Come and play.
Barts hospital rooftop.
SH
PS. Got something of yours you might want back.
Popołudnie było ciepłe, słoneczne i Boże, tak przeraźliwie nudne. Ludzie biegali w dziwnych, sobie tylko znanych kierunkach, krzycząc, przepychając się i bawiąc go do łez własną małostkowością. Siedział na murku, na dachu szpitala, bezwiednie obracając w dłoniach własny telefon. Słońce świeciło mu prosto w oczy, lecz patrzył na nie bez wsparcia własnych RayBanów; dlaczego, sam nie wiedział - po prostu tak chciał. Przesuwając leniwie wzrok po panoramie miasta, powtarzał w duchu słowa przeczytanej wiadomości, która dla niego mogła znaczyć tylko jedno:
Ten dzień ma jeszcze szansę stać się całkiem interesujący.
Mógł odpisać w każdej chwili, w końcu siedział tu już od pięciu minut. Wystarczyło tylko kilka szybkich ruchów, a Sherlock przybiegłby jak posłuszny piesek na zawołanie pana. Jednak na razie pan chciał zostać sam.
Siedział, wsłuchując się wciąż i wciąż w słowa piosenki, które bawiły go jak wszystko, z czym się spotykał, bawiły do łez, bo były tak proste, tak infantylne, tak nudne, jak tylko człowiek jest w stanie wymyślić. Przeciętny, mały człowieczek.
Myślał o tym, co może go spotkać, analizując każdą możliwą drogę, którą potoczy się ich ostatnia rozmowa. Jim wiedział, ba, z łatwością oszacował z jakim prawdopodobieństwem nie zejdzie już z dachu St. Bart's. Sherlock był nudny, ale nie głupi, tak, zdecydowanie nie głupi, więc może, ale tylko być może wytoczy ten mały, prosty argument licząc, że to coś zmieni.
Ale Jim wiedział… To nie zmieni absolutnie nic.
Dumał więc o śmierci, z tym samym, znudzonym wyrazem twarzy, bo, naprawdę, czym miałby się tak ekscytować? Ta myśl wywoływała w nim ledwie mały dreszczyk, taki, jaki czuje przeciętny człowiek tuż przed zastrzykiem, gdy lekarz ostrzega „zaboli". Pacjent spina lekko mięśnie, patrzy na igłę i czeka na to, co musi przyjść, czeka spokojnie, bo wie, że to nieuniknione, a on jest już przecież dorosły.
Tak, Jim też był dorosły. W tej kwestii dorósł jak nikt inny; czekał więc beznamiętnie na swój zastrzyk, bo przecież każdy, nawet on, musi kiedyś umrzeć.
Pustka nie przerażała go zupełnie – żył w niej od ponad trzydziestu lat i choć zapalczywie walczył o zabarwienie ją emocjami, głębokimi, mocnymi, prawdziwymi emocjami, ostatecznie zawsze zostawał sam. Czy zginie dziś, czy jutro, czy za sto lat, nie to naprawdę nie miało znaczenia, skoro i tak, gdyby przeżył, musiałby szukać sobie kolejnej rozrywki.
Spojrzał w dół, na te małe, szare punkciki, wśród których zapewne leżała jego przyszła zabawka. Z góry wszyscy ludzie wyglądali identycznie i choć ktoś mógłby to stwierdzenie uznać za argument, Jim wiedział, że bez względu na to, z jakiego poziomu na nich patrzył, sprawa przedstawiała się dokładnie tak samo. Czy był tam, gdzie jego miejsce – na górze, nad nimi, choć w cieniu własnych kłamstw – czy zmieszany z tym obrzydliwie pospolitym motłochem, oni zawsze, ale to zawsze byli tacy sami. Nawet tam, na dole, gdzie ktoś mógłby powiedzieć, widać lepiej, oni byli zupełnie identyczni, jak wypuszczeni z jednej, obrzydliwie nudnej kolonii. Kiedyś, gdy był młodszy, Jim często przystawał i obserwował – a co jak co, ale w obserwacji nie miał sobie równych – i bez względu na to, jak długo patrzył, widział tylko małe, śmiesznie ludziki, pędzące do swoich małych, śmiesznych obowiązków, ograniczone małymi, śmiesznymi zasadami, których – co dostrzegł z pewnym rozbawieniem – nie rozumieli sami.
Dziś już nie obserwował – przynajmniej nie statusu quo – bo nie lubił tracić czasu na potwierdzenie dawno zakończonych eksperymentów. Dziś patrzył tylko na efekty własnych zmian – a te, ku jego wielkiemu zadowoleniu, były całkiem interesujące. Zabarwiały pustkę, tak na kilka chwil, bo szare ludziki nie lubiły kolorów (a już zwłaszcza czerwonego) i zmywały je z ulic najszybciej jak to możliwe.
Czasem Jim odnosił wrażenie, że patrzy na swoje własne, eksperymentalne, metalowe mrowisko. Wystarczy zgnieść jedną mrówkę i proszę – spore stadko zbiera się, by jak najszybciej przywrócić światu ład. Rozkopiesz pół mrowiska, a robaczki rozpierzchną się wokół z dziwną, dziką falą nowopowstałego patriotyzmu, znajdą winowajcę, choćby zupełnie przypadkowego, osądzą go, zniszczą i posłusznie powrócą do pracy, która zdaje się oznaczała wszystko, co ważne i potrzebne. Tylko na ile na ile sposobów można zabić mrówkę, by to wreszcie nie stało się tak obrzydliwie i zwyczajnie nudne?
Czasem wierzył, że może eksperymentować wiecznie. Czuł inspirację, czuł się jak artysta, do którego przychodzi wena, z rodzaju tych bezkompromisowych, pojawiających się o trzeciej nad ranem, kiedy to bez względu na zmęczenie i ból oczu trzeba wstać i tworzyć bo inaczej po prostu nie można. Ale czasem, a nawet bardzo często weny nie było. Czasem to wszystko było zwyczajnie bez sensu, a Jimowi nie zostawało nic jak tylko leżeć i liczyć na jakikolwiek zwrot.
Poderwał się nagle, jakby ktoś wyrwał go z głębokiego transu i szybkim ruchem wystukał odpowiedź.
I'm waiting…
JM
Zwrot. Woli je generować niż na nie czekać, bo czekanie bywa z reguły rozpaczliwie nudne. Jim dałby wszystko – a z ust człowieka, który posiadł wszystko, to dość poważna deklaracja – by raz na zawsze skończyć z monotonią. Życie nie było wcale wygórowaną ceną; a już zwłaszcza nie w przypadku tak dobrze zaplanowanej śmierci.
Oczami wyobraźni widział Sherlocka, który wstaje z krzesła, zapina marynarkę, łapie płaszcz i szybkim ruchem wychodzi z laboratorium. Był bliziutko, tuż, tuż. Zaraz rozwiążą ich ostateczny problem.
Jego problem.
Po raz kolejny tego dnia włączył "Staying Alive" i uśmiechnął się krzywo. W tej chwili nie zakładał już niczego. Za kilka minut rozpocznie się ostatni akt jego sztuki, a to, że zaplanował każdy możliwy scenariusz nie znaczy, że wiedział, który wybiorą.
Dobrze, tak jest dobrze. Niech życie go zaskoczy, choćby ten jeden ostatni raz. A potem… będzie, co ma być. Jakby nie patrzeć, też był człowiekiem.
A ludzie już tak mają, prawda?
