DOKTOR WHO
WIRTUALNA SERIA 5 – ODCINEK 1
CZAS ZAPRZYSZŁY
.1.
Ile osób miało okazję ujrzeć Doktora krążącego po TARDIS powolnym krokiem, z opuszczonymi ramionami i twarzą ściągniętą grymasem cierpienia? Z pewnością niewiele. Doktor bardzo dbał o to, by nikt go takim nie zobaczył. Jeśli nawet w głębi wiekowej duszy odczuwał ból, nakładał nań maskę beztroski. Czasem lepiej jest się ukryć, niż stanąć twarzą w twarz ze współczuciem istot ludzkich. Czasem lepiej jest grać przed nimi i przed sobą samym, niż zmierzyć się z bestiami wyjącymi w zakamarkach pamięci.
Dlatego zazwyczaj tańczył w piruetach dookoła rdzenia swojego statku, rytmicznie przerzucając dźwignie, niczym dyrygent i muzyk w jednoosobowej orkiestrze. Zazwyczaj nawet miał ochotę na ten taniec, ponieważ kochał TARDIS, kochał wolność, przestrzeń i czas rozpostarte przed nim niczym wielobarwny wachlarz. A gdy naprawdę nie miał ochoty, odczuwał przynajmniej powinność względem współpasażerów.
Jednak tym razem nikt mu nie towarzyszył; śpiew TARDIS, szum prastarej maszynerii i klekot przesuwanych dźwigni stanowiły jedyne tło dla jego myśli.
I znów cały wszechświat stał przed nim otworem. Cały czas. Wszystkie miejsca i chwile, których jeszcze nie ujrzał, istoty, których jeszcze nie napotkał, rzeczy straszne i cudowne, zabawne i przerażające. Bez wątpienia potrafiłby, gdyby zechciał, ujrzeć wszechświat w źdźble trawy i zobaczyć bezkres w kropli wody. Bez wątpienia zawsze było coś, dla czego warto żyć.
Zawsze... Warto...
Zdjął przemoczoną marynarkę, ale zawilgocona koszula nadal przylegała mu do skóry. Krople wody wciąż kapały ze zlepionych deszczem włosów. Jakże był wdzięczny za ten deszcz, który tak poręcznie zamaskował zdradzieckie łzy przed Wilfredem, dziadkiem Donny.
Oooch, a może jednak nie zamaskował...
Oooch, jakie to zresztą miało znaczenie?
Kiedy tak stał na ulicy, naprzeciw domu Noble'ow, rozmawiając przez próg z Wilfem, wiedział, że oddzielają ich od siebie całe światy. W świecie Doktora padał zimny deszcz, nieprzyjemny skutek atmosferycznego pobudzenia. Ze świata Doktora można było jedynie zajrzeć przez uchylone drzwi do wnętrza domu, w którym władało ciepłe, pomarańczowe światło, zapach świeżo zaparzonej herbaty, stłumione brzęczenie ludzkich głosów. Cóż, można było nawet tam wejść. Ale nie można było zostać. Nie na długo. Nie na zawsze.
Jestem podróżnikiem. Ja tylko podróżuję.
A to znaczy, że nigdzie nie zatrzymuję się na dłużej.
(Uciekasz – powiedział Davros – Uciekasz przed samym sobą.)
Powoli odsunął się od sterów, pozostawiając TARDIS w dryfie; nie ustalił puntu docelowego, prędkości, żadnych istotnych parametrów – niebieska budka płynęła swobodnie przez czas i przestrzeń. Jeśli TARDIS słuchała teraz jego myśli (a zazwyczaj po cichutku im się przysłuchiwała), musiała odczuwać bolesną konsternację. Ponieważ Doktor pragnął tylko jednej rzeczy; chciał wrócić do domu. Zaś dom Doktora spłonął w ogniu wielkiej wojny, został uwięziony w czasie i nie istniała żadna droga, którą TARDIS mogłaby obrać, by do niego dotrzeć.
Doktor oparł się o ścianę i wetknął ręce głęboko w kieszenie spodni. Jego wielkie, mroczne oczy stały się jeszcze większe w szczupłej twarzy, kiedy tak patrzył przed siebie, poprzez ściany statku.
Wczoraj o tej porze byli tu wszyscy jego przyjaciele. Stali wokół konsoli TARDIS i pilotowali ją razem – tak jak powinna być pilotowana – zjednoczeni jedną wolą, jednym uczuciem, jednym celem, przyjaźnią. Triumfalnie ciągnąc na holu całą planetę, ratując świat. Ratując Ziemię.
Dla nich.
(Nie dla mnie.)
Była tu Sarah Jane Smith; wspaniała Sarah Jane, którą lata temu porzucił w Aberdeen zamiast w Croydon, i do której nie potrafił już wrócić po Wojnie Czasu; Sarah Jane, która tak długo na niego czekała, że niemal przegapiła resztę własnego życia.
Był tu Mickey Smith; Ricky; Mickey Idiota;, który dla Doktora stracił miłość swojego życia, a w jej miejsce odnalazł odwagę, poświęcenie i wolę walki.
Była tu Martha Jones; doktor Martha Jones; wierna Martha, którą poprowadził najtrudniejszą ścieżką; Martha, która trzymała w dłoni Klucz Osterhagena i los swojego świata.
Był tu Jack Harkness; czarujący Jack; zwariowany Kapitan Jack z Torchwood, który kiedyś poleciał na sam koniec wszechświata uczepiony drzwi TARDIS; Jack, który umierał za Doktora i odradzał się z woli Rose.
Była tu nawet Jackie Tyler; ale jej nie pozwolił dotknąć sterów – nie był na tyle szalony, by oddawać stery ukochanego statku matkom swoich towarzyszek.
