Ron i Hermiona – Brakujące Momenty
Część pierwsza: Cierpienie

(tytuł oryg. "Ron & Hermione Missing Moments: Hurt"
autorstwa LavenderBrown)


Gdy do wyboru są połamane kości i
złamane serce, Ron wybierze to pierwsze.


(fragmenty początkowe wg tłum. A. Polkowskiego)

Harry całował się z Cho Chang! – krzyknęła Ginny, teraz już bliska łez. – A Hermiona z Wiktorem Krumem, tylko ty uważasz, że to coś odrażającego, bo masz w tym tyle doświadczenia, ile dwunastolatek!

* * *

Doskonale wiesz, o czym mówimy! – żachnęła się Hermiona. – Naszpikowałeś Rona eliksirem szczęścia podczas śniadania! Felix Felicis!

– Mylisz się! – powiedział Harry, odwracając się do nich.

– Tak, zrobiłeś to, Harry, i to dlatego wszystko poszło tak dobrze, w drużynie Ślizgonów zabrakło dwóch dobrych graczy, a Ron obronił wszystkie strzały!

– Niczego mu nie dolewałem! – odparł Harry z uśmiechem. Wsunął rękę do kieszeni kurtki i wyjął z niej flakonik, który Hermiona rano widziała w jego ręce: był nadal pełen złotego płynu, a korek opieczętowany był woskiem. – Chciałem tylko, żeby Ron myślał, że to zrobiłem. Wiedziałem, że patrzysz, i udałem, że czegoś mu dolewam. – Spojrzał na Rona. – Nikt ci nie mógł strzelić gola, bo czułeś, że dzisiaj masz szczęście. Sam tego dokonałeś.

– Naprawdę nie było niczego w tym dyniowym soku? – zdumiał się Ron. – Ale... pogoda dopisała... Vaisey nie mógł grać... Naprawdę nie wypiłem eliksiru szczęścia?

Harry pokręcił przecząco głową. Ron gapił się na niego przez chwilę, a potem spojrzał na Hermionę i powiedział naśladując jej głos:

– „Dodałeś Ronowi eliksiru szczęścia, dlatego nikt ci nie mógł strzelić gola!". Widzisz, Hermiono? Potrafię bronić bez niczyjej pomocy!

* * *

Ron niemal biegł w stronę zamku, trzymając przy boku miotłę. Dwa dziewczęce głosy dzwoniły mu w uszach: głos Ginny – jego własnej siostry, nabijającej się z niego... sprawiającej, że czuł się jak głupi dzieciak... mówiącej mu o Hermionie i Krumie... i głos Hermiony... jeszcze gorszy. Ron zacisnął zęby, walcząc z nagłym pieczeniem pod powiekami. Jak mogła to powiedzieć... jak mogła uwierzyć...

Ona myśli, że jesteś śmieciem, zawsze tak uważała. Na pewno miała niezły ubaw, po tym jak ją pocałowałeś. Wydawało ci się, że wszystko idzie świetnie, a ona śmiała się z ciebie porównując z Krumem, uznając cię za żałosnego przy wielkim Vikim, który gra w quidditcha lepiej niż ktokolwiek, który może mieć każdą dziewczynę, i który musiał akurat mieć Hermionę...

Ron próbował myśleć racjonalnie. Hermiona całowała się z Krumem wieki temu, a Ron początkowo wierzył, że Harry doprawił jego sok z dyni, Hermiona całowała się z Krumem wieki temu...

I dalej pisała do niego listy. Zostali korespondencyjnymi przyjaciółmi; przyjaciółmi, którzy całowali się, a może i coś więcej... którzy najprawdopodobniej mieli całkiem niezły ubaw z tego idioty Rona Weasleya...

Ron skręcił gwałtownie w stronę małego zagajnika na skraju Zakazanego Lasu, znikając wśród gałęzi. Z trudem udało mu się powstrzymać od uderzenia pięścią w gruby pień. Zamiast tego pochylił się i przygnębiony oparł czoło o drzewo, nie zważając na to, że kora kaleczy mu skórę.

