44 #00
Samotne przemierzanie ulic obcego miasta miało w sobie coś czarującego. Być może dlatego, że prawie nigdy nie miał okazji na poruszanie się w pojedynkę, być może miał coś z tym wspólnego fakt, że tutejszy oddział ANBU był nadzwyczaj dyskretny i pozwalał mu się cieszyć spacerem. Ewentualnie po prostu go ignorował, bo Ryoshi, poruszając się incognito, tak naprawdę nie rzucał się w oczy. Przeciętny wzrost, przeciętna postura, nawet kolor włosów nie zapadał w pamięć. Wyglądał bardziej jak członek własnej obstawy, w dodatku jeden z tych pomniejszego znaczenia, którego przeznaczeniem było serwowanie herbaty albo inne bzdury tego typu.
Odetchnął głęboko, ciesząc się chwilą wolności.
Powietrze było chłodne, niosło w sobie zapach wilgoci, świeżych liści, nieco kwaśną i duszną woń rozmokłej gleby. Oraz wszystkie te wonie, które znajdowały się w atmosferze każdego większego miasta. Ludzie, kurz, jedzenie różnego typu, gdzieniegdzie dawało się zwęszyć zapach alkoholu.
I tak to było znacznie lepsze niż duszne wnętrze budynku, w którym spędził lwią część kilku ostatnich dni, bawiąc się w polityczne gierki i po raz kolejny ustalając warunki pokoju, współpracy między wioskami shinobi i warunki doboru drużyn na egzaminu na chunina.
Bycie Kage to upierdliwe sprawa, pomyślał wsadzając ręce do kieszeni i kontynuując wędrówkę losowo wybranymi ścieżkami, podczas gdy jego myśli skierowały się w bardziej mroczne rejony, rozgrzebując stare rany i przywołując widma złych wspomnień, tych, które nie opuszczą go do końca świata.
Jego dzieci z całą pewnością zatańczą na jego grobie, data śmierci stanie się powszechnie uznanym świętem.
Uśmiechnął się krzywo. Lepsza taka pamięć, niż żadna. Gdzieś, kiedyś znajdzie się smutny frajer, który postanowi opowiedzieć historię na swój głupi sposób, który wybieli jego postać, strzepując zeń wszelki brud, idealizując i racjonalizując uczynki, których sam Kage nie był już w stanie nazwać rozsądnymi i przemyślanymi akcjami.
Siedem lat temu jego życie było można uznać za względnie szczęśliwe, po prostu przeciętne. Sześć lat temu zaklął w brzuchu własnej żony demona, oferując mu nienarodzone dziecko, swojego trzeciego syna.
Potem sytuacja stoczyła się równie nisko, co jego moralność.
Na samo dno piekieł.
Naturalnie, nie miał złych zamiarów, gdy splamił sobie ręce krwią. Nikt nie ma, nikt nie popełnia czynów, które uważa za z gruntu złe. Na tym polega natura ludzi, potrafią nadać największemu okrucieństwu człowieczą twarz.
Shinobi pod tym względem nie byli odmienni. Wręcz przeciwnie, byli chodzącą bronią, maszynami do zabijania, od małego szkoleni tylko i wyłącznie do walki. Wioski ninja stanowiły militarne państwo w państwie, niezależne źródła potęgi, dostępne dla każdego, kto dysponował wystarczającą ilością pieniędzy.
Ze względu na to nie zostawało wiele miejsca na sumienie.
Potęga stanowiła jedną z nielicznych rzeczy, które obok pieniędzy miały w tym świecie prawdziwą wartość. To wedle mocy, jaką shinobi dysponowali dzielili się na żywych i chodzące trupy, to ze względu na możliwości bojowe wioski trwały bądź przepadały z kretesem.
Siłę zagwarantować sobie można było nie tylko przez wzmacnianie własnego ciała i wymaganie niemożliwego od ludzi, pchając ich dalej i dalej, ale również od zręcznie prowadzonej polityki, dzięki której wrogowie nieświadomie robili to, czego akurat potrzebowałeś. Dlatego w ogóle znajdował się w tym miejscu.
