Klejnoty królowej Elżbiety
by La Perla Negra
Rozdział 1
Pierwsze promyki wschodzącego słońca łagodnie ozłociły wzgórza Ebro na wyspie Isla Negra. Krople srebrzystej rosy połyskiwały na bujnej roślinności, porastającej stoki gór. Egzotyczne kwiaty rozchylały swoje kielichy w odpowiedzi na kojące ciepło słońca. Po niebie przemykały jak strzała ptaki, witając nowy dzień radosnym skrzekiem. Od morza napływała orzeźwiająca bryza letniego poranka. Morskie fale uderzały o skalisty brzeg, rozpryskując się na wszystkie strony. Morze przybrało dzisiaj lekko zielonkawy odcień.
Mieszkańcy Fort Blake – jedynego portu na wyspie, położonego w dolinie, rozciągającej się u podnóży wzgórz Ebro – z radością przyjęli chłodny wiatr, zwiastujący oczekiwane od wielu dni ochłodzenie. Przez ostatnie tygodnie upał zdawał się już zadomowić na Isla Negra i pobliskich wyspach. Rolnicy z niepokojem myśleli o swoich uprawach, obserwując błękitne niebo, na którym trudno było dopatrzeć się choćby jednej chmurki.
Wraz z pierwszymi tego dnia promieniami słońca w niewielkim drewnianym domu na skraju miasta przy drodze, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża, przebudziła się mała, czarnooka dziewczynka. Przetarła drobnymi rączkami oczy i wyjrzała przez okno w swoim pokoju na poddaszu. Uśmiechnęła się, spoglądając na niebo, i popędziła na dwór, tak jak stała, w samiutkiej koszuli nocnej, spod której wystawały chude i kościste nóżki. Przez chwilę oddychała głęboko świeżym powietrzem. Oczy błyszczały jej jak gwiazdy, gdy wpatrywała się w falujące morze, odbijające światło słoneczne. Jej kruczoczarne włosy powiewały delikatnie na wietrze.
Nagle ciszę poranka przerwał niespodziewany okrzyk.
- Ty mała ladacznico! Teraz to się po dworze nago chodzi, co?
Dziewczynka ze strachem odwróciła się w stronę drogi. Przejeżdżał tamtędy mężczyzna ze szpakowatą brodą, trzymając lejce karego konia, który w przeszłości z pewnością wzbudzał zachwyt, obecnie jednak stary i zaniedbany ciągnął z rezygnacją wóz ze swoim panem. Dziecko, niewiele myśląc, pokazało swój różowy język zgorszonemu człowiekowi, okręciło się na pięcie i jak burza wpadło do domu. Z impetem uderzyło w coś dużego i miękkiego.
- Milagros, co ty wyprawiasz?
Śniada dziewczynka o imieniu Milagros podniosła głowę i rzuciła ojcu niewinne spojrzenie, choć wciąż kurczowo trzymała się jego spodni.
- Nic – odparła.
- Ile razy mam ci powtarzać, że nie można nic nie robić – zaczął mężczyzna groźnym głosem. – A znając ciebie, to twoje „nic" naprawdę oznacza wszystko, tylko nie to, co „nic" oznaczać powinno. Gadaj mi i to zaraz, moja panno, co zmalowałaś tym razem.
Milagros puściła ojca raptownie, odsunęła się od niego i założyła ręce na piersi. Przyjrzała mu się badawczo.
- Mili – mężczyzna pogroził jej palcem. – Tylko nie odgrywaj znów tej całej szopki. Już ja cię znam, mała czarownico. Wiem...
- Chciałam przekazać ci tylko ważne nowiny – ofuknęła ojca dziewczynka. – Ale widzę, że nikt tu mnie nie kocha…
Głos się jej załamał, a w sarnich oczach zakręciły się łzy.
- No już dobrze, tylko nie płacz – poddał się mężczyzna. Wyciągnął ręce w jej stronę.
- Mili, nie rób znowu scen – rozkazała pulchna, ciemnowłosa kobieta, która weszła do kuchni z naręczem kawałków drewna i kieszeniami po brzegi wypełnionymi jajkami. – Słyszałam, co wykrzykiwał stary Rochester. I miał zupełną rację. Młodej damie nie przystoi biegać w samej koszuli nocnej. Nie rozumiem jedynie, czemu nazwał cię ladacznicą – dodała w zamyśleniu.
Milagros wzruszyła ramionami. Zamiast odpowiedzieć, podeszła do kosza z brzoskwiniami, starannie wybrała jedną i zaczęła ją pałaszować z podejrzaną zawziętością. Kolejny raz udało jej się uniknąć kary, dzięki swoim niezaprzeczalnym zdolnościom. A ze starym Rochesterem się jeszcze policzy. Uśmiechnęła się do siebie w duchu na tą myśl.
Ojciec Milagros widząc, że rozpogodziła się jej twarz, zadał pytanie, nad którym myślał od początku rozmowy.