Pieczenie oczu powróciło, wraz z okropnym ściskaniem w gardle. Czuł się, jakby miał dziurę w piersi, gwałtownie rozszerzającą się pustkę, która wypełniała jego wnętrze i sprawiała ból, jakiego nigdy jeszcze w życiu nie doświadczył.

Przypominał sobie każdą przykrość, której doznał w życiu: zaczynając od Freda, który dorobił mu rogi, gdy miał cztery lata, poprzez pierwszy upadek z miotły, uderzenie w głowę przez białą królową, złamanie mu nogi przez Syriusza, i wreszcie poparzenie przez macki mózgu.

Wspomnienia tych i innych przykrych zdarzeń wypełniały umysł Rona wraz z przemożną, przytłaczającą myślą, że chętnie doświadczyłby każdego i wszystkich jednocześnie, tu i teraz, gdyby tylko zdołały przerwać ten ból wewnątrz jego piersi.

Bezużyteczny... żałosny... śmieć...

Powinien był wiedzieć, pomyślał gorzko. Powinien był się domyślić, że to było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Dlaczego kiedykolwiek miałaby na niego spojrzeć w ten sposób? Dlaczego, skoro jest taka olśniewająca, zdolna i wspaniała, miałaby spojrzeć na niego, który, wobec niej jest tak mało znaczący? Jego wnętrze paliło z bólu, gdy przypomniał sobie jak zaprosiła go na przyjęcie u Slughorna. Paliło jeszcze bardziej, gdy wspomniał czas w Norze, przed przyjazdem Harry'ego...

O, Boże. Wiedziała cały czas, od początku wiedziała, co czuł, nawet zanim on sam to sobie uświadomił. I śmiała się z niego. Na pewno pisała do Vicky'ego, mówiąc mu o wszystkim: że jakiś śmieszny, żałosny palant się w niej zakochał – zakochał się w niej – i jakim jest zerem przy świetnie całującym, wspaniałym graczu quidditcha – wielkim Wiktorze.

Ron przełknął boleśnie pomimo zaciśniętego gardła i wyprostował się. Zdał sobie sprawę, że na jego policzkach były łzy – starł je gwałtownie ręką. Jak gdyby wszystkiego było mało, teraz ukrywał się w jakimś cholernym lesie, płacząc za dziewczyną. Dziewczyną, która wcale nie była piękna, która traktowała go jak śmiecia, uważała się za lepszą i mądrzejszą od innych, która miała głupie rozczochrane włosy, głupie brązowe oczy i głupie różowe usta, i głupi uśmiech. Za dziewczyną, która czyniła wyrwę w jego piersi jeszcze większą.

Wyprostował się i wziął kilka głębokich oddechów, próbując się uspokoić, pragnąc jakoś zmniejszyć tę pustkę. Intensywnie myślał nad jakimś planem, nad czymś, co zmniejszyłoby ból, jakoś wypełniło tę próżnię. Z tymi myślami przyszło kolejne pragnienie: zranić ją. Gdyby tylko mógł sprawić, żeby czuła choćby dziesiątą część tego, co on – byłaby w tym jakaś sprawiedliwość, czyż nie? Tak, byłaby.

Wyszedł z zagajnika i zaczął wracać do zamku. Uczniowie chodzili bez celu, tu i tam, inni ociągając się, wracali powoli do szkoły – chcieli nacieszyć się jeszcze ostatnim dniem ładnej pogody przed nadejściem zimy. Ron przyspieszył kroku. Z jakiegoś powodu chciał dotrzeć do pokoju wspólnego przed nią, by móc się przygotować, by mogła zobaczyć... ale co?

Jego, przyjemnie spędzającego czas? Oczywiście, tak. Ale... nie, to było za mało. Udawanie, że nie zależy mu na tym, co powiedziała nie było wystarczające, zresztą nie był na tyle dobrym aktorem.

