Ten chapter był dla mnie dosyć trudny do napisania, ale uważam, że wyszedł nieźle. Jest dosyć klimatyczny, ale na swój sposób smutny. Pojawia się kilka odpowiedzi. Pamiętajcie, że to m o j a wersja historii, więc naginam ją, jak chcę. Może Wam się nie spodobać prawda o Connorach... Proszę więc o reviewy. Jestem jak zwykle bardzo ciekawa, co myślicie;).
Z dedykacją dla Aniki. Możesz uśmiechnąć się pod nosem z satysfakcją po tym, jak przeczytasz poniższe rodziały:*.
To, że chapter ma cztery części, nie znaczy, że jest dłuższy. Jest nawet krótszy od poprzedniego;). Rozbiłam go po prostu na mniejsze części.
JOHN'S STORY, PART I
- Jeśli umrę...
John wpatrywał się w Ericę leżącą na noszach. Białe prześcieradło pod nią zdążyło już nasiąknąć krwią. Czuł rosnący strach, ale także wściekłość na dziewczynę za to, że zasłoniła go własnym ciałem.
- Nic nie mów, Erica! – ofuknął ją; sanitariusz posłał mu szybkie spojrzenie.
Ściskała między palcami maseczkę tlenową.
- Jeśli umrę – powiedziała twardo – powiedz, że ich kocham, rozumiesz? Kocham was wszystkich. Kocham ciebie. Jeśli przeżyję... zadzwoń do Lekarza.
Tym razem jej nie przerwał; żal ścisnął mu gardło.
- My jesteśmy lekarzami – zapewnił ją łagodnie jeden z mężczyzn w kitlach.
- Jest w książce telefonicznej w mojej komórce. Znajdziesz. – Sięgnął po jej dłoń; nie puściła maseczki. – Przygotuję plik. Nagranie. Obejrzysz je, dobrze? Obiecaj!
- Obiecuję – powiedział szybko.
Słony zapach krwi i specyficzna woń szpitala sprawiły, że coś wywróciło się w jego żołądku. Chciało mu się wymiotować, ale zacisnął mocno zęby.
- Do zobaczenia albo żegnaj, John – wyszeptała. – Zobaczymy, jak będzie.
Cofnęła rękę; lekarz wreszcie założył jej maseczkę. John nachylił się i pocałował Ericę w czoło. Jego oczy skrzyły się od łez. Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie. Dojrzał pojedynczą łzę na jej bladym policzku.
Zawsze wesołe, zielone oczy wywróciły się teraz białkami do góry; prawe wolniej, chyba Mózg jeszcze walczył o zachowanie świadomości. Nie udało mu się.
Dłoń Erici puścił dopiero przy drzwiach sali operacyjnej, które zamknęły się za noszami na kółkach. Po chwili jednak wbiegł do środka.
- Ma płytkę w głowie! – powiedział szybko. – A prawa ręka to proteza!
Lekarze spojrzeli na niego zdumieni znad ciała Erici ułożonego na blacie. Nie wiedział, ile powinni wiedzieć, żeby móc ją ratować. Nie powiedziała mu! Znowu poczuł wściekłość; zacisnął dłonie w pięści, wbijając paznokcie w skórę. Nie powiedziała mu wszystkiego! A może tak naprawdę nic mu nie powiedziała?! Kłamała? Zawsze?...
- Musi pan wyjść. – Pielęgniarka pociągnęła go za sobą na korytarz.
- Gdzie jest łazienka? – wyrzucił z siebie z trudem.
Zwymiotował niemal od razu. Wyszedł z kabiny, zataczając się na nogach i podszedł do umywalki; przepłukał twarz i usta i spojrzał w lustro. Na jego koszulce była spora plama z krwi. Szybko otarł oczy i napił się zimnej wody z kranu. Na drżących nogach wyszedł na korytarz i osunął się na plastykowy stołek, zastanawiając się, dlaczego w każdym szpitalu wyglądają tak samo. Pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Serce biło mu jak szalone; czuł zimny pot na plecach.