- Co to za ważne nowiny, które chciałaś mi przekazać, zanim…
- Zanim ten zidiociały do reszty dziad mi nie przeszkodził? – wpadła mu w słowo Milagros.
Obejrzała się na matkę, ale ta zdążyła już zniknąć w głębi domu.
Na twarzy dziewczynki malowała się niezwykła zaciętość. Mężczyzna struchlał pod tym ostrym i tak niewłaściwym dziecku wzrokiem. Szybko odzyskał jednak swój dawny rezon. W końcu ja rządzę w tym domu – pomyślał.
- Z pewnością nie wyraziłbym tego w ten sposób – powiedział, siląc się na poważny ton.
Po wyrazie twarzy dziewczynki poznał, że tę wojnę przegrał dawno temu. Opadł ze zniechęceniem na krzesło przy stole.
- Więc? – wbił pytające spojrzenie w Milagros.
Twarzyczka dziewczynki rozjaśniła się momentalnie.
- Wiatr! – zapiszczała. – Wieje północny wiatr.
- Dzięki Bogu – odetchnął mężczyzna. – Już myślałem, że na deszcz przyjdzie nam czekać do września.
- Och, tato, to oznacza, że nareszcie zacznie się ruch na przystani. Mogę pójść do portu? Bardzo chciałabym zobaczyć, jak kapitan Crackpeeker wypływa – Milagros utkwiła błagające spojrzenie w ojcu.
- Pewnie.
- Jak tylko zaniesiesz to pani Pearl – odezwała się od progu kobieta, wskazując na trzymany przez siebie koszyk.
- Ależ to milę stąd. Do tego w odwrotnym kierunku niż port – oburzyła się Mili.
- Ruszaj albo pomyślę o sroższej karze za pokazywanie się nago obcym ludziom.
- Nie obcym i nie nago – zawołała dziewczynka, ale posłusznie wzięła koszyk, pobiegła do siebie, prędko nałożyła na siebie pierwszą z brzegu sukienkę i wyszła na drogę. Wiedziała, że z matką nie ma żartów i wolała nie ryzykować. Szczególnie dziś, kiedy tak bardzo zależało jej na odwiedzeniu portu.
Szła równym krokiem traktem, który biegł wzdłuż wybrzeża. Niedaleko od jej domu droga ostro zakręcała. Idąc tamtędy, pomiędzy drzewami można dostrzec tę część brzegu, która była niewidoczna od strony portu. Milagros rozkoszowała się pięknym porankiem i świeżym morskim powietrzem, mimo powierzonego jej niewdzięcznego zadania odwiedzenia pani Pearl.
Pani Pearl była czarownicą.
A przynajmniej tak twierdzili bywalcy gospody Hispaniola, w której to Milagros była częstym gościem. Przychodziła tam nocami razem z chłopcami z przystani. Rzecz oczywista, że jej rodzice nie mieli o niczym pojęcia. Przyjaźnili się z mieszkańcami Fort Blake, którzy nigdy nie zaszczyciliby swoją obecnością tego przybytku ze względu na jego reputację wśród tubylców. Odwiedzali zazwyczaj konkurencyjną karczmę Pod królewskim berłem i w ten sposób nigdy nie mieli dostać szansy przeżycia szoku oglądania swojej jedynej córki w Hispanioli. Milagros i jej przyjaciele zazwyczaj lubowali się w podsłuchiwaniu rozmów dorosłych. Tam właśnie dowiadywali się najświeższych plotek i mrożących krew w żyłach opowieści o większości mieszkańców portu. Milagros nie była głupia i wiedziała, że znaczna ich część to wyssane z palca bzdury, rozgłaszane przez zazdrosnych sąsiadów bądź wiejskie plotkarki. Bynajmniej odkąd usłyszała, jak Elizabeth Cotton rozgłasza, że jej sąsiadka, panna Melody, ma romans z kowalem. Co było oczywiście łgarstwem, gdyż Milagros na własne oczy widziała kilka dni wcześniej pannę Melody w stodole z najstarszym synem Abigail Adams.
Jednak w sprawie pani Pearl dziewczynka musiała przyznać im rację. Kobieta mieszkała daleko od portu w puszczy. Jej dom i droga, która do niego wiodła, budziły zawsze dreszcze w Milagros, choć można było o dziewczynce powiedzieć wszystko, ale nie to, że była strachliwym dzieckiem. Podniszczony trakt rzadko gościł któregokolwiek z mieszkańców Fort Blake. Podmurowany domek stał pośrodku niewielkiej polany wśród leśnej głuszy. Milagros często wydawało się, że słyszy w jego pobliżu dziwne dźwięki, jakby szepty, ale przemawiające w nieznanych jej językach.