I były tu trzy osoby, które niechcąco zadały mu najwięcej bólu.
Wbite w kieszenie ręce zwinęły się w pięści. Doktor spuścił głowę i przeniósł spojrzenie ku znoszonym trampkom na własnych stopach. Wargi miał zaciśnięte tak mocno, że odpłynęła z nich krew. Ostatnia kropla deszczu oderwała się od pasemka jego brązowych włosów i powoli, popłynęła ku kratownicy podłogi.
Trzy osoby, które, nie ze złej woli i nie z rozmysłem, zadały mu najwięcej bólu. Drugi Doktor. Rose. I Donna.
Szaleńczy pęd ku Rose, ku słodkiej Rose, ku jego Rose. Mroczna ulica i ta cudowna pustka w głowie, setki lat i strach przed nieznanym pogubione w tym bezmyślnym biegu ku spełnionemu marzeniu. Właściwie mógł przewidzieć, że gdzieś tam, za rogiem, w przecznicy, za zdewastowanym samochodem, będzie czekał na niego Dalek. Im zawsze udawało się przetrwać, gdy Doktor tracił wszystko.
Zabawne, w pierwszej chwili nawet nie poczuł bólu. Coś zbiło go z nóg w eksplozji zielonego blasku, a potem leżał na zaśmieconym asfalcie i widział nad sobą twarz Rose. Uśmiechnął się do niej...
Wraz z bólem wróciły pogubione lata, zapomniana na moment wiedza, to, czego nauczył się w ciągu długiego życia. Nic nie trwa wiecznie. Wszystko ma swój czas. I wszystko umiera.
Rozpacz w oczach Rose. Rozpacz i nadzieja. Regeneracja. Proces, którego nie mógł powstrzymać. Jego dziedzictwo. Mała śmierć. Ta inkarnacja umierała, a on wiedział, że nie chodziło wyłącznie o cielesną powłokę. I Rose także to wiedziała. Zmieniał się. Szedł w stronę nieznanego. Był Władcą Czasu. I pragnął nim nie być. A potem wiedział, że jego pragnienie nie ma nic do rzeczy. Nie istnieją spełnione marzenia.
Mógł oszukać samego siebie wciskając na głowę Łuk Kameleona, przerabiając każdą komórkę własnego ciała tak, by udawało człowieka. Ale był Doktorem i przeznaczenie zawsze potrafiło go odnaleźć.
Mógł zabrać Rose w tę niekończącą się podróż, w ten szaleńczy bieg po wszechświecie. I patrzeć jak upływa jej czas. I znów ją utracić.
Nie!
Pożegnał Rose w Zatoce Złego Wilka. Tym razem na zawsze. Dopóki wiedział, że Rose żyje, że jest gdzieś tam, że czeka – miał nadzieję. A teraz pozwolił, by nadzieja wygasła. Już w chwili, gdy powstawał jego ludzki odpowiednik, Doktor wiedział, co musiało nastąpić. Obserwując swoich przyjaciół odkrywał z rozpaczą, że każdego nich obdzielił tym, w co sam opływał w takim nadmiarze – samotnością. A więc oddał Rose samego siebie, takiego, jakim go opuściła. Z tą tylko różnicą, że oddał jej człowieka, a nie Władcę Czasu. Oddał jej śmiertelnego, niedoskonałego (oooch, o ileż doskonalszego!) człowieka. Tylko człowiek mógł nachylić się i wyszeptać jej do ucha to, czego on sam nie zdążył wypowiedzieć. I tylko człowiek mógł uwierzyć w te słowa.
„Rose Tyler... Kocham cię."
Dwa lata wcześniej był gotów jej to wyznać. Dziś widział, że był na to gotowy wyłącznie dlatego, że słowa te nie pociągały za sobą żadnych konsekwencji. Rozdzieleni pustką pomiędzy wymiarami, mogli przynajmniej wiedzieć, co ich łączyło.
Ale wszystko ma swój czas. I wszystko umiera.
Odwrócił się od Rose i od swojej niedoskonałej (znacznie doskonalszej) kopii, i odszedł ku TARDIS i Donnie.
I znów – wiedział. Nie jest łatwo być geniuszem. Nie jest łatwo żyć z wiedzą 904 lat, wiru czasu, wspólnego doświaczenia swojego rodzaju. Nie jest łatwo wiedzieć.
DoktorDonna. Doskonała towarzyszka. Cała wiedza Władcy Czasu połączona z ludzką kreatywnością, z iskrą szaleństwa i z przewrotnym poczuciem humoru. Tylko Donna mogła wpaść na pomysł, by zakręcić Dalekiem.
Uśmiechnął się do swoich tenisówek. W oczach miał mrok.
To co zrobił Donnie...
Tak wiele razy zadawano mu pytanie: „Czy ktokolwiek musiałby zginąć, gdyby cię tu nigdy nie było?" Tyle razy pytał sam siebie: „Czy ocaliłeś ich przed czymś, co nigdy by im nie zagroziło, gdybyś ty się tutaj nie pojawił?" Znał odpowiedź na obydwa pytania. „Tak" i „Nie". W dokładnie tej kolejności. Ale Donna...
Donna Noble ocaliła wszechwiat. I nigdy nie mogła sobie o tym przypomnieć.
Ze wszystkich swoich towarzyszek, Donnę utracił najbardziej.
Oparty plecami o filar powoli osunął się na podłogę. Usiadł z rękoma nadal w kieszeniach i z podwiniętymi nogami, szczupły jak młody chłopak, w przemoczonej koszuli, z niesforną strzechą wilgotnych włosów opadającą na czoło. I siedział tak, w ciszy, bez ruchu, przez wiele, wiele godzin, podczas gdy TARDIS dryfowała powolutku w próżni kosmosu.
