ciemnej, pustej drogi i Ianto natychmiast otworzył drzwiczki, wyskakując z auta. Nie miał pojęcia, gdzie są ani ile czasu zajmie mu dotarcie na piechotę do domu, jednak wyjątkowo jego zdrowy rozsądek milczał. Czuł, że nie zniesie ani minuty dłużej w towarzystwie Jacka. Musiał od niego uciec. Ruszył szybko wzdłuż drogi, lecz po chwili usłyszał za sobą znajome kroki.

— Ianto — zawołał Jack, łapiąc go za ramię. — Daj spokój, co ty wyprawiasz? Jeszcze kawał drogi. To niebezpieczne! Nie pozwolę ci...

— Co cię to obchodzi?! — warknął i odwrócił się w kierunku Kapitana, wyrywając mu się. — Przecież tylko się bzykamy, moje bezpieczeństwo nie jest twoją sprawą!

— Świetnie, więc teraz będziesz mi to wypominał przez następny miesiąc, tak? — spytał ironicznie Jack i założył ręce na piersi. — Powiedziałem już, że jest mi przykro, co jeszcze mam zrobić?

Ianto prychnął i odwrócił się na pięcie, gotowy ruszyć przed siebie. Gdyby tylko wszystko było takie, jak postrzegał to mężczyzna.

Wtedy to się stało. Znikąd – dosłownie znikąd – pojawiło się białe, rażące światło. Sekundę zajęło mu zorientowanie się, co się dzieje. Tyle razy pomagał Jackowi przy ofiarach Szczeliny, że musiałby być głupcem, by nie wiedzieć, co takiego ma miejsce. Zdążył jedynie zwrócić się w kierunku Jacka i spojrzeć w jego szeroko otwarte, pełne jakiegoś dzikiego lęku oczy, nim jego ciało ogarnęła fala palącego, przenikającego do szpiku kości bólu. Potem Jack zniknął. Zniknęło wszystko poza bólem i świadomością, że to nie może skończyć się dobrze.

Czas stracił znaczenie, lecz ból nie malał, powoli stawał się centrum jego istnienia. Nie istniało nic poza tym przeszywającym do szpiku kości uczuciem. Aż w w pewnym momencie i ból dobiegł końca. Stracił przytomność.


Spróbował podnieść się do pozycji siedzącej i niemal zderzył się twarzą z twarzą innego mężczyzny, który w ostatniej chwili położył mu rękę na klatce piersiowej i delikatnie zmusił, by na powrót się położył.

— Spokojnie, tygrysie — rzekł rozbawiony głos.

Ianto zamrugał kilkukrotnie i w końcu odzyskał pełną sprawność w oczach, dzięki czemu mógł wyraźnie zobaczyć swojego towarzysza, choć i bez tego mógł spokojnie wymienić każdą cechę charakterystyczną jego wyglądu – tyle razy po seksie przyglądał się śpiącemu Jackowi, że znał go już niemal na pamięć.

— Zdecydowanie najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem — dodał Kapitan.

Z zażenowaniem zdał sobie sprawę, że mężczyzna obserwuje go uważnie z tym swoim lubieżnym uśmieszkiem na tej piekielnie przystojnej twarzy. Zmarszczył lekko brwi. Miał wrażenie, że w Jacku było coś innego, choć nie mógł powiedzieć konkretnie, co takiego. Każdy element jego wyglądu zdawał się być, jak zawsze, nienaganny.

— Szczelina — wypalił nagle. — Co się stało?

Kapitan zmarszczył brwi i pomógł mu usiąść, widząc jak niezdarnie gramoli się na nogi.

— Właściwie to nie wiem — odparł. — Widzisz, siedziałem sobie w tej oto uroczej celi i nagle ty się pojawiłeś. Chyba można powiedzieć, że spadłeś mi z nieba.

Rozejrzał się dookoła i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że faktycznie znajdują się w ciasnej, brudnej celi.

— Co do...? — zaczął, jednak Jack mu przerwał.

— Spokojnie, Doktor zaraz tu będzie, jestem pewien, że on będzie potrafił jakoś ci pomóc.

— Doktor? — powtórzył, mimowolnie spinając się na wspomnienie kosmity, z którym starszy mężczyzna przepadł na ponad pół roku.

