BLASK CIEMNOŚCI
CZĘŚĆ I
Tam, gdzie światło nie dochodzi
Cień jest dowodem na to, że istnieje światło.
~Dorota Terakowska
Czerwień. Widzę czerwień. W panice zdejmuję okulary szkarłatne jak wszystko wokół. Znów czerwień. Chwytam skrawek rękawa, a potem zaczynam wycierać nim szkła w moich drżących rękach. Ciągle czerwone. Dopiero po chwili dociera do mnie, że tak samo czerwone jak rękaw. Rzucam je na chyba-trawę (bo trawa chyba powinna być zielona, prawda?) i staram się nie patrzeć. Nigdy wcześniej czerń nie wydawała mi się odcieniem czerwieni. Pragnę krzyczeć, ale nawet dźwięk maluje jedynie szkarłatne obrazy.
Gdzie ja jestem? – Chciałbym zapytać, lecz mówię coś zupełnie innego:
- Daję ci wybór. Dam ci nawet życie. Chcę tylko wiedzieć. Gdzie. Oni. Są.
Lodowate tony własnego głosu przerażają mnie. Ta kobieta zaraz zginie. Wie to, więc dlaczego nie odpowiada?
- Nigdy się tego nie dowiesz! Wolę zdechnąć jak pies, niż żyć jak zdrajca!
Pluje mi w twarz, a przynajmniej taką ma nadzieję. Sam chcę krzyczeć, kiedy widzę te puste oczodoły skierowane w moją stronę. Czerwień. Czerwień na jej twarzy, ciemna czerwień brudząca jej jasnoczerwoną sukienkę, czerwone włosy, czerwień. Wszędzie czerwień!
- Czy taki jest twój wybór?
Mów! W duchu rozpaczliwie błagam ją o słowa, o cokolwiek, byle więcej już na nią nie patrzeć.
- A więc dobrze.
Podnoszę - wydaje się - różdżkę w stronę leżącego u mych stóp drżącego ciała i szepcę głosem, który mnie samemu mrozi krew w żyłach:
- Avada kedavra!
Zielone światło – czy czerwone? – bezgłośnie uderza w pierś kobiety. Jej ciało wygina się w pałąk, a chwilę później bezwładnie opada na ziemię otulone mglistą zasłoną, powstałą po śmiercionośnym zaklęciu. Przestaje się ruszać. Przestaje krzyczeć i nawet ja już nie próbuję. Ta druga część mnie z nieludzką fascynacją przygląda się zastygłej, pokrytej włosami twarzy oraz przygryzionym ustom, które wcześniej dumnie i całkowicie niepotrzebnie wywrzaskiwały przekleństwa pod jej adresem. Nie śpiesząc się, podchodzę do dziewczyny i klękam na jedno kolano. Odgarniam rude pukle, które topią się w krwawych oczodołach. Poczułem żal, że wydłubałem te oczy. Chciałbym zobaczyć pogrzebane w nich przerażenie. Grzebane wraz z ciałem i podążające za nim do świata umarłych.
Beznamiętnie obrysowuję palcem linie jej zsiniałych warg i wtedy pierwsze krople deszczu uderzają o moją dłoń.
Niebo krwawi? W myślach prawie rechoczę.
Spoglądam po raz ostatni na swą ofiarę, na kończyny wykrzywione pod różnym kątem, na długie włosy rozłożone wokół głowy oraz oczodoły żałośnie zwrócone ku niebiosom. Wstaję z uśmiechem zadowolenia na twarzy i kieruję się w stronę miasta całkowicie opanowanego przez ciemne chmury. Deszcz bębni o szyby, rozbija się o bruk i dachy domów, zmywa smród i krew, którymi nasiąkło powietrze.
Rozmywa się też czerwień.
Idę przed siebie, wtapiając w monotonne barwy miasta. Miarowe stukanie obcasów powoli zmienia się w klapanie, gdy coraz więcej wody zbiera się na ziemi. Krople deszczu spływają po moich włosach, jednakże nie przeszkadza mi to. Zaduch i zgnilizna, które jeszcze chwilę temu sączyły się z każdego cuchnącego zaułka i unosiły w powietrzu, zniknęły. Zastąpiła je nowa aura. Jakby miasto usiłowało zmartwychwstać.
