Episode 1 - "The beginning" - "Poczatek"

Tego wieczora Dean Winchester czul wewnetrzny niepokoj. Dzien nie roznil sie niczym od poprzednich, Lisa przygotowywala kolacje w kuchni, Ben ogladal jakis film dostosowany do jego wieku, w okolicy gdzies odezwal sie pies, za moment milknac, zapewne tak samo senny jak caly piatek.

Dlaczego wiec potomek Johna, zmarlego jakis czas temu lowcy duchow i innych stworzen z piekla rodem, swoim szostym zmyslem wiedzial, ze cos sie wydarzy? Od jak dawna...roku, dwoch, a moze trzech? - mieszkal tutaj ze swoja mala rodzina i chociaz z kazdym nastaniem poranka obawial sie, ze kiedys to sie skonczy, teraz sie nie bal. Teraz o tym WIEDZIAL.

Stanal przy oknie, patrzac, jak deszcz powoli splywa po szybie i znika gdzies w ziemi, a galezie tancza wespol z dosyc silnym wiatrem. Pogoda nie byla moze bardzo nieprzyjemna, ale jak na obecny nastroj Winchestera, zbyt ponura. Nie mogl sie juz doczekac poranka i slonca, jakby ta gwiazda miala moc odsuwania wszystkich klopotow.

- Posilek gotowy! - zawolala jego dziewczyna, dajac tym do zrozumienia, ze ma przyjsc i pomoc jej w przenoszeniu talerzy na stol.

Nie byl glodny. Zoladek mial nakarmiony dziwnymi przeczuciami, pewnoscia, ze gdy sie odwroci, musi przyjrzec sie zarowno Benowi, jak i Lisie, by dobrze zapamietal widok, jaki rozpostarl sie za jego plecami. Powinien wyryc go sobie w sercu, by potem wracac do niego w chwilach zwatpienia, gdy tego juz...nie bedzie.

Odszedl od okna w tej samej chwili, kiedy latarnia na zewnatrz wydala ostatnie tchnienie i zgasla w towarzystwie jednego, krotkiego spiecia.

Archaniol. Zabawne. Zacisnal palce dloni w piesci, by zaraz je rozprostowac i znow zagiac. Powtorzyl ta czynnosc kilka razy, dopiero po chwili zdajac sobie sprawe, co robi. Przeciez powinien sie juz przyzwyczaic. Jego cialo nie zmienilo sie ani odrobine - o ile brakiem zmiany mozna nazwac rozprysniecie sie na krwawe kawaleczki po calej okolicy, a potem jak gdyby nigdy nic pojawienie sie z powrotem w tym samym miejscu calym i zdrowym.

Nie zmienia to faktu, ze wciaz sie cieszyl. Nikt przeciez nie chcialby zginac w ten sposob, od zwyczajnego, wrecz obojetnego poruszenia palcem nadetego Lucyfera. Co prawda ten ruch spowodowal, ze Castiel po prostu eksplodowal, jednakze pare minut pozniej aniol otrzymal kolejna szanse.

Wlasnie, szanse. I nowe moce. Ozywil na przyklad Bobby'ego Singera, ktorego miny nie zapomni do konca...hm, zycia.

Mimo wszystko tesknil. Brakowalo mu atmosfery tamtych dni. O tak, z pewnoscia nie momentu, kiedy kazano mu bawic sie w bombe z wlaczonym zapalnikiem autodestrukcji. Ani nie chwili, kiedy Dean namowil go - a raczej popchnal - do znajomosci z pewna kobieta lekkich obyczajow. Castiel az sie wzdrygnal. Coz to za niemile doswiadczenie! I ten dom rozpusty! Seks, alkohol, zapewne narkotyki - obrzydliwosc. I pomyslec, ze Winchester lubil takie lokale.

Ale tak. To bylo to, czego nie mial tutaj, w niebie. Przyjazni. Wokolo aniolowie, kazdy zalatwial swoje sprawy, co jakis czas wchodzac do tego czegos, co zapewne ktorys z braci nazwalby po prostu pokojem i czegos od niego chcial. Zaden jednak nie wpadal na pogawedke, raczej tylko zapytac o kolejne polecenia, rozkazy. Stanowisko zobowiazuje. Jednak im wyzsze, tym bardziej jest sie samotnym.

Kiedy kolejny interesant zniknal z pola widzenia - i to doslownie - Castiel westchnal. Gdyby chociaz mial mozliwosc...Nie, co za bezsens. Z nudow zaczal mowic sam do siebie.

- Te diabelskie... - przerwal.

Odmowil szybko cicha modlitwe na przeprosiny za uzycie zakazanego slowa w Domu Bozym i kontynuowal:

- ...erm, te urzadzenia na pewno nie maja zasiegu Niebo - Ziemia. Poza tym co mu powiem? Hej, to ja, Castiel, mam ochote sie rozerwac, bo czuje sie jak ziemski ksiegowy?

Rozerwac. Skrzywil sie na to slowo. Nie lubil go. I to bardzo.

I nie mial pojecia, ze niedlugo przestanie sie nudzic. Przeciwnie, zacznie blagac o powrot czasow, kiedy jedynym jego zajeciem bylo siedzenie na tylku i rozporzadzanie calym tym interesem.

Bobby Singer nie mial zmartwien. Odkad odzyskal sprawnosc, korzystal z zycia na wiele sposobow. Byly to oczywiscie jak najbardziej legalne rozrywki, poczawszy od spacerow, a konczac na wycieczkach w odlegle miejsca. Zazwyczaj to, co robil, kojarzylo sie z tak prozaiczna czynnoscia, jak chodzenie. Szybko, wolno, jak tylko sobie zazyczyl. Zupelnie, jakby chcial sie nacieszyc swoimi nogami, poki...mogl ich jeszcze uzywac.

Co za dziwna mysl. Skarcil sam siebie w duchu. Przeciez Lucyfer zostal zamkniety w pulapce, dzieki zgranemu dzialaniu calej ekipy. Wiecej bylo w tym zaslugi Deana i Sama oraz oczywiscie pewnego zbuntowanego aniola, ale i on, Bobby, przyczynil sie z pewnoscia do zwyciestwa.

Okupionego straszliwa tragedia, ale jednak zwyciestwa. Stracili wtedy Sama, mlodszego z Winchesterow. Wiedzieli jednak, na co sie porywaja i co stawiaja na szale. Zreszta Sam doskonale zdawal sobie sprawe, jak to sie moze skonczyc. Powinni sie wiec cieszyc.

Czy mial wyrzuty sumienia? Nie, bo i dlaczego? Zrobil to, co do niego nalezalo i nic wiecej nie mogl na to poradzic.

Dlatego bez najmniejszych oporow ustawil sobie na biurku zdjecie obu przyjaciol - najlepszych, jakich mial w zyciu - Sama i Deana. Stalo spokojnie, zupelnie bez ruchu, jak zwyczajna fotografia. Bo przeciez nia byla, prawda?

Nie patrzyl na nia jednak zbyt czesto. Rana nadal bolala, w koncu syn Johna mial przed soba cale zycie...to znaczy mialby, gdyby byl zwyczajnym czlowiekiem. Pewnie dlatego Singer nie zauwazyl, jak w tej samej chwili, kiedy Dean udal sie do kuchni, by pomoc Lisie w nakrywaniu do stolu, oczy Sama na zdjeciu rozblysly na moment na zolto. I zaraz zgasly.