Poddałam się, nikt nie komentuje. Trudno. Może ktoś choć przeczyta =D. A jest to odcinek 3 Wirtualnej Serii 5. Poprzedzają go:
1 - Czas Zaprzyszły
2 - Sztuka Niepamięci
Oczywiście, że nie mam żadnych praw do Doktora Who. Nie czerpię też żadnych zysków z tego fan fiction, poza, oczywiście, niepomierną przyjemnością przebywania we Whoszechświecie =D
DOKTOR WHO
WIRTUALNA SERIA 5 – ODCINEK 3
NIEBO W SIERPNIU
.1. Dzień jak codzień
Wysoki stołek barowy znalazł w jednym z niezliczonych pomieszczeń, pełnych kurzu, gruzu i pajęczyn, rozrzuconych wzdłuż bocznych korytarzy. Nie miał pojęcia, kto przytaszczył stołek do Osi. Podejrzewał Owena. Nie miało to znaczenia, ponieważ siedząc na stołku mógł wygodnie zaglądać do wnętrza sarkofagu Donny. Z jedną nogą na siatkowej podłodze, drugą stopą wspartą o podnóżek stołka, z rękoma zatopionymi w kieszeniach i z kołnierzem płaszcza uniesionym w obronie przed chłodem, wydychał białe obłoczki pary, patrząc w dół, przez grube szkło pokrywy, na uśpioną kobietę w lodowatej trumnie.
Nie spodziewał się takiej reakcji. Tym bardziej, że szło tu o jego własną reakcję, o jego odczucia. W ciągu minionych lat coraz jaśniej pojmował, że stał się chłodnym cynikiem, aroganckim bufonem, wyrachowanym egoistą, zimnym zabójcą. Nie był dobrym człowiekiem. Nie, ten przymiotnik nigdy do niego nie pasował – dobry. Odważny, sprytny, oddany sprawie, zaangażowany – tak. Ale nie dobry. Długie życie – niekończące się życie, sztucznie rozciągnięte w czasie, niczym odrobina masła rozsmarowana na zbyt dużej kromce chleba – w niczym mu nie pomogło. Wszystkie te śmierci; och, umierał tyle razy, ale nigdy nie umierał naprawdę. Seks bez orgazmu – takie było jego życie. Wraz z upływem lat tracił, tracił i tracił ludzi, na których mu zależało. A wraz z kolejnymi ludźmi gubił okruszyny serca. Coraz mniej uczuć do rozdania, więc coraz skrzętniej je ukrywał. Coraz zimniejszy. Coraz odleglejszy.
Och, Rose, nie przemyślałaś tego, moja laleczko. Moja ty śliczna, naiwna, głupiutka Rose. Gdybyś tylko wiedziała, że miewam sny, w których cię zabijam. Jakby twoja śmierć mogła przełamać ciążący nade mną czar. Złe sny. Och, sny, których jestem wart.
A teraz siedział na barowym stołku, otulony w gruby, wojskowy płaszcz, czując jak marzną mu stopy w wysokich butach, z diamentem łzy w wewnętrznym kąciku lewego oka i z grymasem niedowierzania na ustach.
Czy to jestem ja? Czy to wciąż jestem ja? W jaki sposób zdołałaś mnie zmienić? Wycisnęłaś łzy z kamienia, rozbiłaś szklany klosz nad tym skrawkiem mojego serca, który ocalał przez setki, tysiące lat.
Jest środa, druga połowa lipca, początek 21 stulecia; dzień jak codzień, poza tym, że kapitan Jack Harkness ma łzę w kąciku oka. Jeśli tego nie przetrwasz, jeśli umrzesz; nie – kiedy umrzesz; to wszystko minie, odejdzie w niebyt, rozpłynie się w czasie. Kolejna zrzucona cuma. Nieco mniej łez w zanadrzu. Mniej wzruszeń. Mniej emocji. Mniej człowieczeństwa.
Dlatego nie możesz umrzeć, Donno Noble! Nie wolno ci umrzeć!
Pod zaszronioną warstwą szkła jej twarz wydawała się nieprawdziwa, jak odlana z wosku. Drobne diody kontrolek umieszczonych pod szkłem od wewnątrz sarkofagu, rzucały zmienne, różnokolorowe plamki światła na jej blade policzki. Włosy Donny płonęły niczym korona supernowej wokół jej głowy na piankowej poduszce. Jej ręce, oplecione przezroczystymi rurkami, spoczywały we wgłębieniach materaca. Bose stopy. Pokrywała je warstewka szronu. Miała na sobie piżamę w kolorowe prążki. Jej klatka piersiowa trwała w bezruchu.
