Prolog
Tego dnia niebo było mocno zachmurzone, a woda mętna, granatowa i wzburzona. Czwórka młodych ludzi stała na pokładzie statku „Zwycięstwo" i z lekką obawą spoglądała za barierkę. Rejs trwał już tydzień, ale oni po raz pierwszy wyszli poza swoje kajuty, wcześniej poznawszy uroki choroby morskiej. Nie było im jednak dane długo cieszyć się widokiem bałwanów morskich, bez obawy o utratę kolacji, bo z głośników popłynął głos:
– Panie i panowie, mówi kapitan statku. Prosiłbym wszystkich o jak najszybszy powrót do kajut. Zbliża się do nas potężny sztorm. Gdy zagrożenie minie, poinformujemy o tym państwa. Powtarzam – wszyscy do kajut, zbliża się sztorm. Dziękuję za uwagę.
Jakby na potwierdzenie jego słów, na horyzoncie pojawiły się cztery błyskawice i uderzyły w coraz bardziej niespokojną wodę. Ryk gromu wkrótce ich dosięgnął i to właśnie on spowodował panikę wśród pasażerów. Przerażone matki łapały zachwycone perspektywą śmierci w odmętach morskich pociechy, mężczyźni dławiąc się i dusząc, pospiesznie dopijali drinki i dopalali cygara, a czwórka naszych bohaterów synchronicznie pozieleniała, złapała się za usta i błagała wszystko, co święte, by tosty i herbata pozostały w ich żołądkach. Gdy sensacje gastryczne minęły, wysoki, dobrze umięśniony rudzielec jęknął:
– Harry, ty jak zwykle przyciągasz kłopoty!
Niższy z dwóch chłopców oburzył się.
– A niby JAK to ma być moja wina? Mieliśmy popłynąć sobie na Hawaje, żeby odsapnąć po pokonaniu Voldemorta, ale, wybacz, nigdzie w planach nie uwzględniłem sztormu! Więc nie zwalaj winy na mnie!
– To wina żuczków głębinowych. – Blondynka stojąca obok Harry'ego odezwała się marzycielskim głosem, spoglądając z lekkim strachem na wodę uderzającą w burtę statku. Sztorm już ich dosięgnął. – Czasami, gdy za bardzo wgryzają się w ziemię naruszają powłoki ziemskie i w efekcie mamy sztorm.
Zapadła cisza przerywana rykiem wiatru. Gdy zaczął padać ulewny deszcz młoda kobieta z szopą brązowych włosów zaproponowała powrót do środka.
– Nie ma sensu moknąć, a oprócz tych tam dwóch, jesteśmy ostatni.
Harry przelotnie spojrzał w tamtym kierunku, po czym – czując głęboki szok – przyjrzał się pozostałym dwóm maruderom i warknął:
– Snape.
Jego przyjaciele skierowali swój wzrok we wskazanym kierunku i odruchowo wyciągnęli różdżki (nie pytajcie gdzie miały je schowane kobiety, które miały na sobie letnie sukienki). Tak. Nie było wątpliwości. Tego nosa nie dało się pomylić z żadnym innym. Po drugiej stronie pokładu najnormalniej w świecie stał sobie morderca Dumbledore'a i rozmawiał z niewiele od niego niższym mężczyzną o długich, kasztanowych włosach i nosie o imponującej długości. Ron sapnął z niedowierzaniem.
– Przecież to Rookwood. Jakim cudem uniknęli pojmania? Pewnie jakieś brudne sztuczki.
– Niekoniecznie. W zasadzie nie wiemy co dokładnie stało się na…
– Byłem tam, Hermiono! Widziałem!
Wrzaski Harry'ego przebiły się przez burzę i zwróciły uwagę dwóch mężczyzn. Snape skrzywił się w ten charakterystyczny sposób i obaj mieli różdżki w dłoniach tak szybko, że nasi bohaterowie nie mieli nawet czasu na mrugnięcie. Luna, zafascynowana, wpatrywała się bardziej w burzliwe fale, które rozbijały się o burtę za plecami przeciwników, niż w nich samych. Niewiele zwracała uwagi na to, co się dzieje dookoła. A działo się wiele. Harry i Ron wrzeszczeli obelgi, Hermiona ustawiła wokół nich tarczę, a Snape i Rookwood naradzali się po cichu. W końcu ci ostatni podnieśli różdżki z grymasem zdecydowania wypisanym na twarzach i zapewne doszłoby do wiekopomnego pojedynku ze złamaniem wszystkich zasad tajności, gdyby nie to, że Matka Natura (lub żuczki głębinowe) miała inny plan. Potężna fala wzbiła się w powietrze i z hukiem uderzyła w pokład zmywając wszystko (i wszystkich) co stało na jej drodze, a nie było przyspawane do statku. Wszystkim pechowcom uderzenie wytrąciło różdżki z ręki i powietrze z płuc. Hermiona próbowała podpłynąć do Rona, który nieporadnie machał rękoma, ale kolejna fala zalała go i porwała z sobą. Po chwili sama czuła, że powoli brakuje jej sił na walkę z żywiołem. Harry po prostu płynął przed siebie mając nadzieję, że znajdzie Lunę, która nie umiała pływać. Jego dziewczyna wpadła w panikę i szybko dała się prądowi, który ciągnął ją pod powierzchnię wody. Nie pamiętała momentu, w którym silne ręce oplotły się wokół jej ramion i pociągnęły ją w górę, bo zemdlała. Nieujarzmiony żywioł hulał jeszcze przez pół nocy, ale – na szczęście – tym razem nikogo nie pożarł.
