PROLOG:

„Na początku było nic, które wybuchło." Panowie i damy

„A potem stało się teraz." Kosiarz

Wcale nie trzeba być geniuszem, aby domyślić się, że Bóg jest osobą raczej zajętą. Zresztą nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę zakres jego codziennych obowiązków - mało kto miałby ochotę podjąć się tak karkołomnych zadań, jak opieka nad kilkoma miliardami wyjątkowo niezdyscyplinowanych istnień ludzkich.

Niektórym naturalnie może się to wydawać niezwykle prostym, iż chodzi tu przede wszystkim o odpowiedni nadzór i przypominanie ludziom o sobie od czasu do czasu. Mylą się. Bóg nikogo nie kontroluje. Obserwuje nas tylko ze swego odwiecznego miejsca (do którego, wbrew niektórym plotkom, nie da się dojechać metrem), stawia przed nami zadania, oraz - w razie potrzeby - wskazuje drogę. Ale jedynie od nas samych zależy, czy tą drogą pójdziemy.

Bóg lubi również zaglądać ludziom w serca. Widzi w nich wszystkie radości i smutki, myśli dobre i złe. I, jak to Bóg, zawsze czuje się w obowiązku doradzić swym podopiecznym. Muszą jednak chcieć przyjąć pomoc. Niestety, niektórzy zwykle wolą radzić sobie sami.

Na ten przykład, spójrzmy na taką sytuację. Ulicą jedzie auto. Kierowca tegoż auta nie należy do ludzi, którzy zwracają uwagę na takie szczegóły, jak droga znajdująca się akurat przed nim. Naturalnie takie osoby nie powinny dostawać prawa jazdy. Ten chłopak niestety dostał. Dokładnie pięć dni temu. Teraz zmierza samochodem pożyczonym od ojca po swoją dziewczynę. Zbliża się wieczór, zapewne zabierze ją do kina, potem może pojadą do niego... Ale, ale! To nie oni są bohaterami tej historii. Chociaż młody kierowca nigdy się nie dowie, jak bardzo przyczynił się do jej powstania.

Właśnie w tej chwili całą swoją uwagę koncentruje na rozmowie przez telefon. Na obserwację drogi raczej niewiele już mu jej zostało. Dlatego nie zauważa innego mężczyzny, który właśnie usiłuje przejść przez ulicę, przy okazji ciągnąc za sobą psa, uczepionego jego laski. Dlatego wina w tym wypadku leży jednoznacznie po stronie kierowcy.

Bóg z natury troszczy się o wszystkich ludzi, każdemu stara się poświęcać tyle samo uwagi. Niestety, zdarzają się osobniki kompletnie ignorujący Jego rady, pomoc, a nawet Jego obecność. A nierzadko są to osoby niezwykle wręcz fascynujące. Jak właśnie ten, leżący teraz bezwładnie, niczym popsuta lalka, na ulicy.

Nazywa się Gregory House i jest lekarzem. Genialnym lekarzem, trzeba dodać, ale też nieszczęśliwym człowiekiem. W swoim życiu dokonał wielu uczynków; dobrych i złych, jednak jeszcze nie nadszedł czas, aby go za nie rozliczyć.

Bóg ostrożnie zagląda mu w duszę i decyduje się na mały eksperyment.

Chce zobaczyć, co można by zrobić z tym życiem, aby się kompletnie nie zmarnowało. Bo gdy zajrzał w duszę mężczyzny, ujrzał morze niewysłowionych uczuć, które tłocząc się w środku nie mogą znaleźć ujścia.
Ujrzał śmiech i ból, smutek i radość, odwagę i strach. A to wszystko w jednym człowieku, mężczyźnie, lekarzu.
„Podobno, Gregory, uwielbiasz zagadki" – myśli Bóg uśmiechając się tajemniczo. – „Ciekawe, jak sobie poradzisz z moją."
Wiele razy House udowadniał innym, że to właśnie on ma rację, teraz pora udowodnić coś jemu.
Możecie wierzyć lub nie, ale nawet Stwórca ma poczucie humoru.

