Uwagi: Fik, który został napisany przeze mnie wspólnie z mayanną zupełnie przypadkowo. Trochę boję się go dodać, ale... cóż, raz się żyje, ehehe.
Ostrzeżenia: Kraje występujące w fiku są ludźmi, występują OC (Allistor Al Kirkland - Szkocja, Cailean Callie Kirkland - Irlandia Północna, Dylan Kirkland - Walia).
Ulica, która podczas spacerów po godzinie policyjnej wydawała mi się zawsze okropnie długa, teraz skończyła się zbyt szybko. Musiałem użyć całej mojej siły woli, by nie przystanąć choć na chwilę. Takie zachowanie na pewno zwróciłoby uwagę moich braci, a to w końcu ja zawsze uchodziłem za najbardziej opanowanego.
Callie ściskał kurczowo ręce Dylana i Ala, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Parę razy nawet potknął się, co wywołało stonowane komentarze Ala, tak bardzo ułagodzone, że aż bolało mnie, że muszę ich słuchać. Bo Al się bał. Nie tego, że sam zostanie wybrany – już mu to nie groziło, w przeciwieństwie do mnie i Caileana. I byłem pewien, że jest przerażony raczej z jego powodu.
Dawny Trafalgar Square, przemianowany po Wielkiej Wojnie na Plac Zwycięstwa i jak gdyby na przekór nowej nazwie nadal uosabiający sobą obraz nędzy i rozpaczy po nalotach, był już prawie całkiem zapełniony. Oczywiście, spóźnilibyśmy się, gdybym ich nie przypilnował. Tak jakbym wcale najbardziej nie chciał, by nas tu nie było.
Stajemy w milczeniu przed ruinami pomnika, ja i Al w jednakowych, dawnych mundurach, Dylan tulący do siebie Calliego, który w końcu przerywa ciszę.
- Dyluś… - jęknął. – Proszę, pójdź tam ze mną, proszę, może nie zauważą…
Dylan kucnął przy nim.
- Callie, Arthur z tobą pójdzie, lepiej nie ryzykować taką głupotą – uśmiechnął się blado. – Pomyśl tylko, za pół godziny będzie po wszystkim i wrócimy do domu.
- No jasne! – zawtórował mu Al z boleśnie sztucznym entuzjazmem. – Pomyśl, Callie, to dopiero twój pierwszy rok, masz tam jedną małą karteczkę – wskazał na wielką szklaną kulę wypełnioną karteluszkami z nazwiskami potencjalnych trybutów. – Prawdopodobieństwo, że cię wybiorą jest właściwie żadne!
- A Artie? – Cailean spojrzał na mnie załzawionymi oczami. Co roku, odkąd zaczął rozumieć o co chodzi w igrzyskach, trząsł się o nas w dniu dożynek. Nie mogłem uwierzyć, że nawet dzisiaj martwi się o mnie, zamiast o siebie.
- To mój ostatni rok. Jeszcze tylko ten jeden raz i już nigdy nic mi nie będzie groziło. I tobie też nie, zobaczysz.
Callie złapał mnie za rękę, wolną dłonią wycierając sobie nos. Dylan położył mi dłoń na ramieniu i kiwnął głową, po czym skierował się w stronę tłumu rodzin dzieci, które podlegały dziś losowaniu. Al zatrzymał się jeszcze na chwilę i zanim odszedł pochylił się ku mnie.
- Arthur - powiedział cicho. – Wiem, że prawdopodobieństwo jest żadne. Ale jeśli… Jeśli Callie…
Zrozumiałem o co mu chodzi i skinąłem szybko głową. Zdawało mi się, że Al uśmiechnął się blado zanim odszedł.
No cóż. To był jeden, jedyny rok, w którym Cailean mógł być przeze mnie chroniony, i jednocześnie ten, w którym tego wyjścia awaryjnego najmniej potrzebował.
Czułem, jak dłoń Calliego poci się w mojej, kiedy szliśmy się zarejestrować i ustawialiśmy się w rzędzie według alfabetu. Byliśmy jednymi z ostatnich szukających swojego miejsca w szeregu, zaraz miało się zacząć.