Jego szczęście było takie, jak zwykle. Kiedy już zaczynał mieć nadzieję, że dla odmiany wszystko pójdzie tak, jak trzeba, bez niespodziewanych wypadków, potknął się.
Bardzo idiotyczna rzecz, kiedy jest się Kage, taki brak uwagi mógł się okazać zabójczy. Względnie zabójczo śmieszny, jeżeli wieść dotarła, gdzie nie trzeba.
Ale w okolicy nie było nikogo, nie wyczuwał nawet ANBU, a zaułek, do którego trafił, pogrążony we własnych myślach. Ciemny, odcięty od reszty, zupełnie jakby stanowił całkiem nowy, ponury świat.
Ryoshi opuścił wzrok, żeby zerknąć na to, o co się w ogóle potknął i zamarł, a jego myśli ruszyły dzikim galopem w kilku kierunkach jednocześnie.
U jego stóp, na ziemi, klęczał Minato. Kilkanaście lat młodszy, brudny Minato, o spojrzeniu, w którym strach mieszał się z czymś, co widział u tylko jednej osoby.
Dzieciak cofnął się, jakby spodziewał się, że lada chwila zostanie odtrącony nogą niczym zabłąkany kundel.
- Co tutaj robisz? - zapytał Ryoshi. Nadal nie wyczuwał nikogo w okolicy. Jego myśli ciągle pędziły z ogłuszającą prędkością, podpowiadając mu rzeczy, których nie chciał uznać za prawdziwe, ale o których wiedział, że prawdziwymi są.
- Chowam się - wymamrotał dzieciak, patrząc nieufnie na mężczyznę, który stał przed nim, górując niczym Wzgórze z Twarzami nad wioską i patrząc dokładnie w ten sam sposób, w jaki Twarze patrzyły na wioskę.
- Przed kim?
- Przed innymi - burknął, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. - Nie lubią mnie. Przezywają. Mówią, że zrobiłem złe rzeczy, ale to nieprawda.
- Co mówią? - zapytał Ryoshi, mimo że znał odpowiedź.
I do Suny dotarła wieść o tym, że Czwarty Hokage poświęcił życie, pokonując Kyuubi. Zdawał sobie jednak sprawę znacznie lepiej od innych, że bestii będących jedynie chakrą obdarzoną wolą zabijania nie da się pokonać ostatecznie. Można je jedynie uwięzić, a na to również był tylko jeden sposób.
- Nie powiem, bo też zaczniesz! - jęknął płaczliwie dzieciak. - I przestaniesz być miły, i w ogóle!
Ryoshi poczuł, jak brew mu lekko drga. Jeżeli on, ze wszystkich ludzi w okolicy, przy swoim notorycznie zirytowanym wyrazie twarzy i zwyczaju cedzenia słów przez zęby był widziany przez dzieciaka jako osoba przyjaźnie nastawiona...
Zgrzytnął zębami i doszedł do wniosku, że zdrowy rozsądek w tej chwili jest najmniej potrzebną rzeczą w życiu.
- Jak masz na imię? - zapytał, klękając, żeby poziom jego wzroku zrównał się z poziomem oczu szczeniaka.
- Pytasz mnie o imię? - mini-Minato spojrzał na niego z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy.
- A kogo innego? - burknął Ryoshi.
To było bardziej niż irytujące, patrzeć na niedowierzanie w tych koszmarnie niebieskich, wielkich oczach dzieciaka. Szczególnie że w tym momencie, niczym w krzywym zwierciadle, widział też kogoś innego, dokładnie w tej samej sytuacji, z dokładnie tym samym bólem w spojrzeniu.
Życie potrafiło być pełne ironii i wściekle gorzkie.
- Naruto... - wymamrotał dzieciak uciekając wzrokiem na moment, żeby zaraz zerknąć na niego znowu, jakby spodziewając się, że twarz mężczyzny wykrzywi grymas gniewu.
