Disclaimer: I don't own Harry Potter


Autor oryginału: Vekin87

Link do oryginału: s/6613306/1/Albus–Potter–and–the–Silver–Wizard

Zgoda na tłumaczenie: jest


SŁOWEM WSTĘPU: Wreszcie. Nie mogłam się doczekać, kiedy siądę do tego tekstu. Cały czas chodził mi po głowie, ale miałam też inne tłumaczenia – stąd tak długa przerwa między „Narodzinami Mrocznego Sojuszu" a „Srebrnym Czarodziejem". Teraz jednak, kiedy pokończyłam inne opowiadania i zostało mi tylko „47 Dni na Zmianę" z wielką radością mogę przedstawić piąty tom sagi Vekina.

Proszę o wytykanie mi zauważonych błędów i komentarze zwrotne. Przyznam, że pracując nad "Mrocznym Sojuszem" byłam tłumaczeniowym żółtodziobem, a teraz znacznie się poprawiłam - zwracam uwagę na szczegóły, interpunkcję i ortografię, więc potknięć powinno być naprawdę niewiele (moje oko nie zawsze wszystko wychwyci). Taka skromna jestem, ot co, ale serio uważam, że lepiej mi idzie.

Zapraszam : )


Rozdział 1

Nekromaki*


Drobne skrawki gazety tańczyły po zakurzonych drogach, a jedynym słyszalnym hałasem był szum uderzającego o sklepy wiatru. Warstwa pyłu wydawała się grubsza niż zwykle, jakby nikt po nim nie stąpał od dłuższego czasu, a wszechobecna cisza sprawiała wrażenie niesamowicie wymuszonej. Wyglądało to tak, jakby nikt nie ośmielił się hałasować.

Silny powiew wiatru wrzucił przednią stronę gazety przez okno do małej, podniszczonej chaty. Z wnętrza dobiegł pisk przerażenia, po czym znowu zapadła nienaturalna cisza.

Tik-tak.

Dziewczynka, wyglądająca na sześć bądź siedem lat, ostrożnie wygładziła kartkę. Z niepewnością rzuciła okiem w kierunku lustra – jednego z niewielu znajdujących się w drewnianym pokoju przedmiotów – i poświęciła chwilę na kontemplację swojego wyglądu. Była wątła, szczupła i cała umorusana w sadzy. Kiedy ostatnio przeglądała się w srebrzystej tafli, wyglądała dokładnie tak samo. Z cichym mruknięciem, wróciła do poprzedniego zajęcia. Wygładziła brzegi kartki, po czym spojrzała na nagłówek.

Dwóch Szefów Departamentu Aurorów?

Dziewczynka zmarszczyła brwi i pospiesznie zaczęła przeglądać artykuł, ale właśnie wtedy do jej uszu dobiegło ciche pyknięcie, a potem dźwięk szybko stawianych kroków. Starsza siostra kazała jej nie wyglądać przez okno, bez względu na to, co usłyszy. Wstrzymała oddech – ten chód sprawiał wrażenie zaniepokojonego, pełnego troski. Być może ktoś potrzebował pomocy?

Ostrożnie podczołgała się do okna i powoli wyściubiła głowę – w samą porę, żeby zobaczyć spowitą w ciemny płaszcz postać; poruszała się, jakby jednocześnie próbowała iść i biec. Miała na sobie kaptur, ale dziewczynka wiedziała, że nie jest jednym z nich – ludzi, którzy przejęli miasto – ponieważ nie nosiła na twarzy tej przerażającej maski.

Spróbowała zawołać tajemniczego mężczyznę, ale jej gardło nie podołało tak ciężkiemu zadaniu, jak wydanie z siebie okrzyku. Minęło dużo czasu, odkąd ostatni raz mogła się czegoś napić. Zamknęła usta i szybko opadła na zakurzoną podłogę. Rękoma od razu sięgnęła ku gazecie.

Tik-tak.

Drzwi chaty otworzyły się w momencie, w którym ponownie wygładzała papier. Ze strachu wstrzymała oddech.