To nie jest komora hibernacyjna; dobrze to nazywamy, to jest sarkofag, to jest skrzynia, to jest...
Trumna.
Jack odrzucił głowę do tyłu i na moment przeniósł spojrzenie na mroczny sufit poza metalowymi kloszami zwieszających się zeń lamp. Samotna łza natychmiast przetoczyła się do zewnętrznego kącika oka i skorzystała z okazji, by umknąć na policzek – ciepła na zmarzniętej skórze. Jack odetchnął głęboko, zaciskając ukryte w kieszniach pięści.
Nie miał pojęcia, po co przychodził do Lodowni. Natręctwo równie bezcelowe jak liczenie płytek w chodniku. Nie pozwolił umieścić sarkofagu w komorze, pozostawił ją w Lodowni, pomiędzy zakurzonym sprzętami i ścianami pokrytymi przez rdzawe zacieki wody. I przychodził tu codziennie. A przecież jego uparta obecność niczego nie mogła zmienić. Dlatego nie odwiedzał Greya. Nigdy. Nie odwiedzał utraconego i odnalezionego brata. Umarło już tak wielu spośród jego ludzi, a on drwił sobie z cmentarzy, nagrobków i pamiątkowych ławek. Proch na wietrze, tylko ciemność po drugiej stronie, zapić, zapomnieć, zająć się życiem, podjąć bezduszną walkę o nowe więzi ze światem, oczarować nowych ludzi, wykorzystać ich, stracić, zapić i zapomnieć.
Donno Noble, śmieszna, pyskata, szlona Donno Noble, z jakiegoś obłąkanego powodu wyobraziłem sobie, że ty mnie zrozumiesz, że położysz mi rękę na sercu, pocałujesz mnie mocno i powiesz tych kilka słów, które mnie naprawią. Z jakiegoś powodu wyobraziłem sobie, że jesteś kluczem do Jacka Harknessa, moim ocaleniem.
Kiedy spotkał ją po raz pierwszy, nie pomyślał o niej nic miłego. Och, cyniczny Jack pomyślał, że Doktor najwyraźniej stracił to intensywne poczucie stylu, które wydawało się być jego wizytówką. Rose Tyler – przepiękna. Martha Jones – przepiękna. Donna Noble – krzyczący na cały głos przejaw utraty pewności siebie, tło, nudna, szara tapeta, którą omija się wzrokiem. Ludzie jak Donna byli wszędzie – tłum na ulicach, przechodnie na placu, bezimienne ofiary zbrodni. Od takich ludzi coraz bardziej się izolował; nie mieli nic wspólnego z jego ludźmi, z jego światem, z jego cholerną, zadufaną w sobie, wykalkulowaną, zimną wspaniałością.
Więc co się zmieniło? Czemu przychodził tu codziennie i wpatrywał się w jej nieruchomą twarz, zafascynowany kształem jej ust, wąskiego nosa, cieniem długich rzęs na policzkach, drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu? Co w niej dojrzał?
Doktora? Z pewnością. Była Donną Noble i była Władcą Czasu, była niezwykłym zbiegiem okoliczności, zrządzeniem losu. Ale Jack nie potrzebował dostrzegać w niej cienia Doktora. Miał oryginał. Niepotrzbna mu była kopia.
Siebie? Drażniące pytanie i niepokojąca odpowiedź, sugerująca własną małość i wielkość zarazem. Ale nieprawdziwa. Nie szukał siebie w innych istotach; czasami nienawidził samego siebie tak bardzo, że nigdy nie zdołałby pokochać odbicia.
Kobietę, która ocaliła świat? Rose ocaliła świat, Martha zrobiła to samo, Sarah Jane nigdy nie przestała ratować swojej planety. Każde z Dzieci Czasu dołożyło tę okruszynę poświęcenia i wiary ratując Ziemię – bohaterstwo w cynicznych oczach Jacka było zbyt zwyczajne, codzienne, by wzbudzać emocje.
A więc co? Dlaczego? Po co?