Zatrzymuję się przed drzwiami antykwariatu. Deszcz bezlitośnie miażdży już ledwo żywą żółto-szarą markizę rozpościerającą się nad sklepem. Zerkam na wystawę. Za szybą dostrzegam czarnego kota odwróconego tyłem do mnie, wpatrującego się w ogromne lustro o srebrnych ramach. W jego odbiciu widzę wściekle zielone oczy podobne do moich.
Podobne?
Zaciekawiony, podchodzę bliżej. Spoglądam w taflę lustra i któraś część mnie zaczyna krzyczeć.
Przerażony oglądam swoje szkarłatnookie odbicie.
Siedzisz przy oknie w najdalszym kącie sali, skąd ledwo widzisz tablicę. Mrużysz oczy, próbując dostrzec mrówki, które pojawiają się tam w zawrotnym tempie. Nie rozumiesz, co mówi nauczyciel, może, gdybyś cokolwiek był w stanie zobaczyć, byłoby inaczej. Albo gdybyś mógł przesiąść się bliżej. Ale nie możesz. Siedzisz w miejscu, gdzie nie widzisz nic, ale też nikt nie widzi ciebie. Odpowiada ci to. Nie czujesz wtedy tych spojrzeń wwiercających się w twoje plecy i kpiących uśmiechów na widok łachów po Dudleyu.
Zdejmujesz okulary i przecierasz dłońmi zaspane oczy. Twoje myśli biegną w złym kierunku. Nie chcesz myśleć o Dursleyach, tak jak nie chcesz myśleć o kolejnej nieprzespanej nocy, która cię czeka. Skupiasz zamglony wzrok na niewyraźnym widoku za oknem. Biel. Nic innego prócz białego, czystego śniegu zalewającego inne obrazy. Nie widzisz boiska ani uczniów zaciekle walczących w bitwie na śnieżki, wywracających się i wtulających twarze w zimny puch. Patrzysz nieprzytomnie, czując spokój, a w twoje długie palce sztywno trzymające długopis, wkrada się nieprzyjemny chłód. Chciałbyś już wyjść i zatonąć w białym morzu, ale czeka cię jeszcze kilka godzin, które musisz spędzić w ciemnym kącie, który sobie stworzyłeś. A może to inni stworzyli go dla ciebie. Jedyna rzecz, za którą nie musisz intensywnie dziękować, aby ktokolwiek uwierzył, że jesteś wdzięczny, kiedy nie byłeś. Nigdy nie byłeś.
Przecierasz okulary rękawem i zakładasz je z powrotem. Mrugasz kilkakrotnie, aby przyzwyczaić się do ostrości. Zerkasz na zegar, który jest… czerwony. Czerwień. Znów czerwień. Zamykasz oczy. Drżysz, ale nie z zimna, lecz z nieokreślonego lęku przed czymś, co nie chce cię opuścić. Przyznajesz, że się boisz i nie wiesz, jak temu zaradzić. Powoli otwierasz oczy. Niebieski. Na twojej twarzy maluje się ulga. Skupiasz wzrok na czarnych wskazówkach. Jeszcze kilka sekund i będzie dzwonek. A wtedy przerwa śniadaniowa. Jakbyś kiedykolwiek dostał śniadanie do szkoły. Jakbyś kiedykolwiek dostał od nich cokolwiek.
Dzwonek.
Chcesz wstać, ale coś każe ci najpierw spojrzeć na drzwi. Najwyraźniej tym czymś był instynkt przetrwania, bo w szybie widzisz Dudleya, a właściwie jego łokieć walący w szkło z siłą godną jego wagi.
Skąd on się tu wziął tak szybko?
Niechętnie zostajesz w klasie, gdzie zaczyna rozprzestrzeniać się zapach jedzenia. Wlepiasz wzrok w biały osad na oknie i starasz się nie zwracać uwagi na uczniów rozpakowujących swoje śniadania. Możesz nie patrzeć, ale słyszysz szelest papieru, odgłosy żucia co niektórych gorzej wychowanych i czujesz mocną woń żółtego sera. Jesteś ostatnim, który mógłby w tej chwili powiedzieć, że żółty ser śmierdzi.