Ku jego zaskoczeniu, Jack wybuchnął serdecznym śmiechem i poklepał go po ramieniu.

— Każdy tak reaguje. Nie mógł się nazwać dziwniej. Ale uwierz mi, nie masz się czym martwić. Doktor nas stąd wyciągnie. Jest...

— Wiem, do diabła, kim jest Doktor — warknął i podniósł się na nogi, nie przejmując się nagłą falą mdłości i zawrotów głowy.

— Wiesz? — zapytał zdumiony. — Och, więc już go spotkałeś. W takim razie...

Przerwał im dźwięk otwieranego zamka i Ianto po raz kolejny przeżył wstrząs. Oto w drzwiach stała Rose Tyler – ta sama, której Jack niezmiennie nosił zdjęcie w jednej z kieszeni płaszcza. Dokładnie ta, która niegdyś podróżowała razem z Kapitanem u boku Władcy Czasu. Cała i zdrowa, choć według słów Jacka powinna być uwięziona w innym wymiarze. Coś najwyraźniej bardzo tu nie grało. Skierował spojrzenie na swojego towarzysza, jednak w jego oczach poza zainteresowaniem i błyskiem rozbawienia nie kryło się nic więcej. Brakowało w nich tej wyjątkowej głębi i uczucia, jakie pojawiało się, ilekroć patrzył na któreś ze swojego zespołu. Poczuł, że jego serce zaczyna przyspieszać niespokojnie. Coś było piekielnie nie tak.

— Jack! — pisnęła dziewczyna i objęła go szybko. — Już się bałam, że cię nie znajdę. Te lochy są ogromne. Dobrze, że miałam to. — Uniosła dłoń z jakimś małym urządzeniem, które najwyraźniej musiało znacznie wyprzedzać zdolności urządzeń z XXI wieku. — Doktor kazał mi cię znaleźć i uciekać.

— Zakładam, że rozprawia się z naszymi gospodarzami?

— To nie skończy się dobrze — stwierdziła dziewczyna; na jej młodej twarzy wyraźnie wypisany był niepokój.

— W takim razie musimy się stąd wynosić — odparł, rzucając jej uśmiech. — Idziesz, przystojniaku?

Miał mętlik w głowie, lecz niechętnie przyznał się przed samym sobą, że Doktor, o którym tyle słyszał, jest prawdopodobnie jedyną osobą, która może mu pomóc. Skinął więc głową.

— A ty jesteś?... — zapytała Rose, w końcu go dostrzegając.

— Ianto Jones — wypalił nim zdążył to przemyśleć i musiał walczyć z ochotą, by uderzyć w coś głową.

Jeśli jakimś cudem natknął się tutaj na młodszą wersję Jacka – tę wciąż śmiertelną i podróżującą z Doktorem – to właśnie rujnował całą ciągłość linii czasowej Kapitana. Podświadomie dotknął kieszeni marynarki, w której po ślubie Gwen wciąż została całkiem duża dawka retconu i zastanowił się, czy taki numer przejdzie z towarzyszami Doktora. Miał nadzieję, bo w innym wypadku oznaczało to, że nieźle narozrabiał, nawet jeśli nie z własnej woli.

— Po prostu się pojawił — wtrącił Jack, kiedy dziewczyna posłała mu pytające spojrzenie. — Nie sądzę, żeby był niebezpieczny. Zna Doktora.

— Właściwie to go nie...

— Nie ma na to czasu. Musimy stąd uciekać. — Rose wyglądała, jakby dopiero teraz przypomniała sobie o jakimś czyhającym na nich niebezpieczeństwie. — Znając go, zaraz wszystko wyleci w powietrze.

Kapitan skrzywił się delikatnie, najwyraźniej uznając, że blondynka ma rację. Pokręcił głową do własnych myśli i chwycił Ianto za nadgarstek. Nie przeszedł go żaden dreszcz, a czas wcale nie zwolnił, lecz na moment ich oczy się spotkały i młodszy mężczyzna miał ochotę cofnąć się o krok na ogrom uczuć, jakie w nich dostrzegł. Radość, rozbawienie, pożądanie, błysk strachu i... i miłość. Tak ogromna miłość do życia, której w przyszłości Jackowi będzie brakować.

Trwało to kilka sekund i nagle moment minął. Jack posłał mu szeroki uśmiech, ściskając mocniej jego dłoń.