Od chwili, gdy znalazł ją nieprzytomną w domu jej matki w Chiswick, wciąż z odrobiną zakrzepniętej krwi w zagłębieniu przy skrzydełku nosa; odkąd podniósł ją z podwójnego łóżka w sypialni i zaniósł do Torchwoodowskiego SUV; odkąd zmierzył się z jej genialnym obłędem, z wewnętrzną siłą i kruchością – nie mógł przestać o niej myśleć. Odkąd złożył ją w lodowatej trumnie obiecując ratunek, a w głębi ducha nie wierząc, że ratunek jest możliwy, nie potrafił opuścić jej dłużej niż na dzień. Powtarzał sobie, że to nie było zdrowe. Powtarzał sobie, że z tym skończy. I codziennie wracał do Lodowni.
Może uwierzył, że jeśli zdoła ocalić Donnę Noble, ocali też samego siebie?
- Żadnych zmian?
Drgnął i obrócił się gwałtownie na barowym stołku. Harriet Jones, ubrana w elegancką zieloną garsonkę, skrzyżowała ręce na piersi w obronie przed zimnem.
- Nie zamierzałam cię przestraszyć, Kapitanie – oznajmiła. – Martha powiedziała, że tu cię znajdę. Wpuściłam się sama. Znam już drogę.
- Nie, żadnych zmian – westchnął. – Nie wiem nawet, czy mnie to cieszy, czy martwi.
Zatrzymała się obok i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Znajdziemy jakiś sposób, Jack – powiedziała ciepło. – Musi być jakiś sposób.
- Nie. Nie musi.
- Och...
- Przepraszam, pani Premier. – Uśmiechnął się z przmusem i poklepał ją po czubkach palców. – Siedząc tu tracę dobre maniery. Powinniśmy być wdzięczni. Środki, jakie pompuje pani w Torchwood są nieocenioną pomocą. Ale... Zastanawiam się, czy Torchwood jest odpowiednim miejscem na poszukiwanie ratunku.
- Torchwood jest najlepiej przygotowane i wyposażone do takich działań – oznajmiła Harriet. – Tyle razy mierzyliście się z pozaplanetarnym zagrożeniem...
- W tym rzecz. – Jack wstał ze stołka, odgarniając poły płaszcza. – To nie jest zagrożenie. To nie jest wojna. Och, znamy się na wojnie, pani Premier, potrafimy godzić się z nieuniknionymi ofiarami. Dobrzy, mali żołnierze. Ale to nie jest wojna. To misja nadziei. A tego Torchwood nie ma w swoim zakresie obowiązków.
- Nonsens! Kapitanie Harkness, mówi pan jak człowiek, który potrafi wyłącznie zabijać. A to jest nonsens! Gdybym nie znała...
- Pani Premier, Torchwood wysyła do walki wypalonych wojną chłopców i poświęca ich w imię wyższego dobra. Już sam fakt, że Torchwood stopniuje dobro i zło, powienien wiele pani powiedzieć. Torchwood jest więzieniem i salą tortur. Torchwood częściej sięga po eutanazję niż oferuje uzdrowienie. Torchwood to broń Ziemi. Zawsze nią było. To wielkie działo wycelowane w gwiazdy, broniące przystępu wszystkiemu, co obce. Torchwood to ksenofobia i ksenocyd. Oto czym jest Torchwood.
Harriet cofnęła się nieco. Zdawało się, że jej twarz opadła, jakby przybyło jej dziesięć lat. Tylko jej oczy lśniły gniewnie w otoczce cieni zmęczenia.
- Przywołuję pana do porządku! – wyrzuciła. – Nie pora na użalanie się nad sobą!
- Ja nie...
- Tak, Torchwood jest bronią Ziemi; wiem o tym doskonale, gdyż sama jej kiedyś użyłam. Torchwood jest tarczą i mieczem tej planety. A to oznacza, że na panu spoczywa obowiązek poszukiwania drogi moralności.
- Moralności? Ha! – Jack szeroko rozłożył ramiona. – Jestem byłym oszustem, Harriet! Jedyną moralnością, jaką pojmowałem, była wierność samemu sobie i własnej wygodzie!
- To było dawno temu.
- Pod moim kierownictwem Torchwood pogrążało się w coraz głębszym mroku, a kiedy spróbowałem się nawrócić, straciłem dwójkę przyjaciół. Jakie ja mam kwalifikacje, by kogokolwiek ratować?
- Dość, Jack! – opuściła ramiona, zaciskając pięści. – Nikt z nas nie jest doskonały!
- Nikt?