Zamknąłem oczy i jeszcze raz ścisnąłem dłoń Calliego stojącego teraz za moimi plecami. Chciałem tylko, żeby to jak najszybciej się skończyło. Wrócilibyśmy do braci, Al porwałby Calliego w ramiona, krzycząc „A nie mówiłem?!", po czym wolnym krokiem skierowalibyśmy się do domu i mieli spokój aż do przyszłego roku.
Oby.
Ale zanim w ogóle mogło dojść do losowania, trzeba było wytrzymać to, co co roku działało na moje zszargane nerwy jak płachta na byka – musieliśmy przeżyć Jaydena. Nasz koordynator, niesamowicie egzaltowany i zachwycony wszystkim, co związane było z Nowym Światem, nie tylko nie potępiał Igrzysk. On je wręcz ubóstwiał, bo właśnie wtedy mógł błyszczeć.
- Witajcie, moi drodzy śmiałkowie! – zawołał teraz, skacząc po specjalnie ustawionym dla niego podeście, by każda z kamer mogła uchwycić jego najlepszy profil. – Jak zapewne wiecie, jestem Jayden i jak co roku poprowadzę tę niezwykle emocjonującą ceremonię dożynek, czyż nie?
A ja, jak co roku, przypomniałem sobie o wszystkiego jego irytujących nawykach, na czele z niepotrzebnym kończeniem zdań pytaniami.
- Aha, oczywiście, że wiecie! – puścił oczko, co na telebimie natychmiast zostało odpowiednio przybliżone i pokazane z kilku stron. – Ale, ale, nim zaczniemy… Kto z was jest dziś taaaak podekscytowany?!
Odpowiedziała mu martwa cisza, co uznał za coś niezwykle zabawnego. Westchnąłem głęboko, ściskając mocniej rękę Calliego i stwierdziłem, że mogę się już wyłączyć, bo Jayden w końcu przeszedł do swojej zwykłej, kwiecistej mowy wychwalającej nieskończone zalety życia w powojennej wspólnocie.
Spokojnie, tylko spokojnie. Nie mogę okazać zdenerwowania – zerknąłem szybko na rudy czubek głowy Calliego, jak gdyby spodziewając się, że ten będzie patrzył wprost na mnie, odczytując myśli z mojej twarzy. Chłopiec jednak wlepiał przestraszony wzrok w Jaydena. Byłem bezpieczny.
To idiotyczne, by martwić się, że zostanie wylosowany. To jego pierwszy rok, jedna jedyna karteczka w ogromnej puli, w której zapewne jedna ósma to moje nazwisko. Iwan Braginsky nie zapomina tym, którzy ośmielili się walczyć o niepodległość, a co gorsza jeszcze – nie zginęli w trakcie. Za taką zuchwałość może czekać mnie śmierć w innej postaci, bardziej… prestiżowej. I jeden kartonik z imieniem Calliego stanowił tylko maleńki dodatek do wszystkich moich.
Ale nawet jeśli to ja miałbym trafić na Arenę, wolałbym, by było to tylko i wyłącznie przeze mnie. Nie chciałbym, by Callie czuł się winny. A ja bądź co bądź jestem żołnierzem, więc na pewno poradziłbym sobie lepiej niż chudziutki, kulejący dwunastoletni chłopiec.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk orkiestry grającej hymn, co uświadamia mi, na jak długo odpłynąłem myślami. Przemówienie dobiegło końca, Callie wciąż trzęsie się obok mnie, a najważniejsza chwila właśnie nadeszła.
Jayden podszedł do wielkiej, szklanej kuli, a ja wstrzymałem oddech i zamknąłem oczy, uświadamiając sobie w ostatniej chwili, że wcale nie potrafię już kalkulować na zimno wszystkich okoliczności, że tak naprawdę sam jestem tak samo przerażony jak Callie, i proszę, o Boże, proszę-…
- Cailean Kirkland!
Pierwsze, o czym pomyślałem, było to, że Jayden źle wypowiedział jego imię. Powiedział „Kayleen", zamiast „Kalean". W tym momencie chyba nawet nie docierało do mnie, co oznacza wyczytanie imienia mojego brata, dobrze czy źle.
