Ten fanfik jest wspólnym dziełem trzech pisarzy ze strony Avalon Marvel Comics: Dżentelmena, GrayFoxa i Skulkera (mnie). Pozostała dwójka pozwoliła mi na publikację ich prac. Miłego czytania.

Rozdział 1: Złodziej złodziejowi wilkiem
Autor: Dżentelmen

Gdzieś w Lesie Amazońskim na terenach Boliwii, schowany pośród gęstych zarośli, krył się amerykański najemnik -Paladin. Dla zupełnej pewności co do wypełnienia swojego zadania, już od kilku godzin leżał niedaleko miejsca gdzie miał pojawić się jego cel. Nie mógł się dekoncentrować a mieszanina zapachów drażniących jego nos i różne rodzaje robaków, które zaczęły pełzać po nim jak tylko się pojawił, wcale tego nie ułatwiały. Misja mogła się wydawać dziecinnie prosta. Paul już niejednokrotnie zabijał dealerów narkotyków, ale rzadko musiał to robić w tak niewygodnym otoczenie jak te w którym właśnie się znajdował. Nie był też pewien czy nie zostanie wykryty. Zleceniodawca powiedział, że nikt nie będzie o nim wiedział, a samemu też pozacierał nieco śladów jednak uczucie, że ktoś go obserwuje było przejmująco mocne. Chciałby po prostu wysadzić całą okolicę w powietrze i mieć już wszystko z głowy lecz przy otrzymywaniu tej roboty dostał dość dokładne wytyczne by wiedzieć, że musi spędzić w tym niewygodnym położeniu kolejne kilka minut. Zaczął więc odliczać. Byłby jeszcze zaczął modlić się do Boga jednak jego ateizm niejako mu w tym przeszkadzał.
W końcu jego cierpienia doczekały się powolnego końca. W odległości około 70 metrów widział jak duże, terenowe auto zbliżało się do wejścia do podziemnego schronu gdzie przeprowadzona miała być transakcja pomiędzy dealerem a rodowitymi mieszkańcami Boliwii. Paladin obserwował dokładnie swój cel przez gotowy do wystrzału karabin snajperski. Uśmiechał się, lecz tylko w duchu, podejrzewając, że choćby ukazanie zębów mogłoby nakłonić robaki do odwiedzenia jego ust. Drzwi samochodu otworzyły się z trzaskiem który głośnym echem dotarł do uszu Paula. Pierwszy wyszedł dryblas w bandanie, kamizelce i spodniach khaki. To nie on był celem. Kolejny był mężczyzna w zwiewnej koszuli i jasnym kapeluszu. Nie wysiadł już nikt. Przez chwilę stali koło samochodu, wydawało się, że przelotnie oglądają otoczenie. Lecz nie byli to ludzie którzy potrafili patrzeć. Raz ich wzrok wędrował za daleko, innym razem za blisko. Nie było szans by mogli go zauważyć. Chwila skupienia, palec przyłożony do spustu. Pada strzał. Ułamek sekundy później cel już nie żyje. Jego towarzysz zaczyna się rozglądać, woła o pomoc, z samochodu wyjmuje karabin. Nie potrafił patrzeć, słyszeć czy też czuć. Paladina już dawno nie było na jego poprzedniej pozycji. Obiegał dookoła wzgórza pomiędzy którymi się chował. Jednak mogli mieć psy. Wyczułyby zapach pozostawionego karabinu snajperskiego, a później byłoby im coraz łatwiej. Paul oddalił się już na dwieście metrów, słyszał szum. To oznaczało, że droga ucieczki była blisko. Wzgórza się kończyły, tak samo jak las. Był już wystarczająco rozpędzony więc jedyne co mu pozostało to wykonać skok. Nie było czasu by wziąć poprawkę na wysokość. Do jeziora wpadł prawie tak szybko jak zabił swój cel. Chciał się przyczaić. Nie było żadnej dobrej kryjówki. Na brzegu spały krokodyle. Jeden z nich wyraźnie łypnął w stronę najemnika. Zaczął niechętnie zbliżać się w jego stronę. Wyglądało na to, że był już po obiedzie. W górze było słychać głosy. Tak jak się spodziewał, dogonili go raz dwa. Jednak jak na kogoś kto często robi takie układy byli dość niedoświadczeni. Ten sam wysoki facet co wcześniej, stał na skarpie wraz z szóstką innych i dwoma psami. Czekali tylko pół minuty. Pewnie pomyśleli, że krokodyle już się nim zajęły i nie byli w swoich przekonaniach tak dalecy od prawdy. Do tego gada dołączyły już dwa inne. Czy te bydlaki nie miały nic lepszego do roboty niż utrudniać ciężko pracującemu Amerykaninowi?