– Ron? – zabrzmiał dziewczęcy głos, inny od głosów Hermiony i Ginny.

Odwrócił się i w tej jednej, cudownej chwili ukazało mu się rozwiązanie. Poczuł przypływ triumfu i pustka w jego piersi zmniejszyła się odrobinę.

– Cześć, Lavender.

Lavender uśmiechnęła się do niego zalotnie. Zauważył, że była całkiem ładna, z tymi swoimi włosami blond – żadnej, dzięki Bogu, absurdalnej, brązowej burzy włosów. Jej oczy miały raczej atrakcyjny, niebieski, prawie fioletowy, kolor.

– Gratulacje – powiedziała zbliżając się niepostrzeżenie i lekko kołysząc biodrami. – Byłeś świetny. – Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia, przesuwając sugestywnie palce wzdłuż klamer i rękawicy, którą ciągle miał na sobie.

– Dzięki – odpowiedział pewnym siebie, szpanerskim tonem.

– Chcesz ze mną iść na przyjęcie w pokoju wspólnym? – zapytała mruczącym głosem. Nie można było pomylić się, co do jej intencji, czy uczuć. Od tygodni wysyłała te oczywiste sygnały.

Ron spojrzał na nią przez chwilę, wahając się. Pustka w jego piersi powiększyła się odrobinę. Przed sobą miał dziewczynę, która nie dawała sprzecznych sygnałów, nie zapraszała go w jednej minucie na przyjęcie, by w następnej całować się z jakimś facetem, która nie udawała, że go lubi, by po chwili flirtować – flirtować! – z jego najlepszym przyjacielem.

Mówić Harry'emu, że jest taki atrakcyjny, a mnie traktować jak powietrze...

I nagle wszystko wydało się Ronowi takie proste i realne, na tyle przyjemne, aby zdusić ból w jego piersi, tam, gdzie miał serce. Stała przed nim jedyna osoba, która go pragnęła, która nie uważała go za śmiecia, dla której nie był żałosny – lub może był, ale teraz nie obchodziło go to. Chciała go w tym momencie i to mu wystarczało. Zapragnął ulżyć sobie w całym swoim bólu.

– Jasne – Ron usłyszał swoje słowa, jakby wypowiadał je kto inny, po czym podążył za nią do zamku.

Patrząc z perspektywy czasu, Ron nie był w stanie przypomnieć sobie zbyt wiele z ich powrotu do wieży Gryffindoru. Mgliście pamiętał, jak Lavender wzięła go za rękę, bez przerwy tajemniczo się uśmiechając. Zupełnie nie mógł przywołać w pamięci jak i kiedy znalazł się w kącie pokoju z przyciśniętą do siebie Lavender, z jej ustami na swoich, jej językiem ślizgającym się po jego. Po prostu, jakoś tam się znalazł. Całował ją szaleńczo, intensywnie, niewprawnie. Cieszył się z faktu, że zdawała się nie zważać na jego raczej amatorską technikę. Jej ręce wędrowały w górę i w dół po jego plecach i wydawała z siebie ciche odgłosy – nie był pewny czy były one prawdziwe, czy udawane, ale nie dbał o to – był zdecydowanie podniecony. Nie dość, by wypełnić pustkę w jego piersi choćby w połowie, ale wystarczająco, by zapomnieć na parę cudownych minut, że jest inna dziewczyna. Dziewczyna, której desperacko pragnął, a która wzgardziła nim i sprawiła, że czuł się mniej niż nikim.

Ron właśnie przyciągał Lavender jeszcze bliżej siebie, kiedy usłyszał hałas. Oderwał się od niej na dostatecznie długą chwilę, by zobaczyć parę brązowych oczu i burzę puszystych brązowych włosów. Oczy te wpatrywały się w niego. Rzucił im nienawistne spojrzenie, zanim z premedytacją zatopił swoje usta w Lavender. Podczas pocałunku otworzył powieki na tyle, by ujrzeć wybiegający z pokoju brązowy kontur włosów, za którym podążył Harry.