Mimo to musiała przychodzić tam czasem, gdyż jej matka wolała utrzymywać dobre kontakty z kobietą. A przynajmniej tak jej mówiła. Zrozumiałym było dla Milagros, że matka nie chce narazić się na gniew pani Pearl, a przede wszystkim na gniew sił nie z tego świata, z którymi czarownica była z pewnością w dobrej komitywie. W jej domu na wszystkich półkach, a także porozwieszane na belkach i sznurkach dookoła w kuchni, leżały różnorodne zioła i rośliny. Przy kominku zaś zawsze wylegiwał się łaciaty kot. Milagros, która lubiła koty, nigdy nie mogła zdobyć się na odwagę, aby go pogłaskać. Gdy spoglądała nań, nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że w oczach starego kociska dostrzega cień zrozumienia i , co gorsza, dezaprobaty. Choć oczywiście, Milagros przyznawała, mogła to być tylko jej wybujała wyobraźnia.
Krocząc nadbrzeżną drogą w stronę miejsca zamieszkania pani Pearl, Milagros zajrzała do koszyka, który niosła ze sobą. Znowu jakieś niespotykane zioła, pomyślała, zerkając do środka. Dobrze, przynajmniej nie będzie mnie długo zatrzymywała.
Rozejrzała się wokół i znieruchomiała. Jej oczom ukazał się niespodziewany widok. Nieopodal skalistego brzegu stał zacumowany statek. Jego wyblakłe żagle zostały zwinięte, a kotwica zarzucona.
- Co, do diabła, robi tu ta łajba? – zastanawiała się na głos.
Zeszła z drogi i ruszyła w dół polany w stronę brzegu. W pewnym momencie przystanęła, usiadła na pobliskim kamieniu, skąd miała doskonały widok na statek. Wlepiła w niego intensywne spojrzenie swoich czarnych oczu.
Co on tu robi z dala od portu, rozmyślała w duchu. Nie przypominała sobie, żeby go widziała wcześniej. W dodatku na okręcie nie powiewała żadna flaga. Opanowało ją podniecenie. Błyskawicznie zapomniała o koszyku, który wylądował na trawie opodal kamienia.
Rozmarzyła się. Odkąd pamiętała, śniła o przygodach na wspaniałym okręcie, na którego pokładzie odwiedzi najdalsze zakątki Ziemi. Pozna smak życia marynarza. Marzyła o tym, od czasu gdy dziadek zabrał ją na rękach do portu i po raz pierwszy ujrzała okręt pod pełnymi żaglami. Pragnęła przeżyć, o jakich opowiadał jej dziadek-marynarz, póki przebywał na tym świecie, i inne wilki morskie w gospodzie Hispaniola. Przeżyć, których tutaj, tego była pewna, nigdy nie będzie miała szansy zaznać.
Przez dłuższy czas siedziała na kamieniu w zamyśleniu i z zamglonymi oczyma, podczas gdy wyobraźnia prowadziła ją poprzez burze i sztormy odległych nieznanych mórz.
Tymczasem na statku, który obserwowała Milagros, toczyła się żywa dyskusja.
- Popłyńmy pod osłoną nocy – zaproponował jasnowłosy młodzieniec.
- Przymknij się, Morty! – poradziła mu młoda dziewczyna z miną, która świadczyła o tym, że zastanawia się, jak ktoś może być na tyle głupi, żeby zaproponować coś tak niedorzecznego. – Czy ty masz w ogóle pojęcie o żeglowaniu?
Młodzieniec spłonił się po uszy i opuścił zawstydzony wzrok.
- Z tymi swoimi jasnymi loczkami wyglądasz teraz jak marchewka w peruce. Za dużo przebywałeś na słońcu – odezwał się pomarszczony staruszek z laską, siedzący na małej beczułce przy burcie. – Nie musisz ukrywać swoich uczuć i tak wszyscy wiemy, że podkochujesz się w Shanti – powiedział i zarechotał rubasznie.
Dziewczyna przewróciła oczami.
- Dziadku! Idź lepiej do kuchni i pomóż Basilowi z obiadem.
- Teraz to dziadku, ty piekielne nasienie, a wczoraj to kazałaś mi się wynosić – staruszek pogroził dziewczynie laską.
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Jak zwykle przekręcasz fakty.
- Pewnie – podniósł się chłopak, który do tej pory siedział na schodach, prowadzących na mostek, miał brązowe kręcone włosy, zaokrąglony nos i dobroduszny uśmiech. – Sam słyszałem. Nie kazała ci się wynosić. Kazała ci zmienić statek – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Głosowałbym za, gdyby nie to, że ten skurczybyk prawdopodobnie naprawdę jest ojcem kapitana – stwierdził mężczyzna, który w tym momencie wyszedł spod pokładu. Miał na sobie fartuch kucharski, który opinał się na jego sporym brzuchu. – No dalej, Henry – zwrócił się do staruszka. – Chodź, póki nie zmienię zdania.
Staruszek wstał bez oporów. Zdawał się nie słyszeć wymiany zdań, która przed chwilą nastąpiła. Zamiast tego podśpiewywał pod nosem piosenkę.
- Och, jej uda pełne, jej biodra mocne, zawiodły mnie w rozkoszy kres, ahoj, jej usta sprośne, jej…
Dalsze słowa pochłonęły opary kuchni, za co wszyscy zdawali się być wdzięczni losowi.