Paladin był cierpliwym człowiekiem, ale po tym jak robaki weszły mu tam gdzie światło nie dochodzi był już nieco rozdrażniony. Nie pomagała perspektywa bycia lunchem dla materiału na torebki. Pozostało chwycić za najbardziej przydatną broń w czasach ataku jakichkolwiek zwierząt. Próbując nie przyciągać większej uwagi, najemnik otworzył swój plecak i wyciągnął prosty, twardy kijek. Włożył do niego lotkę napełnioną trucizną i przed atakiem zabawił się w Dr Doitlle'a, używając słów - Pieprzcie się. Nie umieram nie dostając zapłaty.

Drogą wiodącą poprzez pustynie Ameryki północnej podróżował właśnie motocyklista w długim płaszczu, niemal wczepiającym mu się w tylne koło. Pędził około 120 km/h bo też nie było żadnego powodu dla którego miałby zwolnić. Pojawił się on jednak o wiele szybciej niż by mu się mogło wydawać. Paliwo było prawie całkowicie wyczerpane a najbliższa stacja benzynowa nie była wcale blisko. Postanowił więc dodać gazu i po kilku minutach miał już pusty bak a do wymuszonego postoju pozostało mu około 4 kilometrów. Nie miał zamiaru przegrzewać sobie głowy więc zdjął kask i zawiesił na kierownicy swojej maszyny. Tym osobnikiem był nie kto inny jak Jamie Madrox, przywódca detektywistycznej grupy zwanej X-Factor. Miał do wykonania pewne bardzo ważne zadanie a czas mu uciekał. Dodatkowo upał doskwierał mu, sprawiając przy tym ból głowy i zmuszając go do ciągłego powtarzania w myślach planu swojego działania, tak by gdy przyjdzie co do czego nie dał plamy. Szedł więc powoli w nieznośnej ciszy, przerywanej tylko niekiedy przez dźwięk cichych podmuchów wiatru. Mimo to tego coś go rozpraszało. Odczuwał, że nie ma szans, że to co miał zamiar zrobić się nie uda mimo jego planu. Próbując pozbyć się tych negatywnych myśli doszedł w końcu do stacji benzynowej. Oprócz paliwa, zakupił paczkę solonych orzeszków i zimny napój w puszce. To drugie było po to by stłumić smak przekąski gdyby była ona za słona. Zaś to pierwsze kupił bez pomyślenia po co mu to właściwie było. Nie mógłby przecież jeść orzeszków w trakcie tego co miał robić, a zbyt bardzo mu się spieszyło by spożyć je przed ponownym wyruszeniem w drogę. Miał zostawić je na później? Pewnie i tak by o nich zapomniał. Po zapłaceniu i wyjściu na świeże powietrze wyrzucił więc niepotrzebnie nabyte produkty. Rozprostował sobie kości w dłoniach i ponownie zasiadł na swojej maszynie. Warto tu nadmienić, że motor wyglądał na dość stary, był cały w rysach i błocie a niektóre części pokrywała nawet rdza. Zdawało się, że samego kierowcę niezbyt to interesowało. Czyżby pojazd miał służyć tylko do tymczasowego użytku? A może używanie tak podniszczonej maszyny miało jakiś głębszy, ukryty cel? W każdym bądź razie, jeśli mógł tylko dalej jechać przed siebie, Madrox najwyraźniej nie miał powodów do niezadowolenia.