Przez dwie fantastyczne sekundy czuł napływ triumfu: wygrał – spojrzenie Hermiony było oczywiste – sprawił jej ból. Ron rozkoszował się jej cierpieniem, tym że mógł je sprawić, że miał taką zdolność.

Po chwili jednak, poczuł coś, co zacisnęło się na jego sercu i zdał sobie sprawę, że to było poczucie winy. Oderwał się od Lavender pod pretekstem wzięcia oddechu. Zaczęła całować jego szyję. Przełknął, nie czując jej raczej niezdarnych starań i znienawidził się. Gdzie się podziało, do cholery, to wspaniałe samopoczucie, które przed chwilą miał? Dlaczego, do cholery, czuł się winny? Więc zranił Hermionę, wielka sprawa! Ona to zaczęła! To wszystko jej wina!

Poczuł jak ręce Lavender ześlizgują się niżej, na jego pośladki, choć w tej chwili ledwie zauważał fakt, że piękna dziewczyna pieści tę część jego ciała. Poczuł, że opanowuje go przemożne pragnienie, żeby wybiec z pokoju i znaleźć Hermionę. Znaleźć ją i przeprosić za wszystko, za każdą złą rzecz, którą powiedział lub zrobił, żeby powiedzieć jej, że nie dba o to, że całowała Kruma raz, dwa czy sto razy, jeśli tylko oznaczałoby to, że mu wybaczy i będzie z nim, i...

– Ron – wyszeptała Lavender.

– Co...? – Ron zamrugał i spojrzał na dziewczynę, z którą był: uśmiechała się do niego swoimi błyszczącymi fioletowymi oczami i nabrzmiałymi, różowymi wargami. Próbował znaleźć coś pociągającego w jej zarumienionym, niedbałym wyglądzie, ale nie potrafił.

– Chcesz iść w jakieś bardziej odosobnione miejsce?

Nie. Chcę znaleźć Hermionę. Chcę Hermiony...

Hermiona nie chce ciebie, pamiętasz? Uważa cię za nieudacznika.

Nieudacznik... śmieć...

– Pewnie – odpowiedział Ron. Lavender zachichotała, chwyciła jego rękę i opuścili przyjęcie. Ron usłyszał po drodze kilka sprośnych gwizdów, które niewątpliwie pochodziły od Deana i Seamusa. Zanim wygramolił się przez drzwi w portrecie, kątem oka zobaczył Parvati, która spoglądała na niego pytająco.

Gruba Dama westchnęła ze zniecierpliwienia, gdy wypuszczała Rona i Lavender na zewnątrz.

– Nie narozrabiajcie za bardzo! – strofowała, spoglądając na nich porozumiewawczo.

– Znajdźmy jakąś klasę – zasugerowała Lavender, machając do zamykającego się portretu Grubej Damy.

– Dobra – powiedział Ron, a Lavender uśmiechnęła się. Ron zmusił się do uśmiechu, zmusił się do osiągnięcia takiego samego entuzjazmu, jaki ona okazywała.

Nie było mu trudno nakręcić się, bo Lavender co chwilę przerywała ich poszukiwania, by atakować go swoimi ustami. Ron odwzajemniał pocałunki. To miło być całowanym w ten sposób, nawet niewprawnie. Po pewnym czasie Lavender wskazała pomieszczenie, które wydawało się puste. Ron uśmiechał się teraz i właściwie dobrze się bawił.

Otworzyli drzwi, a Ron przepuścił ją do środka, gdzie nagle umilkła w połowie chichotu i zamarła.

Ron odwrócił się i dziura w jego piersi zdała się eksplodować. Była tam – wzburzone włosy i sarnie oczy – siedziała na biurku, co dziwne, ze stadem grubych, żółtych kanarków fruwających wkoło nad jej głową. Ron ujrzał pozbawiony życia, przygnębiony wyraz jej brązowych oczu i poczuł się jakby z pokoju wyssano całe powietrze. On sprawił, że tak wygląda. Nie było już triumfu, tylko poczucie winy.