— Masz ochotę na przygodę, tygrysie? — spytał.

Wciąż będąc w lekkim szoku, skinął niepewnie głową, choć wcale nie zamierzał tego robić. Uśmiech Kapitana poszerzył się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Odwrócił się w kierunku Rose.

— Prowadź, piękna.

Dziewczyna rzuciła okiem na urządzenie, po czym ruszyła biegiem przed siebie. Ianto nie musiał pytać, by wiedzieć, że mają iść w jej ślady. Nie zaszli jednak daleko. Kilka minut później do ich uszu dobiegł dźwięk pierwszej eksplozji. Zatrzymali się gwałtownie, niemal wpadając na wysokiego mężczyznę ubranego w czarną, skórzaną kurtkę.

— Doktorze! — zawołała Rose, lecz nie było czasu na radość.

Wszystko wokół nagle stało się kompletnie niestabilne, a sufit, dosłownie, walił im się na głowy. Nie miał czasu, by cokolwiek przemyśleć, jednak gdy dostrzegł głaz lecący w stronę towarzyszki Doktora, jego instynkt przejął nad nim kontrolę. Odepchnął dziewczynę gwałtownie do tyłu i wylądował na niej, przysparzając im tym samym masy siniaków. Zakrył głowę dłońmi i próbował nie uniemożliwić Rose oddychania, jednocześnie chroniąc ją własnym ciałem. Całe pandemonium trwało raptem kilka minut, lecz dla niego trwało całe wieki. W końcu jednak nastała cisza i mógł zejść z biednej dziewczyny, która leżała pod nim, oddychając ciężko. Podał jej rękę, którą przyjęła niepewnie, po czym bezceremonialnie pociągnęła go do uścisku. Pachniała zbyt dużą ilością tanich perfum, jednak ramiona miała delikatne i ciepłe.

— Dziękuję — powiedziała, odsunąwszy się od niego.

Założyła swoje długie włosy za ucho i odwróciła się w stronę, gdzie ostatnio stał Doktor i Jack.

— Do diabła — mruknął.

Przed nimi znajdował się ogromny stos gruzu, który okazał się pozostałością po zarwanym, kamiennym suficie. Podszedł bliżej, jednak nie wyglądało na to, by istniał sposób na przedostanie się na drugą stroną. Korytarz w tym miejscu kompletnie się zawalił i tylko cudem nie zostali zmiażdżeni.

— Doktorze! — krzyknęła z paniką Rose, również to dostrzegając. Rzuciła się w tamtą stronę i zaczęła odgarniać na bok mniejsze z kamieni, raniąc sobie przy tym dłonie. — Jack!

— Rose! — zawołał po chwili głos zza drugiej strony i dziewczyna zamarła. — Rose, nic ci nie jest?

Dziewczyna rzuciła Ianto niepewny uśmiech, po czym znów skupiła uwagę na głosie Doktora.

— Jesteśmy cali, a wy?

Nastąpiła chwila ciszy, jakby mężczyzna wahał się, co powiedzieć i Ianto poczuł, jak paraliżuje go lodowaty strach.

— Posłuchaj, Rose. Musisz stąd uciekać. Do głównej eksplozji zostało niecałe pięć minut, potem całe to przeklęte laboratorium trafi szlag. Musisz się znaleźć jak najdalej stąd!

— Nie ma mowy! Co z tobą i Jackiem?! Nie zostawię was tutaj!

— Wyciągnę nas stąd, spotkamy się na TARDIS. Choć raz zrób, co mówię, Rose!

Dziewczyna nie wyglądała na ani trochę przekonaną i zdawało się, że Doktor świetnie zdaje sobie z tego sprawę.

— Rose, obiecałem Jackie, że oddam jej córkę w jednym kawałku — powiedział twardo. — Wiesz dobrze, że ta kobieta znalazłaby mnie nawet w zaświatach, jeśli stałaby ci się krzywda. Nie skazuj mnie na to.

Przygryzła niepewnie wargę bez grama rozbawienia.

— Obiecujesz? Obiecujesz, że nic wam nie będzie? — zapytała i dopiero teraz Ianto uświadomił sobie, że blondynka płacze.

Moment wahania.

— Spotkamy się na TARDIS. Obiecuję.