Około pół godziny później zbliżał się już do swojego celu. Jechał teraz wolniej i bacznie sprawdzał przenośne urządzenie GPS. Zaczęło się ściemniać więc wolał załatwić to co miał do zrobienia wystarczająco szybko by później zatrzymać się gdzieś i przespać. Po drodze nie widział dużo hoteli czy zajazdów więc martwił się, że będzie musiał spać po środku pustyni. W końcu przestał się przejmować innymi rzeczami, zatrzymał motor i schował go za dużą skałą, jakieś 20 metrów od drogi. Zaczął czegoś szukać, wyjął latarkę i począł badać ziemię dookoła. W pewnym momencie, gdy uderzył w podłoże ręką, usłyszał metaliczny dźwięk. Miejsce to zaczął przecierać, aż w końcu zobaczył wydrążone wejście do podziemi, schowane za stalowym włazem. Zaczął szukać czegoś po kieszeniach płaszczu, po czym, z lekkim uśmiechem na ustach, wyjął mały kawałek ładunków wybuchowego. Przyczepił go do włazu i oddalił się na niewielką odległość. W kilka sekund później nastąpiła eksplozja która otworzyła mu dalszą drogę. Zeskoczył w dół, wylądował jakieś 4 metry niżej. Nie zorientował się, że mógł użyć drabiny ale jak już się znalazł na dole to nie było sensu wracać. Rozglądnął się lecz nie zobaczył za wiele. Oprócz blasku wschodzącego na powierzchni księżyca, nie było żadnego źródła światła. Wciąż miał jednak latarkę. Zobaczył dzięki niej, że pomieszczenie w którym się znajduje to swego rodzaju przedsionek. Nie było w nim nic prócz drzwi i czaszki wiszącej na haku pod sufitem. Trzeba było iść dalej jednak klamka wydawała się dziwnie podejrzana. Jamie uznał za stosowne by niczego nie ryzykować. Wyjął więc składany nóż i wbił go w środek drzwi. Zaczął ciąć nim w dół lecz szło to opornie. Odszedł więc od drzwi i niechętnie rzucił się całym ciałem na drzwi. Odbił się od nich jak mucha od packi, lecz gdy wylądował na podłodze było koło niego dwóch osobników wyglądających dokładnie jak on sam. Udało się. Właśnie stworzył dwie kopie z dwoma nożami. Z nową, potrojoną siłą, mutanci detektyw szybko uporał się z niszczeniem drzwi. Gdy wszyscy po kolei weszli przez dziurę w drzwiach ich teoria się potwierdziła. Z tej strony do klamki przyczepione było jakieś urządzenie z mikrofonem i rysunkiem błyskawicy. Oznaczało by to pewnie, że bez komendy głosowej od mieszkańca tego miejsca nie byłoby mowy o dotknięciu klamki bez zostania pokopanym przez sporą dawkę voltów, jednak innowacyjne metody i mała pomoc załatwiły sprawę. Mają do użytku trzy razy więcej wszystkiego Madrox zaczął badać pomieszczenie w którym się znalazł. Jeden z nich ropryskał dookoła jakiś spray by zobaczyć czy nigdzie nie ma podczerwonych laserów które mogłoby włączyć ewentualny alarm. Nie było tam niczego w ten deseń więc mutanci rozeszli się w różne strony. Miejsce to było o wiele większe od przedsionka. Znajdowały się tam biurka z różnymi aktami i zdjęciami a także szafy i półki z bronią. Nie dotykali jednak niczego by nie potrzebnie nie wpaść na jakieś inne zabezpieczenia. We wschodniej części pomieszczenia znajdowało się kilka drzwi. W większości wyglądały raczej normalnie ale jedne różniły się, miały stalowe wzmocnienia na zamku i zawiasach. Projektant tego miejsca nie pomyślał jak przy poprzednich drzwiach o zabezpieczeniu centralnego obszaru. Jeden z Madroxów chwycił więc za leżący na podłodze łom i uderzył z zamachu. Drewno trzasnęło lecz wciąż się trzymało, powstała mała dziura. Jeszcze kilka podobnych ciosów i można było przejść dalej. Albo i nie. Za tymi drzwiami były kolejne, tym razem kompletnie zbudowane ze stali. Mutanci mieli jeszcze trochę materiałów wybuchowych więc wysadzili i tą