Gdzieś niedaleko lekarze walczyli o życie Erici Williams, najbardziej szalonej osoby, jaką znał. Powiedziała, że go kocha. Cameron też mu to wyznała, ale terminatorka nie miała serca; Erica za to często kłamała. Dla ich dobra, jak mówiła. Czuł pustkę. Wreszcie otarł oczy i wstał. Przez oszklone główne drzwi widział zalany deszczem parking. Lało jak z cebra. Usłyszał przetaczający się grzmot i światła na chwilę przygasły. Wyjął komórkę; nie było zasięgu.
- Jesteśmy w dolinie. – Usłyszał głos recepcjonistki. – I na dodatek jest burza.
Powiódł wzrokiem po jej biurku.
- Nie mamy jeszcze linii stacjonarnej – wyjaśniła szybko. – Może pan zadzwonić z biura szeryfa. – Zatrzymała wzrok na plamie krwi.
Cofnął się, siadając na kanapie. Rozejrzał się; budynek musiał być nowy. Zamknął oczy, wsłuchując się w odgłosy deszczu. Po chwili dobiegły go szybkie kroki z zewnątrz i drzwi skrzypnęły. Podniósł wzrok akurat, kiedy przed nim zatrzymała się kobieta w mundurze. Krople kapały z niej na podłogę.
- To pan przywiózł kobietę z raną postrzałową? – zapytała szeryfka; była wysoką, młodą kobietą z krótkimi jasnymi włosami, które teraz były zupełnie mokre. Kiwnął głową w odpowiedzi. – Chciałabym zadać panu kilka pytań. Na komisariacie.
- Wolałbym zostać tutaj.
- Rozumiem, ale przydałby się panu ciepły prysznic i czyste ubranie.
Nie mógł zaprzeczyć; czuł, jak koszulka klei mu się do spoconego ciała. Wstał.
- Ale wrócę tutaj najszybciej, jak tylko się da.
- Oczywiście.
Recepcjonistka podała im rozłożysty parasol i szybko przecięli ulicę, wchodząc do budynku policji.
Wciągając na siebie t-shirt z logiem U.S. Marshalls czuł się dziwnie. W biurze czekał na niego kubek parującej kawy. Zajął fotel przy biurku i sięgnął po napój.
- Nazywam się Sharon Wolf. – Szeryfka wymieniła z nim uścisk dłoni.
- John Baum. – Nawet się nie zawahał przy swoim fałszywym nazwisku. – Muszę zadzwonić – dodał szybko.
- Bardzo mi przykro, ale telefony nie działają. Wiatr musiał zerwać linię. Znowu. Oto uroki mieszkania w środku lasu. – Usiadła za blatem.
- Gdzie jesteśmy? – Upił łyk kawy.
- Black Water. – Spojrzała na niego uważnie. – Bill Foster, mężczyzna, który przywiózł pana i pańską siostrę, powiedział, że ranna jest policjantką. Mogę zobaczyć jej odznakę i pańskie dokumenty?
John sięgnął do torby Erici i wyjął jej portfel, po czym podał go Sharon razem ze swoim fałszywym dowodem osobistym. Kobieta wzięła odznakę i zaczęła spisywać z niej numer na komputer. Po chwili odłożyła ją na stół przed nim.
- Erica Williams, S.W.A.T. – odczytała. – Jest panną. Skąd więc różne nazwiska?
- Nasi rodzice się rozwiedli – powiedział szybko. – Zachowała nazwisko mamy.
Szeryfka wpatrywała się w niego uważnie.
- Co stało się w lesie? – zapytała wreszcie z palcami nad klawiaturą.
- Wybraliśmy się na pieszą wędrówkę; Erica kocha lasy i góry. Taki weekendowy wypad za miasto... – Urwał. - Musiał nas śledzić. Postrzelił moją siostrę i uciekł.
- Czy widział pan jego twarz?
- Nie, miał maskę.
- Podejrzewa pan kogoś? Policjanci mają wielu wrogów.
- Nie wiem. Naprawdę.
Odsunęła się od biurka i wstała.
- Zawiadomię moich ludzi, żeby mieli oko na obcych w okolicy. Może nadal gdzieś tam jest.
- Dziękuję. – Dokończył kawę, myśląc o Damienie, a raczej o blaszaku z jego twarzą. Czy wybuch go zniszczył? Wątpił. Potrzebował pomocy, a tymczasem znalazł się w sytuacji żywcem z durnego horroru klasy B.
Sharon wróciła do pomieszczenia.
- Czy jest możliwość na złapanie gdzieś tutaj zasięgu? – zapytał.