Skinęła głową, choć mężczyzna nie mógł tego zobaczyć. Po chwili wstała na nogi i z bladym uśmiechem zwróciła się do Ianto.

— No to chodźmy.

— Zaczekaj — odparł i tym razem to on stanął obok góry gruzu. — Jack... Czy Jackowi nic nie jest? — zawołał, mając nadzieję, że niepotrzebnie się martwi.

— A ty to kto? — zapytał ostro Doktor, jednak przerwał mu drugi głos.

— Martwisz się, piękny? — odezwał się z rozbawieniem Jack. — Spokojnie, przeżyj to, a zabiorę cię na najwspanialszą randkę w twoim życiu.

— To nie czas ani miejsce na to, Jack — warknął jego towarzysz. — Mniejsza o to, kim jesteś, zabierajcie się stamtąd!

Odsunął się od ściany kamieni i Rose chwyciła go pewnie za rękę.

— Słyszałeś Doktora, musimy uciekać.

Skinął tępo głową i dał jej się poprowadzić. Biegła pewnie, co jakiś czas spoglądając na urządzenie, które jakimś cudem przetrwało wcześniejszą katastrofę. Ianto podejrzewał, że stoper w jego kieszeni nie miał tyle szczęścia, jednak postanowił tego nie komentować.

Zdawało się, że biegną już od wieków i pot powoli zaczął pokrywać jego twarz. Serce z kolei biło szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie mógł tutaj umrzeć. Żadne z nich nie mogło. Ani Doktor, ani Jack, ani Rose. Zrobiłby się z tego jeden wielki paradoks. Każde z nich miało w przyszłości jakąś rolę do odegrania, nie mogli tu umrzeć. Cóż, on mógł, nie byłoby to ogromną szkodą. Jedynym problemem był fakt, że Jack by o nim pamiętał i... Do diabła, czy Szczelina nie mogła go wyrzucić w jakieś miłe, spokojne miejsce, pozbawione młodszych wersji człowieka, w którym był zakochany?! Z całego zamieszania związanego z Torchwood wpadł w jeszcze większy bajzel. Z deszczu pod rynnę...

W końcu, po czasie, który zdawał się nieskończonością, wbiegli po ogromnych schodach, a ich oczom ukazały się masywne, lecz na szczęście otwarte wrota. Przekroczyli ich próg, z trudem łapiąc oddech, jednak wciąż nie zwalniali. Ianto na moment odwrócił głowę i niemal otworzył usta z zachwytu. Dopiero wtedy zorientował się, że wszystko, co ich otacza, jest zupełnie innym światem. Niebo miało barwę bardzo delikatnego fioletu i pozbawione było najmniejszej choćby chmurki. Gdy z kolei zawiał wiatr, mógł poczuć zapach, który kojarzył mu się z bardziej subtelną wersją ziemskiego bzu. Poza ogromnym, zbudowanym w dziwnym stylu budynkiem nie było tam żadnych budowli. Jedynie coś, co mogło być kosmicznym odpowiednikiem trawy. Była ona znacznie dłuższa, jakby ktoś nie kosił jej od długiego czasu, a do tego była koloru intensywnego błękitu.

Wbiegli w nią i nagle znaleźli się po kolana w ciepłym, zielonym płynie. Ianto mógł mieć tylko nadzieję, że nie jest to żaden dziwny system kanalizacyjny kosmitów.

Zwolnili nieco, za co był niewysłowienie wdzięczny. Owszem, przy pracy w Torchwood (i związku z Jackiem) był wysportowany, jednak długi dystans, który pokonali w szaleńczym tempie, przyprawił go o palący ból w płucach i słabość w mięśniach nóg.

Po chwili uświadomił sobie powód, dla którego mogli pozwolić sobie na ulgę. Stała przed nimi niedużych rozmiarów, policyjna budka z lat sześćdziesiątych, którą, jak wiedział z plików Torchwood Jeden, podróżował Doktor. Zatrzymali się przed nią, oddychając z trudem, a Rose wyciągnęła ukryty przez bluzkę łańcuszek z małym kluczykiem.

— Witam na TARDIS, Ianto — powiedziała i w tym samym momencie dobiegł ich dźwięk ogromnej eksplozji.

Mógł mieć tylko nadzieję, że Jack wyjdzie z tego cały i zdrowy.