– Ciii, to tylko ja! – wyszeptała siostra dziewczynki, ostrożnie przekraczając próg. Schyliła się i podeszła do małej przygarbiona, tak, by nie było jej widać przez okna. Włosy miała brudne i skołtunione, a grube, niegdyś piękne blond loki były koloru popiołu. Twarz miała lekko poparzoną.

– Co ci się stało?

– Mały pożar w okolicy domu – odpowiedziała ze smutkiem siostra. – Troszkę się wałęsałam. Nie mogłam go znaleźć.

Między rodzeństwem zapadła niedługa, niekomfortowa cisza. W końcu została przełamana.

– Jakieś wieści od mamy? – spytała chrapliwym głosem dziewczynka.

Starsza z sióstr zacisnęła usta, wyraźnie próbując na szybko wymyślić sensownie brzmiącą odpowiedź.

– Nie – powiedziała z namysłem, na co mała zwiesiła smutno głowę. – To dobry znak. Najprawdopodobniej znalazła dobrą kryjówkę. Kiedy te… rzeczy… odejdą, wróci do… – przerwała a połowie zdania. Wzrok wbiła w kawałek nieszczęsnej gazety. – Marie**! Mówiłam ci, że nie wolno wychodzić na zewnątrz!

– Nie wyszłam! – zaprotestowała gorliwie dziewczynka. – Naprawdę! Gazeta wpadła przez okno!

– Nie wie…

Tik-tak.

Zdanie zostało przerwane, a siostra zmusiła dziewczynkę, by spuściła głowę. Potem pchnęła ją do przodu, pod same okno, by cokolwiek zaglądającego do środka ich nie zauważyło.

– Nie hałasuj – szepnęła prawie że przez zamknięte usta.

Marie skinęła głową. Skuliła się i mocno przymknęła oczy. Korzystając z chwili nieuwagi małej, siostra ukradkiem wyjrzała na zewnątrz.

To była jedno z tych stworzeń. W powolnym, złowieszczym tempie kłusowało zakurzoną ciemną drogą, czarne niczym węgiel, o wiele większe od konia normalnych rozmiarów, o mlecznobiałych oczach i szkarłatnych kopytach, które wydawały się świecić przy każdym kroku. Krwistoczerwona grzywa sprawiała, że wyglądało, jakby stąpało pośród płomieni. Na nim jechała obrzydliwa, szkieletowa kreatura, której spojrzenie brzydkich, czarnych szparkowatych oczu zapowiadało rządy twardej ręki.

Tik-tak.

Koń, skoncentrowany na drodze, maszerował prosto przed siebie. Oślizgły, prawie że pozbawiony skóry potwór zatrzymywał go co kilka chwil, by zajrzeć do mijanych, zniszczonych sklepów i domostw. Siostra wiedziała, że szuka jakichkolwiek oznak życia, którym udało się umknąć przed jego gniewem – celem była eksterminacja.

Tik-tak. Tik-tak.

Z każdym ich kolejnym krokiem wysoko w powietrze wzbijała się chmura pyłu, który wyglądał, jakby zastygał w miejscu, dopóki nie rozproszył go potężny podmuch wiatru. Marie przybliżyła się do swojej towarzyszki, która wstrzymała oddech, kiedy zrozumiała, że koń jest już blisko. Przystanął dopiero nad ich oknem i było jasne, że paskudny jeździec wzrokiem przeszukuje wnętrze domu.

Do ich uszu dobiegł szum wiatru, przez co do środka wpadło zbyt wiele kurzu. Marie uniosła głowę i spanikowana spojrzała na okno, a następnie na siostrę. Ta rzuciła jej ukradkowe, choć stanowcze spojrzenie, niemo każąc jej wstrzymać oddech. Niestety, dziewczynka nie wytrzymała.