Zamrugał, kiedy tego nie znalazł. Zamiast tego widział tam coś, czego nie potrafił nazwać.
- Hej, Naruto - powiedział nagle mężczyzna. - Chciałbyś się stąd wynieść?
Dzieciak zamrugał, nie rozumiejąc do końca.
- Znaleźć inne miejsce - kontynuował mężczyzna. - Odejść gdzieś, gdzie sam będziesz mógł zbudować swoje imię.
- Dlaczego? - zamrugał. - Dlaczego mi pomagasz?
- Znam kogoś dokładnie takiego samego jak ty - powiedział Ryoshi.
Przemilczał jednak wszystkie inne brzydkie słowa, które również wiodły do tego, co zaproponował chłopcu.
Polityka. Potęga. Wpływy.
Wszystko to na wyciągnięcie ręki, ukryte pod niepozorną postacią blondwłosego dzieciaka, przeraźliwie głodnego jakichkolwiek pozytywnych uczuć.
- Z całym szacunkiem, Lordzie Kazekage, ale chyba cię popierdoliło - skomentował Baki ze skrzywioną miną wpatrując się w miniaturkę poprzedniego Hokage, posapującą przez sen.
Znajdowali się w odległości jakiegoś dnia drobi od Konohy. Przebyli zdecydowanie mniejszy dystans, niż planowali, bo wyruszyli później, niż było to ustalone, a następnie poruszali się nieznacznie wolniej. Przyczyna leżała przed nim, w namiocie Kage.
Rysy twarzy owej przyczyny mówiły absolutnie wszystko o tym, co przełożony zrobił, a podświadomość Bakiego wyła na temat konsekwencji tego czynu.
Jonin stał teraz i głęboko rozważał, czy najpierw się rozpłakać, rwać włosy z głowy, czy też zrobić to jednocześnie.
Ryoshi nie widział problemu Jonina. Dzieci były proste w obsłudze. Umyć, nakarmić, położyć spać, kolejność mocno dowolna.
Zgodnie z przewidywaniami Ryoshiego, po pierwszym szoku wywołanym tym, że ktoś nie był dla niego niemiły, szczeniak entuzjastycznie podszedł do opuszczenia Konohy. Dodatkową przynętę stanowiło to, że usłyszało istnieniu innej osoby, dokładnie takiej samej jak on, która bardzo potrzebowała pomocy nie kogo innego, jak Naruto.
Dziecięce ego było cudowną sprawą, jeżeli chodziło o manipulację. Ryoshi podejrzewał, że kilka dodatkowych słów i zdołałby przekonać smarkacza do pomalowania podobizn poprzednich Hokage w jaskrawe wzorki na pożegnanie.
Oparł się pokusie, mimo że wizja była nader słodka.
- Niby dlaczego? - uśmiechnął się krzywo patrząc na podwładnego.
- To proszenie się o konflikt militarny - westchnął mężczyzna. - Kiedy tylko połapią się, że porwaliśmy ich Jinchuriki...
- Nie porwaliśmy, to po pierwsze - Kazekage uniósł palec wskazujący w górę. - Poszedł ze mną dobrowolnie.
- To niczego nie zmienia.
- Dlatego właśnie otrzymałeś misję rangi S - stwierdził Kazekage chłodnym tonem. - Wrócisz do Konohy. Nikt nie może zauważyć twojej obecności, a tym bardziej poznać twoich zamiarów.
Baki skinął głową.
Wdarcie się do każdego innego miejsca, infiltracja jakiejkolwiek innej osady nie miała takiego stopnia trudności. Ale nigdzie indziej nie było takiego natężenia ninja z kekkai genkai usprawniających zmysł wzroku do niewyobrażalnie wysokiego poziomu.
- Twoja misja to zdobycie informacji na temat statusu tego szczeniaka - wskazał gestem na Naruto, który akurat przewrócił się na drugi bok, nadal pogrążony w błogim śnie. - Potwierdzić, jeżeli jest zarejestrowany jako sierota. Jeżeli nie, sfałszować dokumenty,
- Czy ty zamierzasz... - oczy mężczyzny rozszerzyły się lekko.