- Zawsze zastanawiało mnie, jak on potrafi przypomnieć sobie każdą nieprzyzwoitą melodię, jaką zasłyszał dawno temu w Singapurze , skoro nie jest nam w stanie nawet potwierdzić, jak nazywała się jego żona – zamyślił się ogorzały mężczyzna z włosami przyprószonymi siwizną, który do tej pory tylko opierał się o podstawę masztu i nie uczestniczył w rozmowie.
- Przyznam się szczerze, że mnie też – stwierdził młody mężczyzna, który stał przy burcie obok dziewczyny o imieniu Shanti. Miał włosy czarne jak smoła i przenikliwe spojrzenie brązowych oczu. – Kiedyś próbowałem go nawet wypytać o to, ale tak, żeby niczego nie zauważył.
Wszyscy popatrzyli na niego z ciekawością.
- Niestety – kontynuował. – Poradził mi, żebym lepiej poszedł i nazbierał trochę kokosów. Oczywiście to, że byliśmy wtedy na pełnym morzu, w niczym mu nie przeszkadzało.
- Jak zwykle – roześmiał się mężczyzna przy maszcie.
- I pewnie potem miał do ciebie pretensje, że mu nie przyniosłeś napoju z mleka kokosowego – zauważyła Shanti, odgarniając z czoła niesforne kosmyki ciemnoblond włosów.
- Czasem mam wrażenie, że on udaje, żebyśmy się przypadkiem nie dowiedzieli, że tak naprawdę wcale nie jest ojcem Krwawego Bena – powiedział w zamyśleniu. –Ale odbiegliśmy od tematu. Zgadzam się z Shanti. Najlepiej będzie zaskoczyć ich, kiedy jeszcze nie złapią wiatru w pełne żagle.
- Ale, ale – znowu wtrącił się Morty.
- W moim przekonaniu…- zaczął ogorzały mężczyzna.
-Myślę…
- Cisza!
Z wejścia do kajut pod mostkiem wyszła dojrzała kobieta o prostych, długich czarnych włosach. Rozejrzała się uważnie po załodze zebranej na pokładzie.
- Wasze kłótnie nie mają sensu. To kapitan decyduje o taktyce. Shanti , marsz do kajuty twojego ojca, ma ci coś do powiedzenia. Blade – zwróciła się do młodego mężczyzny obok Shanti. – Idziesz z nią, ale najpierw znajdź Fletchera i weź go ze sobą. A reszta do roboty. Nie jesteście na wakacjach. Ruszać się!
Przez chwilę panowało poruszenie, ale wkrótce każdy udał się do swoich obowiązków. Shanti posłała zdziwione spojrzenie Blade'owi, a on odpowiedział jej tym samym. Wzruszyła ramionami i obróciła się w stronę wejścia pod pokład.
- Powiedz mu, że zaraz przyjdę - zawołał za nią.
Dziewczyna przeszła krótkim i ciasnym korytarzem do kajuty kapitana, której drzwi znajdywały się naprzeciwko wejścia. Po prawej było wejście do kajuty, którą ona zajmowała razem z Trish, jako że były jedynymi kobietami na pokładzie. Reszta załogi spała w pomieszczeniu, do którego prowadziły schody z lewej strony przejścia. Można było się nimi dostać również do ładowni.
Weszła do środka bez pukania. Każdy, kto po raz pierwszy widział to pomieszczenie, wydawał z siebie odgłos zdumienia. Na całym statku panował zwykle kontrolowany chaos. Tu i ówdzie porozrzucane walały się po pokładzie zwoje lin, beczki, narzędzia i inne przedmioty. W ładowni czasem trudno było wytrzymać odór zatęchłego drewna i potu pomieszanego ze słonym powietrzem. Nikt nie okazywał chęci, aby chociaż uporządkować zgromadzone tam przez te wszystkie lata zdobycze. Natomiast wnętrze kajuty Krwawego Bena przypominało luksusy królewskich apartamentów. Pośrodku stało wielkie mahoniowe biurko, na którym stał kałamarz o kształcie pucharu. Z lewej strony znajdowała się misternie wyciosana biblioteczka z niezliczonymi rzędami książek. Okno spowite było ciężkimi bordowymi zasłonami. Zaś najbardziej zdumiewające okazywało się potężne łóżko z baldachimem w kolorze wina burgundzkiego, ustawione pod ścianą z prawej strony, zważywszy na fakt, że pomieszczenie to znajdowało się na okazałym, lecz starym już galeonie.