Kaszlnęła cicho w momencie, kiedy koń zrobił krok. Dolna warga siostry zadrżała z nieskrywanej ulgi. Nieświadomie, wierzchowiec zamaskował kaszel, dając im możliwość…

Spojrzała w górę. Koń wsadził łeb do środka chaty i patrzył wprost na nie. Przebrzydły potwór ryknął, a rumak złośliwie parsknął – z nozdrzy buchnęła mu chmura czarnego dymu. Gdy oczy zwierzęcia zmieniły kolor z białych na ciemnoczerwone, siostry krzyknęły. Nie miały szansy na więcej – otworzył pysk i przez opary zobaczyły błysk pomarańczowego światła…


Fango Wilde zatrzymał się i odwrócił na pięcie, słysząc dźwięk przeraźliwych, dziecięcych krzyków. Patrzył, jak dom, który przed chwilą minął, staje w płomieniach. Nie minęło dużo czasu, kiedy ponownie zapanowała martwa cisza. Potrząsnął głową, przez moment przyglądając się tańczącemu ogniu, po czym wznowił swój marsz.

Idąc po brukowanych uliczkach, po kilku minutach znalazł się na ścieżce prowadzącej do największego domu w tej małej czarodziejskiej wiosce, którą najechali. Bez grama delikatności pchnął niewielką furtkę, co było łatwym zadaniem, biorąc pod uwagę fakt, iż była prawie całkowicie wyrwana z zawiasów i szybkim krokiem podszedł do dużych, łuszczących się, drewnianych drzwi. Wtedy trochę się cofnął i zwrócił uwagę na detale rezydencji.

Okna zostały zabite deskami, a dach połowicznie ucierpiał podczas ataku. Mimo to budynek wciąż był spory. Patrząc na to z szerszej perspektywy, było jasne, dlaczego został wybrany na tymczasową kwaterę główną. Ostrożnie otworzył drzwi i wszedł do środka.

Wnętrze wyglądało kompletnie inaczej i stanowiło kontrast dla części zewnętrznej. Pokoje zostały magicznie powiększone, a podłogi przypominały dworskie, wypolerowane na błysk posadzki. Z sufitu ostentacyjnie zwisały przewspaniałe żyrandole, a porządne, bogato zdobione salonowe meble, choć całkowicie bezużyteczne, zostały ustawione w taki sposób, by ewentualni goście mogli swobodnie się rozgościć. Był tylko jeden dziwaczny, niepasujący do tego obrazu element, natychmiast przykuwający wzrok: prosty jaskrawofioletowy dywan, prowadzący do następnego pokoju.

Fango przewrócił oczami i podążył tym tropem, gdzie przywitany został przez obraz fałszywego króla. Na złotym tronie siedział mężczyzna o jasnych, splątanych włosach i złośliwym, choć srogim, uśmieszku. W jednej dłoni trzymał dymiącą się substancję, która zdecydowanie nie była herbatą, a w drugiej wspaniałą złotą Różdżkę z ciemną, podobną do kłów rękojeścią.

Wilde zrzucił z głowy kaptur i odsłonił brudne, znudzone oblicze. Z pokerową miną, przeczesał ręką czarne włosy i pozwolił swoim przeszywającym, brązowym oczom skupić się na nowym „przywódcy".

– Fango! – wykrzyknął słodko Sebastian Darvy, po czym upił napoju. – Gdzie podziała się twoja maska?

– Odleciała – skłamał gładko czarodziej. – Jest dość wietrznie.

Darvy rzucił mu podejrzliwe spojrzenie, a potem ponownie wcielił się w rolę władczego króla.

– Mam nadzieję, że ją znajdziesz. Jakie informacje mi przynosisz?

– Żadnych. – Fango zrobił krok naprzód. Bez pozwolenia machnął swoją różdżką, wyczarowując sobie małe krzesło. Ustawił je naprzeciwko złotego tronu i z werwą na nim usiadł. – W każdym razie żadnej nowości.

Darvy przyszpilił go wzrokiem, ale wzruszył ramionami i udawał, że wcale się tym nie przejmuje.

– Interesujące. Myślałem, że z pewnością masz jeszcze jakieś kontakty w Ministerstwie. Czy jesteś całkowicie spalony?

Fango zamrugał, zaskoczony.

– Departament Transportu Magicznego ma niewiele wspólnego z Departamentem Tajemnic. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie.

Darvy pochylił się do przodu.

– Słucham? – spytał. – Dlaczego jest to nieważne?

– Twierdzisz, że Różdżka i tak jest ci posłuszna – stwierdził bezceremonialnie Fango, po czym uśmiechnął się półgębkiem. – Czego tak właściwie potrzebujesz?