Callie, który przez cały ten czas ani na chwilę nie puścił mojej ręki, drgnął teraz. Najwyraźniej ocknął się dużo wcześniej ode mnie, bo posuwając nogami, jakby nie chciały za bardzo go słuchać, wyszedł z szeregu w alejkę między rzędami „J" i „K", prowadzącą wprost na scenę.
Zanim jednak Jayden zdążył się ucieszyć, że odnaleźli swojego trybuta w tłumie, wreszcie się obudziłem. Chwyciłem ramię Calliego, pewnie odrobinę za mocno, bo aż pisnął i wepchnąłem go z powrotem do szeregu, sam wyciągając rękę do góry.
- Zgłaszam się! – krzyknąłem, chociaż sam siebie słyszałem jakby przez warstwę wody. – Zgłaszam się na ochotnika!
Callie koło mnie jęknął coś, co zapewne miało mnie zatrzymać, ale i tak było już za późno. Nie mogłem się wycofać. Wyszedłem z szeregu, a Callie podążał za mną jak cień. Zapłakany cień.
- Nie, Artusiu, nie możesz, nie rób tego… - skamlał za mną, kiedy próbowałem go odtrącić. To było trochę okrutne, ale wiedziałem, że Al i Dylan potem go pocieszą.
W końcu Strażnicy Pokoju nie pozwolili Calliemu pójść za mną, podszedłem więc do podestu zdecydowanym krokiem. Czułem się, jakby to wszystko było złym snem, i to w dodatku nie moim. Ledwie zarejestrowałem to, że doszedłem w końcu na scenę, a Jayden przyciągnął mnie do siebie i poklepał po ramieniu.
- Ochotnik! – zawołał z entuzjazmem. – To chyba pierwszy ochotnik na terenie byłej Anglii, zgadza się? Powiesz nam, jak się nazywasz?
Wepchnął mi do ręki mikrofon.
- Arthur Kirkland. – mruknąłem, dostrzegając w końcu w tłumie rodzin moich dwóch starszych braci. Al wyglądał jak najbardziej winny człowiek na świecie.
Wyglądał tak nawet jeszcze bardziej, gdy przeszedł przez próg pokoju, w którym mogłem pożegnać się z rodziną. Zbliżał się wieczór, dożynki dobiegły końca parę godzin temu, a do mnie nadal nie docierało, że naprawdę to zrobiłem. Nie płakałem, nie bałem się, po prostu zwyczajnie nie mogłem w to uwierzyć. Prawa dłoń zaczynała mnie coraz bardziej boleć od szczypania się w jej wierzch.
Al zamknął za sobą drzwi i odchrząknął. Wstałem z łóżka, niezbyt wiedząc, co mam powiedzieć.
- Hej – mruknąłem. – Myślałem, że przyjdziecie wszyscy razem, więc… Al?
Nie zdążyłem dokończyć, bo Al podszedł do mnie szybko i mocno przytulił mnie do siebie. Na tyle mocno, że prawie nie mogłem złapać tchu, ale w jakimś podświadomym odruchu chwyciłem się go kurczowo.
- Przepraszam, Artie. Przepraszam. – szepnął.
Za co mnie przepraszasz kretynie, chciałem odpowiedzieć, ale głos zamarł mi w gardle, z którego zamiast słów wydobył się cichy szloch.
- Ciicho, gąsienico... - mruknął Al. Głos mu drżał, ale jak zwykle w sytuacji, gdy go potrzebowałem, umiał zachować spokój. – To nic, cii, nie płacz, dasz sobie radę…
- Ja nie p-płaczę. – odburknąłem, drżąc cały. Al pokiwał głową.
- Oczywiście, bo przecież ty nigdy nie płaczesz.
Odsunął mnie od siebie i spojrzał na moją zapłakaną twarz. Posadził mnie z powrotem na łóżku, a sam ukucnął przy mnie i wytarł mi policzki rękawem, jakbym miał pięć lat.