Gregory House był dziwnym człowiekiem. Mimo całej swojej antypatii, jaką odczuwał do reszty społeczeństwa (a szczególnie pacjentów), ludzie niezmiernie go fascynowali.
Leczył ich ciała, ale potrafił również uleczyć ich dusze. Nie znosił u innych fałszu i obłudy, za to kochał nimi manipulować, sprawdzać, jak daleko może się posunąć, nim przekroczy granicę. A potem i tak ją przekraczał.
Sprawiał, że ludzie odkrywali przed innymi i przed sobą swoje prawdziwe oblicza, że nie mogli już więcej kłamać.
Jednak House zawsze pozostawał tym samym, zamkniętym w sobie samotnikiem, jakby to, co chował w duszy, mogło sprawić mu zbyt wiele bólu, a przecież żył z tym bólem już tak długi czas.
Nie winił za to Boga. Miał świadomość, że wszystko, co nam się przydarza jest wynikiem dokonywanych przez nas i przez innych wyborów.
Ponoć był największym geniuszem wśród lekarzy. Mądry, inteligentny, dowcipny, wszechstronnie uzdolniony.
I kompletnie niezdyscyplinowany jako człowiek. Czasami mogło się odnieść wrażenie, iż on sam uważa się za Boga. Był chamski i opryskliwy, nie szanował nikogo i niczego.
A mimo to zdawał się nie negować obecności Boga. Negował za to jego działania. Bo według Gregory'ego House'a rację miał tylko i wyłącznie on sam. Reszta może iść do diabła.
Jeżeli przed takim postawić wielki, czerwony przycisk opatrzony ostrzeżeniem: „Nie dotykać! Grozi unicestwieniem całego wszechświata.", to możecie być niemal pewni, że taka osoba natychmiast ten przycisk wciśnie, byle tylko zobaczyć, co się stanie.
Według niego człowiek nie zawsze dostawał to, czego chciał. Mawiał, że czasami dostaje się to, czego się potrzebuje. Chociaż z bożego punktu widzenia ludzie zwykle dostają to, co im się daje. Takim właśnie człowiekiem był doktor House.

Rozdział 1.

„Zawsze bierz pod uwagę fakt, że możesz się mylić". Bogowie, honor, Ankh – Morpork

- Mój szef jest kobietą. I z doświadczenia wiem, że jedyną rzeczą godną u niej uwagi są jej piersi. Moim zdaniem z takimi atrybutami intelekt może tylko utrudniać życie. No, ale ona sądzi inaczej i od ponad trzydziestu lat nie może sobie znaleźć faceta, do którego mogłaby nie tyle otworzyć usta, ale i coś konkretnego powiedzieć.

Greg House nie był szowinistą. Przynajmniej nie w pełnym tego słowa znaczeniu. On po prostu lubił publicznie oraz na głos wygłaszać swoje wywrotowe opinie. Również na temat kobiet.

Są ludzie, którzy żywią się poprzez wprawianie innych ludzi w konsternację. Prawdopodobnie pozwala to im czuć się pewniej w otoczeniu innych istot myślących. Lub po prostu są złośliwi.

Siedzieli w gabinecie Wilsona. A dokładnie rzecz biorąc, House siedział. Wilson od jakiegoś czasu krzątał się po pokoju desperacko próbując przypomnieć sobie, gdzie położył akta swojej pacjentki.

- Dziwne House, bo Cuddy dość często z tobą rozmawia – powiedział nie przerywając poszukiwań.

House tylko prychnął.

- Taa, zwykle każe mi iść do diabła. Zresztą to się nie liczy. – przez chwilę przyglądał się Wilsonowi. – Czego szukasz?

- Akt mojej pacjentki, Sary Lewis – odpowiedział onkolog i przeczesał palcami włosy. – Nie rozumiem, przecież niedawno kładłem je na biurko. Przysiągłbym, że były tam, zanim ty przyszedłeś.

Spojrzał na diagnostę, który przyjął taktykę udawania niewiniątka.

- No co?

Wilson zmarszczył brwi.

- House, wiesz, gdzie są te akta?

- Eee, jakie akta?

Dla Wilsona tego było już za wiele.

- Akta mojej pacjentki! Leżały na moim biurku! – krzyknął mocno już poirytowany.