Odwracasz się od okna pokonany i wbijasz spojrzenie w plecy jednej z uczennic.
Rozmaryn?
Robi ci się słabo.
Udajesz, że nie widzisz jak rudowłosa dziewczyna zerka na ciebie współczująco. Ignorujesz jej pełne litości, lazurowe oczy. Czujesz się żałośnie, kiedy to robi.
Ktoś rozpakował kanapkę. W pomieszczenie wdarł się odór nieświeżej ryby i wiele osób zatopiło swoje nosy w kołnierze.
- Mój Boże, Louise! Tak mi przykro! – Pseudo-koleżanka podeszła do poszkodowanej z całkowicie sztucznym współczuciem nieumiejętnie przyklejonym do twarzy. – To straszne! Lekcje kończą się dopiero za dwie godziny! Umrzesz z głodu!
Z pewnością umrze, przedrzeźniasz w myślach platynową blondynkę, dla której nie masz nawet cienia sympatii. Nie żebyś do kogoś tutaj w ogóle żywił sympatię.
- Ale co my teraz zrobimy! – Ostrożnie łapie kanapkę dwoma palcami i przybliża do twarzy, jakby badała ciekawy obiekt eksperymentalny. Po chwili jednak, zdegustowana, odsuwa ją na całą długość prawej ręki, a lewą łapie się za nos. - Fuj! Jak śmierdzi! A przecież nie możemy tego wyrzucić do kosza!
- Może za okno? – Słyszysz nieśmiały głos dochodzący gdzieś z okolicy pierwszych ławek.
- Idiota! Czy ty wiesz, ile stopni jest na dworze? Antarktyda normalnie!
Rzeczywiście, tuńczyk mógłby się zaziębić.
- Trzeba wymyślić coś innego…
Spojrzałeś na przewodniczącą. Gdybyś zobaczył ją po raz pierwszy, doszedłbyś do wniosku, że myśli. Ale nie tylko ty wiesz, że to zbyt wiele jak na jej standardy.
Niespodziewanie twarz blondynki rozpromienia się, a cała ona odwraca się w twoją stronę. Jesteś poniekąd zdziwiony, że zdaje sobie sprawę z twojego istnienia. Uśmiecha się zalotnie, dziwiąc cię jeszcze bardziej i zamaszystym krokiem podchodzi do twojej ławki. Przez dobrych kilka chwil bezczelnie omiata cię wzrokiem, po czym wyraźnie zadowolona rzuca ci na zeszyt cuchnącą kanapkę.
- Jedz. Wyglądasz na głodnego. Nie musisz mi dziękować.
Osłupiały patrzysz, jak odchodzi. W klasie jest tak cicho, że słychać tylko odgłos uderzających o posadzkę obcasów. Chcesz wybiec i coś rozwalić. Zniszczyć. W chwili, kiedy podnosisz się z krzesła, za drzwiami rozlega się huk. To Dudley Dursley daje ci znak, że już tam na ciebie czeka. Starasz się opanować. Z dwojga złego wolisz siedzieć w tej cuchnącej klasie, niż służyć jako worek treningowy. Podchodzisz z kanapką do okna, które próbujesz otworzyć. Szarpiesz, kiedy nie chce ustąpić.
Przymarzło.
Zrezygnowany siadasz w ławce i kładziesz kanapkę na parapecie tuż za doniczką z agawą. Półprzytomnie kierujesz swoją uwagę w stronę zeszytu zapaskudzonego tuńczykiem. Jesteś pewien, że ten smród utrzyma się na nim przez bardzo długi czas. Chcesz dotknąć okładki, lecz nagle zdajesz sobie sprawę, że twoje palce są równie upaćkane, choć masłem. Patrzysz na nie dłużej niż jest to dozwolone. Zbudzony z pół-letargu szukasz czegoś, o co mógłbyś je wytrzeć. Oczywiście, nie znajdujesz nic. To było z góry wiadome. Przychodzi ci do głowy tylko jeden pomysł. Nerwowo rozglądasz się po klasie i z radością odnotowujesz, że większość uciekła popędzana smrodem nieświeżej ryby panującym w pomieszczeniu. Chowasz się w swoim zacienionym kącie i po ponownym zlustrowaniu zajętych sobą uczniów, zaczynasz zlizywać masło z własnych palców. W tym samym czasie niepewnie rozglądasz się po otoczeniu. Nie przestajesz, póki twoje palce nie stają się całkowicie czyste.