Szczęka „przywódcy" opadła, ale mężczyzna szybko się pozbierał.

– Owszem, Różdżka mnie słucha – powiedział gwałtownie. – Może przeoczyłeś te ruiny na zewnątrz? Wystarczył mój jeden rozkaz.

– Dziwne. Wydawało mi się, że rozkazywałeś im przestać.

Darvy wzruszył niedbale ramionami.

– Są po prostu entuzjastyczni. Poza tym dopiero przyzwyczajają się do nowych zwierzątek. Byłoby wielkim nietaktem z mojej strony, gdybym nie pozwolił im eksperymentować. I ciężko pracowali. Pozwólmy, by szeregowi przygotowali nam grunt.

Fango patrzył na niego tępo. Prawie zapomniał, że teraz wszyscy wcześniejsi poplecznicy Aresa są „szeregowymi".

– Czy nie powinni być z tobą magicznie związani? – drążył temat. – Niezależnie od tego, czego chcą?

Darvy drgnął.

– Nadal przyzwyczajam się do Różdżki – stwierdził wymijająco. – Wciąż ma przede mną wiele tajemnic.

– Czy nie otrzymujesz natychmiast potrzebnych odpowiedzi? – spytał tym samym tonem Fango.

– Rosjanin mnie irytuje. – Blondyn odwrócił wzrok. – Wydaje się myśleć, że jestem niegodny jego dzieła…

– Miałem na myśli twojego brata. – Uśmiechnął się na widok wyskakującej na czole Darvy'ego nerwowej żyłki. – Z pewnością wciąż utrzymujesz z nim kontakt. Najprawdopodobniej zna odpowiedzi na nurtujące cię pytania…

– Reginald Ares nie wie NICZEGO! – splunął „przywódca", zanim Wilde zdążył dokończyć swoje zdanie. Gwałtownie wstał z tronu i zaczął ciężko oddychać – jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w nienaturalnym tempie. Włosy miał tak naelektryzowane, że wyglądały, jakby mogły wypaść przy najdrobniejszym ruchu. – Gdzie był Reginald Ares, kiedy grzebałem w śmieciach, żeby mieć co wsadzić do buzi? Opychał się na eleganckich bankietach! Gdzie był, kiedy po raz pierwszy ukradłem komuś różdżkę? On kupił swoją za ciężko zarobione pieniądze fałszywych ukochanych rodziców! Gdzie był Reginald Ares, zanim zauważył, że potrzebował mojej pomocy? NIE DBAŁ O TO, CZY W OGÓLE ISTNIEJĘ, OT CO! – Oko drgało mu niezgrabnie.

Fango nie powiedział nic, wciąż mając na twarzy lekki uśmiech. Dla postronnego obserwatora cała sytuacja wyglądałaby tak, jakby Darvy został celowo sprowokowany do wybuchu. Wspominając zmarłego i odwracając od siebie uwagę, Wilde swobodnie przeskanował wzrokiem pokój. Nikczemna Księga bezużytecznie leżała w kącie, ostro kontrastując z piedestałem, na którym trzymał ją troskliwie Ares.

– Być może rozsądniej byłoby przynajmniej odkryć, czego dowiedział się od chłopca…? – kontynuował.

– Mój brat zmiękł. Nie poczynił żadnych postępów – odparował natychmiast nadal wściekły Darvy. – Byłem tego świadkiem. Miał doskonałą okazję i haniebnie stchórzył. W przeciwieństwie do niego ja zabiję chłopca, jak tylko go zobaczę, ale teraz… skupię się na ważniejszych sprawach – takich, jak moja armia.

W tym momencie obaj usłyszeli cichy kłus z zewnątrz. Przerwali rozmowę, żeby posłuchać. Koń z jeźdźcem zatrzymali się na moment, a potem powietrze przeciął przeraźliwy ludzki krzyk, po którym przyszła kolej na płomienie i dźwięk rozpadającej się chaty. Drapieżnik wznowił swój marsz.

Darvy uśmiechnął się złośliwie, jakby scena z zewnątrz była muzyką dla jego uszu, a Wilde zbladł i poczuł się słabo. Zostało to zauważone.