przeszkodę w powietrze. Nic nie stało już na drodze. Przed wejściem do kolejnego pomieszczenia które wydawało się dość małe przeszli przed tą samą procedurę rozpylania sprayu co wcześniej. Tym razem także niczego nie dostrzegli. Weszli więc do środka. W przeciwieństwie do poprzednich pokoi znaleźli włącznik światła. Sala rzeczywiście okazała się mała, ściany nie były z litej skały a raczej wyłożone białymi płytami. Na ścianach na lewo i prawo od wejścia znajdowały się szklane półki na których wyeksponowane były przeróżne rzeczy które mogłyby zainteresować wielu ludzi. Takie jak jedna z odtworzonych wersji serum super żołnierza, wyczerpany energetycznie Cosmic Cube i podniszczona księga z której tytuły da się odczytać tylko "anti". Jednak jako profesjonalista w tym co robił Madrox nie miał zamiaru nawet dotykać tych rzeczy. Swój wzrok skierował na przeciwległą do wejścia ścianę. To właśnie na niej zawieszony był jego cel, Gungnir - Włócznia Odyna. Madroxi zdjęli ją na podłogę, a kiedy dwóch z nich zabrało się za owijanie ją w papier i materiał tak by jej choćby nie zarysować, trzeci wyszedł na zewnątrz by popilnować czy mieszkaniec tego miejsca nie ma zamiaru niedługo wpaść do swojego "domku". Przechadzając się po pomieszczeniu pełnym papierów i broni słyszy jakiś cichy dźwięk dochodzący zza niesprawdzonych jeszcze drzwi. Brzmiał on jak spływająca woda. Czyżby jakiś podziemny strumień lub kanalizacja? Podszedł powoli, pociągnął za klamkę i spojrzał. Nie zdążył zobaczyć. Postać znajdująca się za drzwiami była o wiele szybsza. Madrox usłyszał tylko jak kula wystrzelona w jego głowę przedziera się przez mózg, odbierając mu przy tym świadomość. Jeden z pozostałych Madroxów padł na podłogę jak deska, powodując przy tym powstanie kolejnej kopii. Ten który mu wcześniej towarzyszył nieco spanikował, oglądał się na drzwi, na nowo powstałego, na oryginał i na Gungira.
- Co się stało? - zapytał, pomagając przy tym wstać temu drugiemu.
- To on. - odpowiedział, stając trochę chwiejnie na nogach - Musicie coś zrobić. Ty i nowy robicie zadymę, a ja uciekam z włócznią, jasne? - plan brzmiał banalnie lecz był w nim jeszcze jeden, ukryty element.
Tamci dwaj uderzyli się kilkukrotnie nawzajem po twarzach, tworząc wystarczająco kopii by założyć własną drużynę futbolową i chwytając za noże, pistolety i teleskopowe laski wybiegli, wyczołgali się i wyskoczyli do drugiego pomieszczenia. Ostatni z nich chwycił za owiniętą włócznię i ruszył biegiem do wyjścia. Nie patrzył się nawet na to co się działo z jego kopiami i kopiami jego kopii. Przynajmniej dopóki dotarł do drabiny żaden z tamtych jeszcze nie umarł. Rzucił więc włócznię w górę te cztery metry, tak by nie musiał wspinać się jednoręcznie. Był to mądry wybór gdyż wspinając się dwukrotnie dostał szoku z powodu śmierci swoich "braci" i ledwo się utrzymał. Na powierzchni padł na ziemię, jednocześnie ją przy tym przeklinając i sapiąc ciężko. Nie miał jednak czasu na odpoczynek. Miał nadzieję, że kopie trzymały się planu który został utworzony gdy jeszcze byli jednością. Madrox prowizorycznie zasłonił dziurę tym co zostało z włazu i odbiegł jak najdalej. Po drodze wyjął pilot, a po naciśnięciu guzika wysadził całą tą podziemną bazę w powietrze. Śmierć tylu klonów na raz wstrząsnęła nim ogromnie. Leżał już tylko bezwładnie i szeptał - To cię nauczy... że nie powinno się... zabierać tego co nie twoje... Paladinie...
Tymczasem, kobiecy głos odpowiedział mu - To samo tyczy się ciebie. - a po tych słowach była już tylko ciemność.
Ostatni z Madroxów umarł nie wiedząc nawet z czyjej ręki zginął.