Gdy była młodsza, Shanti lubiła tutaj przychodzić podczas gwałtownych nawałnic. Wdrapywała się wtedy na to wielkie łoże, owijała się kocami i przeczekiwała w ten sposób błyskawice i grzmoty. Jej ojciec był w tym czasie u steru, walcząc ze sztormem, dlatego nie miała mu za złe, że nie było go wówczas przy niej. Mimo wszystko już wtedy dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie należy on do ludzi, którzy potrafią okazywać uczucia. Obecnie, kiedy powracała wspomnieniami do tych chwil, fale zdumienia wkradały się do jej serca. Jak, do diaska, mogła być takim tchórzem, by bać się zwykłego sztormu? Przecież całe życie spędziła na morzu. Shanti nie mogła wyzbyć się irytacji, gdy myślała o swoich dawnych lękach, po których, zresztą, nie pozostało ani śladu. Teraz podczas burzy czuła wzrastające podniecenie, gdyż niepogoda gwarantowała jej możliwość sprawdzenia się. Zawodzący wiatr, który kiedyś przywodził jej na myśl jęki skazanych na potępienie dusz, budził w sercu Shanti tęsknotę. Nie wiedziała za czym i to właśnie wprawiało ją w dziwny nastrój.
Gdy wsunęła się do środka, siedzący przy biurku mężczyzna podniósł głowę.
- Ach, to ty.
Kapitan wyglądał na około pięćdziesiąt lat. Miał krótkie włosy, których kolor trudno byłoby określić. Zadziwiające połączenie burego z mysim. Wyraźnie widoczne były za to pasma siwizny, jak również zakola łysiny. Jego twarz znaczyły linie zmarszczek od siekącego wiatru i palącego słońca. Niebieskie oczy patrzyły z ostrością właściwą każdemu staremu wilkowi morskiemu.
Spojrzał na nią, pocierając podbródek, naznaczony kilkudniowym zarostem.
- Gdzie Fletcher i Blade?
- Blade poszedł szukać Fletchera. Nie było go z nami, gdy przyszła Trish – odparła Shanti. – Po co nas wezwałeś?
- Mam dla was zadanie, ale nie zacznę bez nich. Nie lubię się powtarzać.
- Omawialiśmy właśnie…- zaczęła Shanti, ale Ben jej przerwał.
- Wiem. Trish mi powiedziała o czym dyskutowaliście. Czasem zdumiewa mnie, jaka to mądra kobieta. Chyba najmądrzejsza z tych, jakie miałem okazję poznać w moim parszywym życiu – stwierdził w zamyśleniu, wracając we wspomnieniach do przeszłości. Zawsze w takich sytuacjach wydawał się Shanti szczególnie doświadczony i równocześnie przygnieciony życiem. – Powinienem bardziej ją doceniać przez te wszystkie lata. Szkoda, że nie spotkałem jej, zanim… Zresztą nieważne.
- Masz na myśli to, że mogłaby zostać moją macochą? – wypaliła Shanti.
- Nie – powiedział, a chłód zakradł się do jego oczu. – Żadna kobieta nie zastąpiłaby twojej matki. Nigdy bym na to nie pozwolił. Ale Trish mogłaby mnie uratować, zanim wdepnąłbym w to gówno. Ale czasu nie można odwrócić, a błędów naprawić.
- Mylisz się. Każdy błąd można naprawić – Shanti spojrzała ostro na ojca.
Pokręcił głową z rezygnacją.
- Jesteś jeszcze za młoda, aby to zrozumieć. Jednak mylisz się. Są plamy, których nie da się wywabić.
- Nienawidzę, gdy mówisz mi, że jestem za młoda, by coś zrozumieć – Shanti założyła ręce na piersi. – Ciągle traktujesz mnie, jak małe dziecko. Do cholery, mam już przecież prawie dwadzieścia lat!
- Shanti, mogłabyś zachować choć cień pozorów przyzwoitości – odezwał się mężczyzna, który wszedł za Blade'em do kajuty.
Chociaż „wtoczył się" byłoby tu lepszym określeniem, stwierdziła w duchu Shanti. Miał na sobie bardzo znoszone ubranie. Prawie siwe włosy sięgały mu ramion, choć nie był wiele starszy od Krwawego Bena. Chuda, podłużna twarz była gęsto usiana zmarszczkami. Głos miał bełkotliwy i …
- Śmierdzisz alkoholem na odległość – Shanti odsunęła się od niego. – I jeszcze śmiesz mi prawić kazania.
Krwawy Ben popatrzył na Fletchera ze złością i już miał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. W końcu spojrzał na Blade'a z niemym pytaniem.
- Szukałem go po całym statku. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Aż wreszcie przyszło mi na myśl, że mógłby być na bocianim gnieździe. I rzeczywiście znalazłem go tam. Wypił chyba z pół beczułki rumu. Nieźle się napociłem, żeby go stamtąd ściągnąć.
Shanti przyjrzała się dokładniej chłopakowi. W rzeczy samej ubranie kleiło się do niego. Posłała mu współczujące spojrzenie. Odpowiedział uśmiechem.
- Fletcher, stary druhu, chyba nie muszę ci mówić, jak ważna jest trzeźwość osoby, która ma wartę na bocianim gnieździe, co? – spytał kapitan.