– Coś nie w porządku, Fango? – spytał Sebastian, będąc w o wiele lepszym nastroju niż przed chwilą. – Nie lubisz nekromaków, prawda?

Brunet przełknął ślinę i nie odpowiedział na to pytanie. Zamiast tego spróbował skierować rozmowę na poprzedni wątek.

– Wspominałeś o swojej armii. Czy Różdżka nie jest wystarczająca do jej stworzenia?

– Nawet Różdżka ma pewien limit. Żeby w pełni kontrolować umarłych, potrzebuję silniejszego artefaktu. Miałem nadzieję, że przyniesiesz mi odpowiedzi, ale wygląda na to, że zawiodłeś. – Nie próbował zamaskować niezadowolenia.

– Wiemy, że zasłonę przeniesiono kilka miesięcy temu – stwierdził Fango. – Dowiedzenie się, kto ją teraz ma, będzie wymagało czegoś więcej niż przesłuchania kilku pracowników Ministerstwa. Zlokalizowanie jej zajmie trochę czasu.

Darvy westchnął i zasiadł na tronie.

– Możesz odejść. – Machnął dłonią. – Wróć, gdy zdobędziesz jakieś przydatne informacje.

Wilde w żaden sposób nie skomentował swojej odprawy. Najzwyczajniej w świecie wstał i odwrócił się na pięcie. Zanim jednak zdążył zrobić krok, Darvy odezwał się chłodno.

– Nie lubisz mnie, Fango?

Brunet nie odpowiedział ani się nie ruszył z miejsca. Nie zamierzał zawracać sobie głowy nawiązywaniem kontaktu wzrokowego z „przywódcą".

– Bez wątpienia zastanawiasz się, dlaczego cię jeszcze nie zabiłem. – Uśmiechnął się szeroko Sebastian. – Pozwól, że nie będę cię trzymał w niepewności. Żyjesz, bo wiem, że jesteś efektywnym i pracowitym człowiekiem. Wiele ci także zawdzięczam…

Wilde nie mógł się już dłużej powstrzymać i odwrócił się. Z ciekawości zmrużył oczy.

– A może już zapomniałeś? – kontynuował Darvy, leniwie bawiąc się złotą Różdżką. – To ty podsunąłeś mi lokalizację tego cudownego narzędzia, czyż nie? Wszystko w zamian za zamordowanie jednej mugolskiej kobiety, prawda? Jak się nazywała? Cynthia? Sara…?

– Samantha – odezwał się nietypowo chrapliwie Fango. – Miała na imię Samantha.

– Ach, tak. Zapomniałem. W każdym razie muszę podziękować wam obojgu. Gdyby nie twoje silne zauroczenie tą kobietą, być może nigdy nie byłbym w stanie odnaleźć tej Różdżki dla mojego brata. I nigdy nie stałbym się jej właścicielem. Zabawne, jak to działa, prawda? Mam nadzieję, że zobaczą nas w życiu pozagrobowym. Jestem pewien, że Samantha byłaby bardzo zadowolona z tego, co przyszło z jej śmierci…

Wilde oddychał ciężko. Na policzki wstąpił mu czerwony rumieniec – wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować. Bez słowa odwrócił się i energicznym krokiem wyszedł z sali, a potem z domu. Zimny wiatr smagał mu twarz, jakby chciał dokopać leżącemu.

Mężczyzna spojrzał na otaczające go ruiny. Płonące budynki, opustoszałe ulice. On za to odpowiada? Czy istniał w ogóle ktoś, kto mógł powstrzymać dalsze zniszczenia?


* Nekromaki (z ang.: necrosteeds) – 1. Nekro – pierwszy człon wyrazów złożonych wskazujący na ich związek znaczeniowy ze śmiercią, zwłokami lub grobem; 2. Maki – drugi człon wyrazu „rumaki". Słowo „steed" oznacza rumaka i jest używane w co poniektórych grach karcianych. Szerzej „steed" oznacza martwego, ożywionego wierzchowca (także zazwyczaj konia), stąd „nekromaki".

** Odmiana imienia: uznałam, że skoro nie tłumaczymy Rose jako Róży (rzadko Ron nazywa córkę „Różyczką"), to Marie zostaje Marie, itd