- Nie w taką burzę. – Wyjrzała na ciemny, deszczowy świat za oknem.
Zmarszczył brwi.
- Muszę skontaktować się z mamą. Moja siostra być może tam umiera...
Kobieta wpatrywała się przez chwilę w jego twarz, po czym odsunęła szufladę i wyjęła kluczyki.
- Do wyjazdu z doliny jest trzydzieści kilometrów. Na wzgórzu można złapać zasięg. Możemy spróbować, ale nic nie obiecuję.
Podziękował jej szybko. Przebiegli po deszczu do samochodu.
Sharon jechała wolno; na drogę spłynęło grząskie błoto. Deszcz uderzał w dach auta. Milczeli.
John ściskał w dłoniach torbę Erici i jej komórkę. Przejrzał książkę telefoniczną, faktycznie znajdując kontakt „Lekarz". Przypomniał sobie o obietnicy. Na pewno do niego zadzwoni.
Pogrążył się w myślach. Od zawsze była jego mama i on. Potem zjawili się Cameron i Derek, żeby wreszcie dołączyła do nich Erica. Ale nie sama, z „rodziną". W jej telefonie komórkowym było ponad trzysta numerów, podczas gdy jego książka telefoniczna ograniczała się do dziesięciu. Była inna niż oni. Myślała o przyszłości, ale żyła tu i teraz, a przynajmniej miał takie wrażenie. Oprócz tego, była wesoła i uśmiechnięta, a jednak jej życie było smutne i bolesne i pewnie skrywała jeszcze niejeden sekret. Nie chciała spaść, a jednak zrobiła to dziś, biorąc na siebie kulę przeznaczoną dla niego. „Nie może umrzeć", pomyślał. Powiedziała, że ma siłę. Niech to udowodni! Znowu poczuł łzy w oczach.
- W porządku? – Usłyszał; kiwnął głową, odwracając twarz w stronę okna.
Sprawdził zasięg; nic. Deszcz zaczął zacinać mocniej, chociaż sądził, że to niemożliwe. Wycieraczki nie nadążały za strugami płynącej po szybie wody. Nagle błyskawica rozjaśniła niebo. Droga przed nimi na ułamek sekundy była jasna jak w dzień. Zobaczyli wyraźnie ludzką sylwetkę, zanim znowu zapanowały ciemności. Poczuł, jak jego serce na moment stanęło; miał złe przeczucia.
- Tam ktoś jest. – Sharon nachyliła się nad kierownicą, mrużąc oczy. John poczuł niepokój.
- Zatrzymaj auto – powiedział; zawahała się, ale po chwili zahamowała. Reflektory nie obejmowały jeszcze zbliżającego się człowieka, ale John czuł, że to wcale nie człowiek.
I wtedy znowu błysnęło. Tym razem wyraźnie dojrzał lśniący metal i spalone ubranie na cyborgu, który postrzelił Ericę i miał twarz chłopaka, którego kochała.
- Co to jest?... – Sharon wrzuciła najniższy bieg.
Niewiele myśląc, wyciągnął broń i wycelował w kobietę.
- Rozjedź to.
Spojrzała na niego zdumiona.
- To nie jest człowiek, Sharon! – krzyknął. – Rozjedź to! Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia!
Bez ostrzeżenia docisnął jej nogę za kolano do pedału gazu. Samochód wystrzelił przed siebie tak gwałtownie, że niemal wypuścił z dłoni pistolet. Pojazd zaczął nabierać prędkości.
- Jedź! – Przysunął lufę bliżej jej głowy i pociągnął kierownicę w swoją stronę. Krzyknęła, kiedy uderzyli w cyborga. Z głośnym zgrzytem wpadł pod koła; autem zatelepało. John spojrzał w lusterko; nie dojrzał ciała. Ta chwila jego nieuwagi wystarczyła jednak, żeby Sharon wytrąciła mu z ręki broń. Zahamowała.
Wyskoczył z auta na rzęsisty deszcz.
- Stój! – Kobieta wymierzyła do niego z pistoletu. Uniósł ramiona do góry.
- To jest pod autem!
Wyciągnęła kajdanki, obchodząc samochód. Cofnął się; deszcz zacinał tak mocno, że między nimi była niemal ściana z wody.