- Myślisz, że on jest doskonały? – Tak bardzo zaskoczyła go tym pytaniem, że zastygł w bezruchu, z szeroko otwartymi, błękitnymi oczyma. – Naprawdę tak myślisz? Założę się, że on sam nie uważa się za przykład doskonałości. W tej skrzyni spoczywa igła jego moralnego kompasu, Jack, a twój doskonały Doktor jest bez niej niebezpieczną siłą natury, nieprzewidywalną wartością równania, zagrożeniem dla tego kraju i całego świata. Podobnie jak ty bez twoich ludzi. Och, jesteście tacy do siebie podobni, ty i Doktor. Chłopcy i potwory.
- Nie jesteśmy podobni! – wykrzyknął w uniesieniu. – Nie jesteśmy podobni; gdybyśmy byli do siebie podobni, on nie odszedłby od... Kurwa, przepraszam... pani Premier, mam cholernie zły dzień. Proszę mi wybaczyć.
Harriet odetchnęła głęboko, zbliżyła się i ujęła go pod łokieć.
- Strasznie tu zimno. Nie odmówiłabym filiżanki kawy... Ale nie Mickey'a; ten drugi chłopiec, Ianto, parzy doskonałe expresso.
Pociągnęła go ku wyjściu z Lodowni.
- Nie jesteś złym człowiekiem, Jack, a Torchwood nie jest bezduszną, wojenną machiną – powiedziała idąc przytulona do jego ramienia. – Ale z jednym się zgodzę. Jesteś żołnierzem, Jack. Nie uciekasz przed walką i nie wahasz się przed ciosem. Och, świat z pewnością potrzebuje marzycieli, lekarzy, pacyfistów, wizjonerów i artystów. Ale świat potrzebuje też wojowników. Nie jest nam łatwo znaleźć drogę, która by nie skręcała w mrok, ponieważ wojna odciska na nas piętno. Ale próbujemy.
Uśmiechnęła się blado.
- Spójrz na swoich ludzi, Jack – szepnęła. – Stróż prawa. Lekarz. Chłopak z sąsiedztwa. Kochanek. Mąż. I człowiek szukając drogi. Nie jesteście bandą morderców i oprawców. Jesteście pierwszą linią obrony. A na dokładkę jesteście... jak ty to mówisz? Śliczni?
- Cudni. – Jack odwzajemnił jej uśmiech. – Z pewnością jedna z ważniejszych kwalifikacji... Ooch, byliśmy w takim dobrym miejscu po powrocie Ziemi do Układu Słonecznego...
- A teraz wszystko wydaje się... złe? – spytała.
- A teraz wydaje się, że świat rozpada się na kawałki. Aktywność Szczeliny nadal wzrasta, zaczyna brakować nam środków, żeby opanować tego skutki. I Donna... Co my mamy zrobić?
- Nie tracić nadziei, Jack. – Ścisnęła jego łokieć.
Zatrzymał się raptownie i odwrócił do niej twarzą. Musiał się pochylić, by ich oczy znalazły się na tym samym poziomie.
- Nie mów, że mnie nie rozumiesz, Harriet – wyszeptał. – Ty też tam byłaś. W tym ciemnym miejscu. Byliśmy tam oboje.
Skinęła głową.
- Jesteśmy ludźmi, Jack. Mamy swoje ciemne miejsca. I mamy siłę, by powrócić z nich na powierzchnię.
- Ona jest moją powierzchnią.
- Rozumiem, Jack – powiedziała Harriet. – Przykro mi.
- Nie! – Potrząsnął głową. – Nie mów, że ci przykro, nie sugeruj, że ona nie przeżyje...
- Nie, Jack. – Także potrząsnęła głową, szpakowate włosy zatańczyły wokół jej twarzy. – Nie to miałam na myśli. Tylko, że... Donna...? Ty...? Mało prawdopodobne.
- Och, czy ja wiem. – Ze wzruszeniem ramion wkroczył do głównej sali Osi. – Wpadłem jej w oko, wiesz?
Dwoje ochroniarzy, stojących przy śluzie; obaj z rękoma złożonymi na wysokości kroczy i ciałami sztywnymi od kevlarowych gorsetów; skrzętnie udało, że nie dostrzega Jacka, a gdyby nawet go dostrzegali, gówno by ich obchodził. Jeden z ochroniarzy, śniadoskóry i ciemnooki, był na tyle cudny, by w policzku Jacka pojawił się dołek uśmiechu. Ianto łypnął na niego spode łba znad wielkiej sterty dokumentów, które ocalił ze zrujnowanego archiwum. Uśmiech Harknessa zniknął.