Niespokojnie badasz klasę.
Nikt nie widział.
Z ulgą wypuszczasz wstrzymywane powietrze, a potem zawieszasz wzrok na agawie. Gdybyś wiedział, że spojrzenie może palić, roślina stanęłaby w ogniu. Nie minie dużo czasu, zanim sam się przekonasz.
Jednak na razie, kiedy jesteś tak głodny… Pomału wyciągasz rękę w stronę ukrytej kanapki, a twój wzrok błądzi nerwowo po wszystkich obecnych. Szybkim ruchem chwytasz ją w dłoń, rozkładasz kromki chleba nałożone na siebie i wyrzucasz z nich nieświeżego tuńczyka. To, co zostaje, wkładasz do dziurawej torby, którą otrzymałeś po Dudleyu. Masz zamiar zjeść swoje śniadanie później, z dala od wścibskich oczu.
Niespodziewanie przewodnicząca porywa twoją torbę i z szyderczym uśmiechem na ustach grzebie w jej zawartości. Rzucasz się w stronę dziewczyny, jednakże w tej chwili nawet ona jest od ciebie silniejsza.
- Co my tu mamy. Ha! – Widzisz, jak wyciąga chleb i wymachuje nim niczym dowodem zbrodni. Torbę ciska w twoją stronę.
- Czyżby nasz klasowy strach na wróble, jednak nie pogardził tym delicjom?
Zaciskasz pięści. Gniew prawie zwala cię z nóg. Jedyne co możesz zrobić, to wbijać w nią wściekłe spojrzenie, mając nadzieję, że więcej w nim wściekłości niż palącego cię od środka wstydu.
- Nic nie mówisz? Ach, no tak. Zapomniałam, że jesteś ociężały umysłowo. Czy takie coś nie powinno być trzymane z dala od normalnego społeczeństwa?
Wbijasz paznokcie w dłoń, lecz nie czujesz bólu. Upokorzenie jest o wiele silniejsze.
- Muszę zapytać matki. Wiesz, jest prezesem sieci firm charytatywnych niosących pomoc potrzebującym zwierzętom. Łapiesz się do kategorii, prawda? Może i tobie pomoże?
Śmiechy rozbrzmiewają w całej sali, rozbijają się o ściany. To zbyt wiele. Krew uderza ci do głowy, czerwone plamy stają przed oczami. Znowu czerwień…
Słyszysz trzask. Dociera do ciebie, że ktoś krzyczy. Śmiech zamilkł. Otumaniony szałem spoglądasz na drzwi i dobrą chwilę zajmuje ci zrozumienie, że szyba, w którą wcześniej zaciekle walił Dudley, zniknęła, nie zostawiwszy po sobie w ramie najmniejszego śladu wcześniejszej bytności. Co gorsza, z pewnością znalazła się po drugiej stronie i nie wylądowała w całości na podłodze, lecz rozbiła o nią z trzaskiem. A jeśli nie o nią, to o coś, a może kogoś innego. Zanim zdążysz przywołać w myślach najgorszy z możliwych scenariusz, porywasz torbę i wybiegasz z klasy, nie zaszczycając spojrzeniem nikogo. Gnając korytarzem, potrącasz kilka osób, lecz nawet tego nie zauważasz. Nie chcesz myśleć, jak bardzo parszywe jest twoje życie. Starasz się powstrzymać wilgoć gromadzącą wokół oczu. Przyrzekłeś sobie, że już nigdy nie będziesz płakać, odkąd nikogo nie wzruszają spływające ci po policzkach łzy. Dusisz je w sobie, jednak wiesz, że długo ich nie utrzymasz.
Płaczesz.