House pacnął się w głowę.

- Ach, 'te' akta! Są tutaj. – Wyjął teczkę spod kanapy. – Właśnie skończyłem czytać. Naprawdę wciągająca fabuła, a ile akcji! - powiedział, podając Wilsonowi papiery. Ten niemal wyrwał mu je z ręki, po czym włożył je do szuflady.

- Mógłbyś chociaż raz powstrzymać się i nie grzebać w sprawach, które ciebie nie dotyczą.
House wzruszył ramionami.

- Chyba masz rację. W końcu to tylko rak piersi.

Wilson wyglądał na oburzonego. Wieczna ignorancja, którą jego przyjaciel przejawiał w stosunku do większości chorych ludzi (a szczególnie tych, którzy byli akurat jego pacjentami) zwykła zniechęcać do niego innych lekarzy. Wilsona również powinna. Ale mimo to zawsze szukał z diagnostą kontaktu.

- To nigdy nie jest „tylko rak" – westchnął. – House, dla Sary ta choroba może oznaczać koniec życia, i nie chodzi mi tutaj o fakt, że jest śmiertelna.

- Masz rację, Jimmy! Biedna pani manager. Jak ona teraz znajdzie czas na łażenie do kosmetyczki, wizyty na korcie tenisowym popołudniami, że już nie wspomnę o bzykaniu się z pierwszym lepszym kolesiem, napotkanym w barze. Cały cenny czas będzie musiała spędzać wypłakując się na ramieniu pewnego troskliwego onkologa w przerwach między naświetlaniami. – Głos House'a był aż zanadto dramatyczny. Po chwili dodał: – No ale przynajmniej zaoszczędzi na fryzjerze.

Wilson przewrócił oczami. Doprawdy, czasami nie miał pojęcia czemu musi się przyjaźnić z takim dupkiem, jak House.

- Mówisz tak, bo dotąd wiodło jej się w życiu.

- Mówię tak, bo to idiotka, która nawet nie potrafi zadbać o swoje życie – odpowiedział gorzko diagnosta. – Jedyne, co ma, to praca i te idiotyczne wypady na tenisa z 'przyjaciółmi', których na pewno przestałaby obchodzić, gdyby zarabiała choćby o dwieście dolarów mniej. Założę się, że rodzinę widuje tylko na święta, a w mieszkaniu z masą modnych mebli i nowoczesnym wystrojem dotrzymuje jej towarzystwa jedynie kot.

Założył ręce na piersi i spojrzał z wyższością na młodszego mężczyznę. House nigdy nie przepuści okazji, aby chociaż troszkę pochwalić się swoimi iście detektywistycznymi umiejętnościami rodem z filmów o Sherlocku Holmesie. I zawsze oczekiwał, że to on ma rację.

- Ona bardzo cierpi, House – powiedział onkolog cicho.

- A ty pomagasz jej przez to przejść, powtarzając jej, jak bardzo jest dzielna, prawda?

Wilson był już tym zmęczony. Usiadł przy biurku.

- No jasne, według ciebie wszyscy są nieszczęśliwi.

- Tylko na takie osoby ty zwracasz uwagę.

- Poniekąd taki jest mój zawód – odpowiedział spokojnie Wilson.

House nie dawał za wygraną.

- Wiesz, że nie o pracę mi chodzi – powiedział, spoglądając onkologowi głęboko w oczy. Jamesa od tego spojrzenia przeszedł dreszcz. House miał naprawdę piękne oczy. Które teraz przeszywały go na wylot. – Każdą kobietę potrzebującą pomocy ty natychmiast bierzesz pod swoje skrzydła. I póki cierpi, może liczyć na to, że jej nie zostawisz.

Na twarzy Jamesa pojawił się lekki rumieniec. Nie znosił, kiedy diagnosta wypominał mu jego słabości. Czuł się wtedy straszne słaby.

- Jest ładna?

- Co? – Wilson nie do końca rozumiał, dlaczego House chce to wiedzieć. – Ehmm… owszem, jest.

Zarumienił się jeszcze bardziej.

- Ha! – wykrzyczał tryumfalnie diagnosta – Wiedziałem.