- Nie. Ale nigdy nie słyszałem, jak mówiłeś coś takiego względem osoby, która ma za zadanie tkwić tam cały parszywy dzień, podczas gdy statek cumuje w zatoce – odparował z szyderczym uśmiechem mężczyzna.
- I właśnie między innymi z tego względu nie zamierzam dawać ci za karę ładowni do szorowania – roześmiał się Ben, wstał, podszedł do Fletchera i poklepał go po plecach. – Nie jedno razem przeszliśmy, a pewnie i tak przy byle okazji przehandlowałbyś mnie za parę sztuk złota, ale do rzeczy, nie zaprosiłem was tu na podwieczorek.
Objął ramionami Shanti i Blade'a i nachylił się do nich. Mówił prawie szeptem, aby nie słyszał go Fletcher.
- Upewnijcie się, zanim wyruszycie, że wszystko to, co powiem, dobrze poukładało mu się pod kopułą, nie chcę was niepotrzebnie narażać przez niedoinformowanego pijaka, choćby był mi droższy niż sama królowa.
- Królowa…? – Shanti mało co nie wybuchła śmiechem.
- Wyruszymy? – zapytał z ciekawością Blade.
- O czym tam szeptacie? – zainteresował się podchmielony Fletcher.
- Właśnie zastanawialiśmy się, gdzie zgubiłeś swoją „Znam- wszystkie- bluźnierstwa" papugę? I ciekawa jestem niezmiernie, gdzie się ich nauczyła panie Mistrzu Przyzwoitości? Bo chyba nie powiesz mi, że w dżungli od przypadkowo spotkanych kanibali, co? – odgryzła się Shanti.
Blade położył jej dłoń na ramieniu.
- Przestań, Shan. Sam słyszałem, jak Henry powtarzał jej co wieczór, gdy sądził, że nikt nie widzi, „pieprzony gubernator". Poza tym nie wiem, czemu masz taką awersję do tego ptaka.
Dziewczyna spojrzała prosto w jego brązowe oczy, które były tylko jeden ton ciemniejsze od jej oczu.
- Już zapomniałeś, jak zawsze w mojej obecności skrzeczała „ głupia dziwka"?
- Ach to – machnął ręką. – To było tak dawno, że już prawie zapomniałem.
Shanti już otwierała usta, żeby mu odpowiedzieć, ale kapitan jej przerwał.
- Dosyć. Porozmawiacie sobie później, teraz musimy omówić ważną sprawę.
Kapitan obszedł biurko i zasiadł przy nim.
- Siadajcie – poprosił. – Zapewne wiecie, czemu wybraliśmy to miejsce na postój.
Popatrzył na trójkę, siedzącą przed nim, i ponieważ nikt nie wyraził zdziwienia, kontynuował:
- Fletcher dobrze zna tę wyspę i to jego zasługa, że znaleźliśmy tak dogodne miejsce do cumowania – zwrócił się do Blade'a i Shanti. – Nikt z portu nie może nas tu zauważyć, co daje nam dużą przewagę nad Crackpeekerem.
- Szubrawiec – wtrącił Fletcher.
- Wiem, że masz osobiste porachunki z naszym kochanym kapitanem „Margaret", ale na to przyjdzie czas później, zaufaj mi – krzywy uśmiech zagościł na twarzy Krwawego Bena. – Wiesz, że nie bez powodu dostałem swój przydomek. Ale do rzeczy. Problem w tym, że musimy znać dokładny czas wypływania Margaret z Fort Blake, bo inaczej nie zdążymy się przygotować do abordażu. Gdy Margaret złapie wiatr w pełne żagle, nie dogonimy jej.
- Aurora jest najszybszym statkiem na Karaibach – odezwała się Shanti.
Kapitan westchnął.
- Była. Ale już nie jest. Pamiętaj Shanti, że zbudowano ją wiele lat temu. Od tego czasu technika poszła do przodu. Nowe statki, które ostatnio przypływają ze Starego Świata, są szybsze. Mimo to sądzę, że Aurora nadal zwrotnością bije je na głowę. Pamiętam pierwszy raz, gdy wszedłem na pokład i stanąłem u jej steru. Nigdy tego nie zapomnę – błogi uśmiech pojawił się na jego twarzy. – W każdym razie musimy wypłynąć w tym samym momencie, co Crackpeeker, żeby przeciąć jego kurs, póki nie osiągnie pełnej prędkości. Już nie mogę się doczekać jego miny, jak nas zauważy, ale wtedy będzie już za późno dla nich. Abordaż to nasza specjalność.
- Słyszałem, że przewozi towary dla samego króla – zatarł ręce Fletcher.
- No, dobrze, ale skąd będziemy wiedzieć, kiedy wyruszy? – zapytał Blade z powątpiewaniem. – Z tego miejsca nie widać portu.
- Blade – zdenerwowała się Shanti. – Nie mogę uwierzyć, że mam za przyjaciela takiego bęcwała. Jesteś piratem, czy nie? To jasne, że musimy zejść na ląd i się tego dowiedzieć. I to tak, żeby nie wzbudzić jakichkolwiek podejrzeń, bo inaczej grozi nam stryczek.