- Rozumiem, że macie remont? – rzuciła Harriet, ogarniając wzrokiem Oś – spękane ściany, z których tu i ówdzie poodpadały pożółkłe ze starości kafelki, sypiące iskrami pęki kabli, prowizoryczne rusztowania w miejscach, gdzie zawaliły się galeryjki, strzaskane zwierciadła kolumny.
- Mamy problemy – sprostował Jack. – Ianto, możemy liczyć na industrialne expresso?
- Oczywiście. Proszę wybaczyć styropianowe kubki, pani Premier. Czego nie wytłukł Mickey, roztrzaskało się w ubiegły piątek. A, nie mam też mleka.
- Nie szkodzi, nie dodaję mleka – Harriet posłała Ianto ciepły uśmiech, po czym zrobiła rzecz, która tak bardzo była jej drugą naturą, że nie powinna już nikogo dziwić. Mimo to Jack zdumiał się, kiedy usłyszał jej słowa: - A wy, chłopcy? Co powiecie na filiżankę... przepraszam... na styropianowy kubek kawy?
Ochroniarze zakolebali się lekko na rozstawionych nogach.
- Nie trzeba, prze pani, dziękujemy bardzo, jest okey – wymamrotali jeden przez drugiego. Jack uśmiechnął się szeroko, widząc ich zażenowanie.
- Nonsens! – Harriet odebrała swoje industrialne expresso z rąk Ianto i pokiwała kubkiem w stronę ochroniarzy. – Doskonała kawa. Ile słodzisz, synku?
Po chwili obaj stali niepewnie, wciąż w lekkim, profesjonalnym rozkroku, z jedną ręką na wysokości podbrzusza i ze styropianowymi kubkami w drugiej. Harriet wydawała się zadowolona z dobrze wykonanej pracy. Mrugnęła w stronę Jacka.
- Biuro? – rzuciła. Powiódł wzrokiem ku jasno oświetlonemu pomieszczeniu na piętrze, niegdyś oszklonemu, a obecnie pełnemu okruchów szyby, chrzęszczących nieprzyjemnie pod butami.
- Nie mogę zagwarantować wygody ani prywatności – rzucił. – Jak to na wojnie.
- Nie szkodzi – odpowiedziała spokojnie. – Nie zależy mi na wygodach, a nasze tajemnice przestają już być tajemnicami. Nie przypominam sobie, żeby Cardiff równie często pojawiało się w mediach, jak dzieje się obecnie. Jesteście na językach całego kraju... całego świata, Jack. Och, przynajmniej nie muszę robić tajemnicy z moich wypraw do Walii – mam setki powodów, żeby tu być. Szkoda tylko, że są takie... okropne.
- Jack, moment? – odezwał się Ianto zza rzędu monitorów, do których podszedł po zaparzeniu kawy. – Szczelina. Możesz rzucić okiem na te wykresy? Komputer mówi mi, że taki układ baryczny w ogóle nie jest możliwy.
- To właśnie mam na myśli – westchnęła Harriet. – Burze... To wszystko skutki aktywności szczeliny?
- To i znacznie więcej – odparł Jack, zerkając na monitory. – Tak, zanosi się na burzę i to nie będzie zwyczajna burza.
- Domyślam się – westchnęła ponownie. – To miasto nie ma szczęścia. Jakbyście żyli na linii tektonicznego uskoku, oczekując trzęsienia ziemi. Tyle tylko, że nikt nie jest tego świadomy. Czasami mam wyrzuty sumienia. Powinniśmy podać to do publicznej wiadomości, czy ja wiem, zorganizować ewakuację?
- Nikt nawet nie próbuje ewakuować Los Angeles czy San Francisco, pani Premier – powiedział Ianto. – A ludzie wiedzę więcej, niż się pani wydaje. To nie Londyn. Proszę zostawić to Torchwood.
Jack zmarszczył brwi, ale Harriet uśmiechnęła się tylko i skinęła głową.
- Dobrze. Coś mi mówi, że zostawiam Cardiff w dobrych rękach.
- Chodźmy na górę – zaproponował Jack. – O czym chciałaś ze mną rozmawiać?
Spojrzała mu prosto w oczy i bez słowa ruszyła ku schodom.
Ciąg dalszy nastąpi...