Wilson rozpaczliwie próbował ukryć zakłopotanie.

- House, naprawdę nie wiem o co…

- Założę się, że pewnie już zdążyłeś zaprosić ją na kawę – przerwał mu diagnosta, zadowolony, iż znów ma rację. – Może już niedługo się do niej wprowadzisz – dodał kpiąco.

James ścisnął palcami nasadę swego nosa.

- Wiesz co, House? Najlepiej będzie jeśli wrócisz już do swoich obowiązków. Ja, jak widzisz, jestem bardzo zajęty w przeciwieństwie do co niektórych – powiedział, spoglądając na House'a znacząco.

Miał dzisiaj ciężki dzień i był już cholernie zmęczony. Jeden z jego pacjentów, jedenastoletni chłopak, nie reagował na leczenie tak, jak powinien, co niezwykle onkologa smuciło.

House załamał ręce w udawanej rozpaczy.

- Och, i co ja teraz biedny pocznę, wyrzucony przez najlepszego przyjaciela!

- Poradzisz sobie, jak zwykle – odpowiedział Wilson nie podnosząc głowy znad stosu papierów. – W końcu szpital pełen jest innych ludzi, których nie miałeś jeszcze okazji dzisiaj podręczyć.

Ręka House'a była już na klamce, kiedy to jeszcze raz zwrócił się do przyjaciela.

- Założę się, że gdybym był kobietą, nie trwałoby długo, a pewnie mnie też zacząłbyś podrywać.

Wilson podniósł na niego wzrok. W ciągu wielu lat przyjaźnienia się z diagnostą zdołał nabyć coś w rodzaju odporności na jego przewrotne próby zadziwienia go.

- I nawet myślę, że dotąd nie zrobiłeś tego tylko dla tego, ponieważ jestem dla ciebie zbyt męski – dodał odkrywczo diagnosta.

Lecz czasami nawet ta odporność nie była wystarczająca.

Wilson uniósł brwi sceptycznie.

- I myślisz, że tylko dlatego się do ciebie nie dobieram?

- Właśnie tak!

Onkolog wybuchnął śmiechem, co nieco uraziło House'a.

- Wiesz co? – spytał młodszy mężczyzna próbując złapać oddech – to chyba najbardziej absurdalna i najśmieszniejsza myśl, jaka mogła ci przyjść do głowy.

House tylko się obruszył. Zbliżył się do jego biurka i wycelował w niego laskę.

- Wiem, że nie odpuścisz żadnej babce, która w twojej opinii potrzebuje pomocy. Zresztą, przecież ty jesteś Wielki James Wilson, współczesny rycerz w lśniącej zbroi. Kobiety chętnie się tobie zwierzają, bo wiedzą, że je wysłuchasz. A ty korzystasz z okazji i natychmiast zaczynasz z nimi flirtować. A im to pochlebia. Wtedy masz pewność, że jesteś im potrzebny, że masz się kim opiekować. Wierz mi, nie lecisz na mnie 'tylko' dlatego, ponieważ jestem facetem. Gdyby było inaczej, podrywałbyś mnie do dawna. W twoim mniemaniu byłbym po prostu kolejną zagubioną istotką potrzebującą pomocy i rozpaczliwie łaknącą twej opieki.

Wilson wpatrywał się w niego, jakby nagle przebrany w strój baletnicy zaczął śpiewać: „We will rock you" sopranem. Pokręcił głową.

- House, do prawdy nie wiem, co wziąłeś, ale najlepiej będzie, jak już sobie pójdziesz i oszczędzisz mi wysłuchiwania tych bredni.

House jednak nadal nie ruszał się z miejsca. Zmarszczył brwi.

- Myślisz, że jako kobieta byłbym mało atrakcyjny? Założę się, że wyglądałbym jak modelka – powiedział to takim tonem, jakby już miał zamówioną operację zmiany płci w prywatnej klinice w Szwajcarii. – Z pewnością nie mógłbym się opędzić od facetów.

Wilson ledwo mógł powstrzymać się od śmiechu.

- Tylko, że wraz ze zmianą wyglądu musiałbyś przejść transplantację mózgu.
House przewrócił oczami.