Docierasz do głównego wyjścia budynku. Przy drzwiach stoi strażnik. Mijasz go w biegu, coś krzyczy, lecz nie zwracasz na to uwagi. Myślami jesteś daleko stąd, przytomniejesz dopiero, kiedy chłód wkrada się w twoje ciało, a lodowate szpile wiatru kłują cię bezlitośnie w twarz. Opuściłeś szkołę, brniesz przed siebie do jedynego miejsca w Surrey, które mógłbyś polubić.
Zmierzasz w stronę parku.
Bez płaszcza drżysz, gdy otulają cię chłodne ramiona zimy, gdy płatki śniegu lekko opadają ci na skórę. Biel osnuwa krajobraz roztaczający się przed tobą, drzewa, budynki, wszystko pokrywa gęsta czapa śniegu.
Wokoło nie widzisz żywego ducha.
Szukasz wzrokiem ogromnego dębu, którego rozłożystą koronę podziwiasz każdej wiosny. Zimą wydaje ci się zhańbiony.
Podchodzisz, zostawiając ślady w śniegu, który chrzęści przy każdym twoim kroku. Opierasz plecy o potężny pień i osuwasz się po nim na ziemię. Przyciągasz nogi do siebie, zwieszasz głowę, zamykasz oczy. Nie wiesz, ile czasu spędziłeś w tym pół-śnie, skamieniały, zmarznięty, nie myślący o niczym. Kiedy się wybudzasz, czujesz znużenie. Chwiejesz się, gdy próbujesz wstać i łapiesz pnia, aby nie upaść. Podnosisz zamglony wzrok na drzewo, które stało się twoją podporą i zauważasz niewielką szczelinę na wysokości swojej głowy. Dostrzegasz w niej coś dziwnego. W każdym razie, dostrzegasz coś dziwnego w jej wnętrzu.
Pudełko?
Patrzysz z niedowierzaniem, a twoja ciekawość nie pozwala ci przejść obojętnie wobec odkrytego skarbu. Delikatnie wyjmujesz nieduże, prostokątne pudełko, uważając, aby przypadkiem go nie uszkodzić. Myślałeś, że jest czarne, ale teraz widzisz wyraźnie, że ciemnozielone. Otwierasz je. Wewnątrz znajduje się książka, stara książka, jak wnosisz po sponiewieranej okładce i zżółkłym papierze. Wyciągasz znalezisko i zaglądasz do środka. Kartkujesz stronice, jednak…
Nic tam nie ma.
Odnoszę wrażenie, że jesteś zawiedziony. A nie powinieneś.
Niepocieszony zamykasz księgę. Dopiero teraz zauważasz maleńki napis u dołu, skreślony kolorem prawie nieróżniącym się od okładki.
Dziennik Toma Marvolo Riddle'a
Dziennik?
Szukasz w torbie długopisu, ale kiedy go znajdujesz, wreszcie do ciebie dociera, że cały się trzęsiesz, a twoje palce to drżące sople lodu. Postanawiasz wracać. Po krótkim wahaniu, wkładasz znalezisko między podręczniki i ruszasz w drogę powrotną do szkoły.
Nie jesteś złodziejem, Harry. Nie musisz sobie tego w kółko powtarzać.
Lekcje skończyły się dawno temu. Przed budynkiem, co dziwne, brakuje strażnika. Wchodzisz drzwiami frontowymi i skradasz się w stronę szatni. Schodzisz po schodach zabłoconych szarą breją, która kiedyś była czystym, białym śniegiem. Już na dole, ruszasz do odpowiedniego boksu. Stajesz przed żółtymi kratami z nasmarowaną na ścianie obok liczbą dwanaście. Wewnątrz boksu, mimo panującej ciemności, daje się dostrzec twój płaszcz i worek. Widzisz swoje rzeczy niemal tak dobrze jak zatrzaśniętą kłódkę przy wejściu.
- Co tu robisz, dzieciaku? – Słyszysz za sobą. Mimowolnie podskakujesz.
Odwracasz się w stronę źródła skrzekliwego głosu. Źródło ma na nosie ogromne, okrągłe okulary, w oczach podejrzliwość, a w ręku i na głowie szarawą miotłę.
- Ja… To znaczy… Chciałem zabrać swoje rzeczy.
Patrzy na ciebie, jakbyś był niespełna rozumu.
- Zostawiłem je tu, bo… bo nie mogłem ich wcześniej zabrać.