- Tak gubernator Millington już się o to zatroszczył – wyszeptał z nienawiścią Blade. – Razem ze swoim pieskiem kapitanem Flynnem – słowo „kapitan" zabrzmiało, jakby je wypluł.
- Komodorem Flynnem – sprostował Krwawy Ben. – Słyszałem, że dostał nominację.
- A co najważniejsze, mój ojciec chce, abyśmy dowiedzieli się tego właśnie my – Shanti nie chciała ciągnąć tego drażliwego tematu, więc zdecydowała się kontynuować swoje domysły. – Prawda, ojcze? A Fletcher idzie z nami, bo najwidoczniej był już tu wcześniej, tak? A my nadajemy się do tego najlepiej, bo nikt nie kojarzy naszych twarzy, gdyż jesteśmy młodzi, i nie ma zagrożenia, że moglibyśmy wpaść niespodziewanie na jakiegoś starego znajomego, i cały plan szlag by trafił, zgadza się? – mówiąc to, patrzyła cały czas groźnie na mężczyzn wobec braku aprobaty, jakiej nie udzielali jej tokowi rozumowania.
W końcu Krwawy Ben przemówił, ukrywając nieudolnie uśmieszek, jaki powoli wpełzał na jego twarz.
- Sam nie wyraziłbym tego lepiej. Czasem naprawdę zaczynam wierzyć, że jesteś moją córką – powiedział, po czym wybuchnął tubalnym śmiechem.
Shanti popatrzyła na niego ze zdumieniem, ale po chwili przechyliła się przez oparcie fotela i zawisła na ramieniu Blade'a, śmiechem wtórując swemu ojcu. Chichocząc, pomyślała, że czasami żarty kapitana przyprawiają ją o mdłości.
- Dobrze, więc postanowione. Nocą zejdziecie na ląd i odkryjecie wszystkie sekrety kapitana. A teraz wynoście się z mojej kajuty.
Fletcher pierwszy podniósł się z fotela i ruszył do drzwi.
- Nie ty, do cholery! – zagrzmiał Ben. – Chcę jeszcze z tobą omówić parę rzeczy.
Shanti i Blade popatrzyli po sobie, wstali i wyszli z kajuty.
Krwawy Ben zwrócił się do przyjaciela:
- Pilnuj ich tam. Są inteligentni i sprytni, ale zbytnia pewność siebie może okazać się ich największą słabością.
- Ta, Trish zawsze powtarza : „Nie lekceważ przeciwnika".
- I ma pieprzoną rację. Pamiętaj, jeśli coś stanie się mojej córce, to nie odpowiadam za siebie.
-O nią się nie martw. Blade prędzej zginie niż pozwoli, aby jej się coś stało – stwierdził Fletcher, a twarz wykrzywił mu grymas.
Shanti wyszła za Blade'em na pokład. Zmartwiła się, widząc, że Blade szedł przygaszony i nieobecny. Bez słowa poszedł na dziób, gdzie razem z Jimem naprawiali jedną z linek, podtrzymujących żagiel. Dziewczyna wiedziała, co go trapi. W końcu, gdyby to jej rodziców zabił kapitan, który jako pupilek gubernatora, dostał nominację i mógł stanowić prawo w Indiach Zachodnich, które z roku na rok pogarszałoby jej życiową sytuację, też by się wściekła. Poza tym komodor Flynn był nie tylko jego problemem. To był kłopot ich wszystkich. Jak okiem sięgnąć każdy pirat, pływający po wodach Morza Karaibskiego, nienawidził tego człowieka. Miała więc nadzieję, że nie będą musieli długo czekać, aż ktoś ukróci jego rządy krótkim, aczkolwiek celnym ruchem szabli. Mimo to niepokoiła się o Blade'a, gdyż miał on osobiste powody, by nienawidzić Flynna, a ona nie wiedziała, dokąd może go to zaprowadzić. Musiała przyznać, że była szczęściarą w pewnym sensie. Co prawda jej matka umarła przy porodzie, ale miała przecież jeszcze ojca.
Blade nie miał nikogo. Jego rodzice zginęli niedaleko Tortugi podczas bitwy z Duntanellą, której kapitanem był wówczas Flynn. Załoga Aurory ledwo uszła wtedy z życiem. Jak twierdził Roger, który zresztą po tej przeprawie odszedł z załogi, ojca Blade'a zabił osobiście Flynn. Chłopak miał pięć lat, gdy to się stało.