Na szczęście przed ostatecznym załamaniem, wynikającym ze zbyt długiego słuchania 'radia House' uratowała go Cuddy, bez pukania wpakowując się do gabinetu onkologa.

- Ach, tu jesteś – zawołała, zwracając się do House'a – Wszędzie cię szukałam. Już od godziny powinieneś być w przychodni.

House natychmiast zrobił minę niekochanego pięciolatka.

- Ale mamooo – jęknął – jeszcze nie skończyłem bawić się z wujkiem Jimmym.

Wilson przewrócił oczami i spojrzał błagalnie na Cuddy. „Błagam, zabierz go stąd."

Cuddy otworzyła drzwi na oścież i wskazała drogę diagnoście.

- House – rzekła ostrzegawczym tonem.

- Czyżby twój comiesięczny cykl menstruacyjny właśnie się rozpoczął – odezwał się szarmancko House – czy to tylko bliźniaczki tak cieszą się na mój widok, że zaraz wyskoczą mi na powitanie.

W gabinecie powiało chłodem.

Cuddy wzięła głęboki oddech i nadal trzymając drzwi, powiedziała cicho do House'a:

- Jeżeli zaraz nie opuścisz tego pokoju i nie udasz się prosto do przychodni, to Bóg mi świadkiem, House, spędzisz tam najbliższe pół roku.

Wilson mimowolnie skulił się w fotelu.

Nikomu o tym nie mówił, nawet House'owi, ale czasami nawet on musiał przyznać, iż pani administrator ma w sobie coś z jędzy. Ale tylko czasami. W końcu przyjaźnił się z nią od lat. Prawda?

House natomiast, jakby nigdy nic, zakręcił swoją laską i powiedział radośnie do Wilsona:

- Cóż, Jimmy, jak zapewne widzisz, muszę już iść. Jej hormony muszą być tak oszalałe, że jak zaraz stąd nie wyjdę, to z pewnością się na mnie rzuci. – Wskazał na czerwoną ze złości Cuddy.

Diagnosta, raźniekuśtykając, ruszył do drzwi i niczym gwiazda filmowa zatrzymał się w progu, odwrócił i posłał obojgu lekarzom zniewalający uśmiech. Był jedyną osobą, jaką Wilson znał, która mogła w ten sposób zabić człowieka. Lub przynajmniej doprowadzić go do palpitacji serca.

- Żegnam drogie panie.

I z tymi oto słowami zamknął za sobą drzwi gabinetu.

Przez chwilę na korytarzu dał się słyszeć charakterystyczny stukot laski. Zwykle stanowił on dla innych nieomylny sygnał, że najlepiej będzie gdzieś się ukryć, albo zawczasu usunąć się na bok i zająć własnymi sprawami.

Wilson zerknął na Cuddy, która nadal oddychała ciężko, zdenerwowana. Możliwie jak najdelikatniej chciał dać jej do zrozumienia, że teraz chciałby wreszcie nieco popracować. Zastanawiał się, jak to zrobić bez narażenia się na utratę głowy.

- Ehm, Cuddy – zaczął, a administratorka natychmiast podniosła na niego wzrok.

- Tak? – spytała ostro.

Wilson poczuł, że zaczyna się pocić.

- Dzięki, że.. eee.. wyrzuciłaś stąd House'a.. naprawdę zaczął już działać mi na nerwy – jąkał się onkolog. – I... nie zrozum mnie źle, ale mam dzisiaj mnóstwo pracy i...

W Cuddy jakby wstąpił inny duch. Nagle zaczęła wyglądać na zmieszaną i przepraszała Wilsona.

- Och, wybacz mi, James, naprawdę. Już wracam do siebie. Zrozum, mam dzisiaj ciężki dzień – paplała.

Kiedy tylko zniknęła za drzwiami, onkolog wypuścił głośno powietrze. W jednym House miał rację; kobiety przynajmniej ten jeden raz w miesiącu bywają zupełnie nieprzewidywalne.

„Dobrze, że jednak House nie jest kobietą" – pomyślał biorąc do ręki akta pacjentki – „ inaczej moje życie już dawno zamieniło by się w prawdziwe piekło. I byłoby nim na co dzień."