- Artie, musisz mnie posłuchać, nie mamy dużo czasu. P-proszę… - przygryzł wargę. – Proszę, wybacz mi, że cię o to poprosiłem. Nigdy nie powinienem był tego robić.
Parsknąłem ze złością.
- O czym ty mówisz, myślisz, że ja bym sam nie…?!
- Nie przerywaj, Artie. Ale to nie tylko o to chodzi. Posłuchaj, myślę, że naprawdę masz szanse.
Uśmiechnąłem się gorzko. No jasne, na pewno mam szanse. Tak duże, jak miałby Callie.
- Al… - westchnąłem. To nie była jego wina, na pewno sam chciał się jakoś pocieszyć. – Al, sam wiesz, że to nieprawda.
- Ale dlaczego? – podniósł głos. – Przecież już walczyłeś, Artie, do cholery, już zabijałeś, a teraz mówisz, że masz sobie nie poradzić?
- Dobrze wiesz, że to nie to samo.
- Nie, właśnie to to samo. To tylko inny rodzaj wojny.
- Tak, wojny przeciwko komu, niewinnym ludziom, jakimś dzieciom wybranym przez przypadek tak jak i Callie?!
Nie powinienem był tego mówić, Al skrzywił się i zwiesił głowę. Najwidoczniej odebrałem mu ostatnią nadzieję i sam poczułem się przez to paskudnie.
Zsunąłem się na podłogę i przytuliłem go znów. On zaś chwycił mnie, jak gdyby ze zdziwieniem.
- Spokojnie, Allie, masz rację. Dam sobie radę.
Bardzo chciałem w to wierzyć.
Al mruknął coś o tym, że nie mogę płakać przed Calliem, a ja musiałem przyznać mu rację. Otarłem szybko twarz, chwilę przed tym, jak Dylan otworzył drzwi i do pokoju weszli moi pozostali bracia.
Włożyłem dużo wysiłku w to, żeby znowu się nie poryczeć, kiedy Callie uwiesił się na mnie posmarkując obficie. Nie potrafiłem zdobyć się na uśmiech, zresztą i tak nikt by w niego nie uwierzył. Już widok Ala, takiego odmienionego, mocno mną wstrząsnął. Zapłakany Callie i drżący Dylan nie poprawiali mojej sytuacji. Z sekundy na sekundę czułem się coraz mniej dzielny, lada chwila i gotów byłem wyskoczyć przez okno.
- Wszystko będzie dobrze. – powiedziałem, tym razem z trochę większym przekonaniem do własnych słów. Nie dla mnie, dla moich braci, ale będzie. Kiedy umrę, dadzą im spokój. Następne kilka lat będą polować na resztę byłych żołnierzy. Callie powinien być bezpieczny. Ta myśl dodała mi trochę otuchy.
- Owszem, będzie – Dylan skinął głową. – Wrócisz do nas niedługo.
Wiedziałem, że czego bym nie powiedział, i tak spędzą następne tygodnie na nerwowym oczekiwaniu. Nie chciałem odbierać im nadziei. Równie dobrze mogli odłożyć swoją żałobę jeszcze na te kilka dni.
- Artie. – Al odchrząknął. – Ty jesteś mądry. Masz szanse, tak samo jak na wojnie.
Niestety na wojnie działaliśmy w grupie. Ja byłem ten mądry, ale potrzebowałem kogoś, komu mogłem podpowiadać, gdzie strzelać i do czego wykorzystywać swoją siłę. Na Arenie będę sam i na nic nie przyda mi się moja rzekoma mądrość.
Jak gdyby Al mógł czytać w moich myślach, zaraz pokręcił głową.
- Zawrzyj sojusz. Nie wciągaj w to wiele osób, wystarczy jedna, dwie, pomogą ci przetrwać na początku, a potem będzie już z góry.
Do pokoju wkroczyli Strażnicy i wskazali wymownie na drzwi. Callie rzucił się na mnie ostatni raz.
- Artusiu, obiecaj, że wygrasz – jęknął. Strażnicy odciągnęli go w stronę drzwi. – Artusiu, obiecaj!
Nie myśląc za bardzo o tym, co robię, zawołałem w stronę moich braci:
- Obiecuję!