- Jeżeli zostaniesz odkryty, poniesiesz śmierć - kontynuował Kazekage, ignorując zupełnie fakt, że baki chciał coś powiedzieć. - Jeżeli zdołasz, to powrócisz do Suny, dostaniesz nową twarz. Jeżeli nie, oficjalnie ogłoszę, że zbiegłeś.
- Tak jest, mój Kage - mężczyzna skłonił się nisko, pospiesznie analizując słowa przywódcy.
Nowa twarz oznaczała, że do końca życia będzie członkiem ANBU z maską zamiast swojej prawdziwej twarzy, której nie będzie mógł pokazać nigdy i nikomu. I tak zostanie ogłoszony zbiegiem, nawet jeżeli wróci do domu zwycięsko.
Jedyną możliwością było więc wykonanie misji poprawnie i nie dopuszczenie do odkrycia swojej obecności.
Jak wróci do Sunagakure, to z całą pewnością wykłóci się o solidną podwyżkę, doszedł do wniosku, oddalając się w stronę miejsca, które nie tak dawno oficjalnie opuścili. Bardzo wysoką podwyżkę. To postanowiwszy, ruszył w drogę, przywołując w pamięci obraz miasta, starając się wybrać najbezpieczniejszą możliwą trasę w obie strony.
Tymczasem Kazekage wbijał ponure spojrzenie w śpiącego chłopca i raz jeszcze analizował całą sytuację.
Gaara był niestabilny i niezależnie od tego, czego Ryoshi nie próbował, nadal przypadkiem zdarzało mu się kogoś zabić. Tylko kwestią czasu było, kiedy Rada oficjalnie zażąda od niego podjęcia bardziej... drastycznych środków, aby zapewnić osadzie bezpieczeństwo.
Jeżeli jednak uda mu się doprowadzić do śmierci Gaary, pomyślał zimno, to pozycja Sunagakure bardzo osłabnie względem pozostałych siedzib ninja; nie będą mieli swojego Jinchuriki. Będą za to podatni na ataki innych i prędzej czy później zostaną zepchnięci tak nisko, że ich rolę przejmie jakaś inna osada, która dopiero rosła w siłę.
Syn Minato, również Jinchuriki, wydawał się być dużo bardziej stabilny, a co ważniejsze, więził w sobie najpotężniejszego z bijuu.
Zaufał mu, co było pierwszym krokiem do sukcesu.
Jeżeli zostanie zaatakowany przez Gaarę, to jego demon z całą pewnością zadba o to, żeby jego nosiciel przetrwał. Różnica mocy pomiędzy Jednoogoniastym a Dziewięcioogoniastym była na tyle duża, że Naruto pozbędzie się problemu za niego... i zostanie uwieziony na smyczy utworzonej z czystego poczucia winy. Będzie czuł się zobowiązany do udowadniania swojej lojalności względem Kazekage raz za razem, chcąc wynagrodzić swojemu dobroczyńcy stratę dziecka, zastąpić jego wyidealizowany obraz.
Ryoshi uśmiechnął się krzywo do własnych myśli.
Zapis jego imienia był bardzo ironicznym żartem, co lubiła podkreślać stara Chiyo przy każdym ich spotkaniu.
Sabaku no Ryoshi, Sumienie Pustyni.
Ale pasowało aż nader dobrze do sytuacji takich jak ta.
Tak samo jak pustynia, Ryoshi nie znał litości, tak samo jak pustynia pożerał tych, którzy byli zbyt naiwni, żeby przetrwać w surowym świecie, gdzie o wszystko trzeba stoczyć walkę, raz za razem udowadniając swoją wartość.
Istniała też jeszcze jedna możliwość, ale te myśli przegonił, gdy tylko się ukazały.
To Minato był naiwny, nie on.
Dlatego też Ryoshi żył, podczas gdy pełen idealizmu Hokage gnił w grobie.