Czujesz się jak idiota. Nigdy nie umiałeś kłamać. Ale dlaczego miałbyś umieć, skoro nawet prawdę jest ci tak trudno wyartykułować?
Sprzątaczka mierzy cię wzrokiem od stóp do głów. Wydaje się zupełnie ignorować to, że krwawisz, to, że jesteś trupioblady i cały drżysz z zimna, a jedynie jak zahipnotyzowana, wpatruje się w twoje rozczochrane włosy. Nie wiesz, czy to przez uczucie powinowactwa dusz, ale kobieta wkłada do swojej kieszeni przeraźliwie chudą dłoń, żeby wydobyć z niej pęk rdzawych kluczy. Przy pomocy wiedzy tajemnej od razu znajduje odpowiedni wśród wielu dziesiątków i wkłada go do kłódki. Słyszysz szczęk, a potem słowa:
- Wpuszczę cię, ale żeby mi to było ostatni raz!
- To będzie ostatni raz, proszę pani.
Obiecujesz, choć nie możesz być tego pewien. Wchodzisz do środka i chwytasz swoje rzeczy.
Potem jęczysz w duchu, kiedy widzisz zielony spray na czarnym płaszczu. Wściekłbyś się, ale nie masz już na to sił.
- Co ty tam jeszcze robisz? Wyłaźże!
Wybiegasz z boksu, histerycznie zastanawiając się nad tym, ile jeszcze kilometrów przyjdzie ci przerobić sprintem do końca tego koszmarnego dnia. Gdzieś na krańcu świadomości odnotowujesz soczyste przekleństwa, posyłane za tobą przez sprzątaczkę. Lekceważysz ją. Akurat do tego nie potrzeba siły.
Przed drzwiami wyjściowymi zmieniasz na stojąco buty, omal się nie wywracając. Owijasz szyję krzywo wydzierganym szalikiem, a na głowę zakładasz starą czapkę Dudleya, zbyt wielką dla ciebie. Kiedy przyszła kolej na płaszcz, czujesz się bezradny. Nie mając wielkiego wyboru, zakładasz go.
Po chwili dociera do ciebie nieprzyjemny odór tuńczyka.
Wkładasz rękę do kieszeni i wyjmujesz źródło swoich dzisiejszych nieszczęść wraz z niewielkim świstkiem papieru, na którym napisano:
,,Nie zapomniałeś o czymś?''
Nie zastanawiasz się długo, kto mógł być nadawcą, jest to dla ciebie oczywiste. Nie wspominając już o charakterystycznych, pedantycznie równych literkach, które tak często widujesz na tablicy. Jak na ironię, to właśnie twój blond-koszmar pozwala ci na przyswojenie lekcji, która przy bazgrołach innych, wydaje ci się czarną magią.
Wyrzucasz kartkę do kosza, a kanapkę zabierasz ze sobą. Czujesz wstręt do samego siebie, ale uczucie głodu jest o wiele silniejsze. W drodze na Privet Drive zaczynasz jeść. Kanapka cuchnie nieświeżą rybą, smakuje jak trociny, lecz wpychasz ją dalej. Jeśli twoje podejrzenia są prawdziwe, możesz nie dostać żadnych resztek, gdy wrócisz do domu wujostwa.
Ciągle jesz, kiedy dochodzisz pod numer czwarty. Szkoła jest tylko dwie ulice dalej, a ty nie szedłeś stamtąd powoli. Masz już dość mrozu na dziś.
Szybko wchłaniasz resztę kanapki i stajesz na wycieraczce. Czyścisz buty, a potem podnosisz doniczkę stojącą obok i chwytasz spod niej klucz. Zanim zdążysz wsunąć go do zamka, drzwi otwierają się szeroko, a w nich, w całej swej okazałości, czerwony na twarzy, stoi twój wuj, Vernon Dursley. A za nim, ledwo widoczny spod ogromnego cielska, Dudley z bandażem owiniętym wokół głowy i masą plastrów na twarzy.
- TY! Co ty mu zrobiłeś?
Kiedy ogromna dłoń chwyta cię za gardło i wciąga do środka, cieszysz się.
Cieszysz się, że jutro sobota.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