Shanti podeszła do Blade'a i Jima, którzy pracowali na dziobie. Byli przyjaciółmi, mimo dzielącej ich różnicy wieku. Jim nie mówił dziś zbyt wiele podczas porannej narady, przypomniała sobie. Stał tylko, opierając się o maszt. Wtrącał jedynie zbędne komentarze, ale nie zajął żadnego stanowiska względem taktyki, którą omawiali. Tak, pomyślała, jak zwykle przewidujący i wszystko wiedzący, pewnie domyślił się już planów kapitana, ale nie chciał nas pozbawić możliwości pokłócenia się. Zdecydowanie za mało rozrywki nam oferujesz, zwróciła się w myślach do statku, spoglądając z czułością na maszty i zawinięte żagle Aurory. Dobrze będzie wieczorem zejść na ląd dla odmiany.
- Czemu nam nie powiedziałeś, że wiesz , co kapitan planuje? – zapytała Jima.
- Bo nie wiedziałem. Poza tym zawsze przyjemnie pooglądać, jak użerasz się z dziadkiem – stwierdził z powagą Jim.
- Cała przyjemność po mojej stronie – teatralnie ukłoniła się mężczyźnie.
- Nie myślałaś nigdy, żeby zostać aktorką? – zastanawiał się Jim.
Nagle coś pierzastego i kolorowego przeleciało nad głową Shanti.
- Ejk – krzyknęła do papugi, która siadła na burcie i spoglądała na nią prawie szyderczo. – O mało co mnie nie oskalpowałeś!
Papuga przekrzywiła dziób i, mrugając czarnymi jak paciorki oczkami, przypatrywała się dziewczynie.
- Dziwka, dziwka – zaskrzeczała i odleciała na reję.
- Nie, nigdy nie marzyła o zostaniu aktorką – odpowiedział Jimowi Blade, krztusząc się ze śmiechu. – Od urodzenia była skazana na karierę kurtyzany.
Shanti odwróciła się machinalnie od papugi, podniosła rękę i zamierzyła się na Blade'a. On jednak złapał jej rękę w locie, popchnął dziewczynę na maszt i przycisnął własnym ciałem, wciąż trzymając jej rękę za nadgarstek.
- To za nazwanie mnie bęcwałem – powiedział z uśmiechem, błąkającym się na ustach. – Jesteśmy kwita.
- Dzieci, nigdy nie macie dość - zaśmiał się Jim.
- Kto się czubi, ten się lubi – stwierdziła Trish, gdyż właśnie przyszła na dziób.
Blade i Shanti momentalnie odsunęli się od siebie, lecz wciąż spoglądali na siebie z udawaną wściekłością pomieszaną z rozbawieniem.
- Jimmy mógłbyś przyjść pod pokład i zobaczyć ten przeciek w ładowni. Sergio i Pablo próbują to załatać, ale wolę, żebyś ty rzucił na to okiem. Jak ich znam, to są w stanie jeszcze poszerzyć tę dziurę – pokręciła z namysłem głową.
- Więc chodźmy – rzekł Jim. – Trzeba ratować tę łajbę, póki jeszcze pływa. Tyle, że to może się w niedługim czasie zmienić, jeśli ci dwaj cyrkowcy się za nią wezmą. Ta dwójka stanowi śmiertelne zagrożenie dla Aurory, zważywszy na to, że jeden jest samozwańczym potomkiem słynnego Bartłomieja Diaza, mimo że jest Hiszpanem, a Diaz był Portugalczykiem, a drugi nie wiedział, co to młotek, ale za to umiał wykonać salto z półobrotem.
Gdy odeszli, Shanti zwróciła się do Blade'a:
- Lubię Sergia. Zawsze mnie potrafi rozśmieszyć. I staje za mną murem w potyczkach z Henrym, tak jak dzisiaj, i w przeciwieństwie do ciebie.
Blade nic na to nie powiedział, tylko przyglądał się jej. Smutek znowu zaczaił się w jego oczach.
- Ach widzę, że przydałoby ci się wyładowanie nadmiernej energii, a raczej złości. Chodź ze mną – złapała go za rękę i pociągnęła w stronę rufy. – Dawno nie miałam lekcji szermierki.
Oczy Blade'a rozbłysły.
- Rzeczywiście – zadumał się.
Shanti podeszła do wejścia do kajut, gdzie obok drzwi na gwoździu wisiało kilka szabli, i wzięła dwie.
- Tylko mnie nie rozpłataj – poradziła mu, podając jedną. – Kapitan rzuciłby cię na pożarcie rekinom.
Notki odautorskie :
Hispaniola – dawniej nazwa wyspy Haiti (Ameryka Środkowa, Wielkie Antyle), również nazwa statku z powieści Roberta Louisa Stevensona „Wyspa skarbów" (Treasure Island ).
Ebro – rzeka na Półwyspie Iberyjskim.
Aurora – z łaciny „zorza", również rzymska bogini świtu.
Indie Zachodnie – w czasach kolonializmu nazwa wysp na Morzu Karaibskim, wynikająca z błędnego założenia Krzysztofa Kolumba, iż odkrył zachodnie wybrzeża Indii, dla odróżnienia Indie Wschodnie oznaczały m.in. tereny dzisiejszych Indii.
Tortuga – u schyłku XVII w. główna siedziba piratów na Karaibach.
Stary Świat – to oczywiście Europa.