– Och... – powiedział głupio Ron, uświadamiając sobie, że jest tu także Harry.

– Ups! – pisnęła cicho Lavender i wyleciała z klasy, chichocząc.

Niezręczna cisza przedłużała się. W pokoju czuło się chłód i pustkę, jakby jego wnętrze zapełniło się właśnie setką dementorów. Oczy Hermiony były teraz skupione na Ronie. Nie mógł tego znieść, nie mógł patrzeć na nią. Był wściekły i czuł się winny, ale najmocniej odczuwał ból, który wdzierał się do jego wnętrza. Ron wiedział, że nie może jej pozwolić tego zobaczyć: niech dalej myśli, że jest podekscytowany przebywaniem z Lavender.

– Hej, Harry! – powiedział nienaturalnie głośno, walcząc o beztroski ton. – Zastanawiałem się, gdzie się podziałeś!

Usłyszał jak Hermiona ześlizguje się z biurka, ciągle mając te śmieszne kanarki wokół swojej głowy.

– Nie powinieneś zostawiać Lavender samej na korytarzu – powiedziała cicho. – Będzie się zastanawiać, gdzie się podziałeś.

Ron zwrócił wzrok na Hermionę, która już na niego nie patrzyła. Obserwował jak powoli przechodzi przez pokój: jej plecy były zdumiewająco wyprostowane. Poczuł niewielką ulgę, że Hermiona nie ma zamiaru urządzić mu sceny, ale z drugiej strony drażniła Rona jej obojętność. Czy nie pokazywała dziesięć minut temu, jak bardzo cierpi? Czy teraz udawała? Tak jak wcześniej udawała, że jest nim zainteresowana?

Oppugno!

Ron ledwie zdążył zdać sobie sprawę z tego, że Hermiona krzyknęła i wycelowała w niego różdżką, gdy tuzin grubych, żółtych, pierzastych kulek groźnie świergocąc, wystrzelił w jego kierunku. W porę zasłonił się rękami, gdy kanarki zaatakowały, dziobiąc go i drapiąc.

Nie mógł w to uwierzyć. Zaatakowała go. Na pewien mały, chory sposób ucieszył się, bo przynajmniej dowodziło to, że cierpiała tak mocno jak on.

Lub może nie...

Jakiś szczególnie złośliwy ptak, rozciął mu ramię ostrymi jak brzytwa pazurkami i pojawiła się krew. Gdy kolejny z nich zranił jego policzek, dotarło do niego, że Hermiona ma zamiar pozostawić go tu, w roju kanarków. Złość wzięła nad nim górę.

– Zabieeerz je ode mnieee! – ryknął, uderzając zamaszystym ruchem ręki w ptaka i odpędzając go. Hermiona nie reagowała. Zdołał zobaczyć jak rzuca mu spojrzenie pełne furii, zanim szarpnęła drzwi i wyszła ze złością. Ron usłyszał szloch i być może znalazłby przyjemność w tym, że płakała, gdyby nie fakt, że kolejny kanarek wbijał się w jego rękę.

– Harry! – krzyknął – Może byś mi pomógł!

Harry, który patrzył z posępnym, zrezygnowanym wyrazem twarzy na wychodzącą Hermionę, zamrugał i odwrócił się.

– Przepraszam! – zawołał, unosząc różdżkę. – Finite!

W jednej chwili rój psychotycznych kanarków przestał atakować. Harry trzykrotnie używał wobec nich Zaklęcia Znikającego, zanim udało mu się wszystkich pozbyć.

Ron stał, dysząc i krwawiąc.

– Wszystko w porządku? – zapytał Harry.

– Świetnie – odezwał się Ron. – Po prostu świetnie.

– Chodź – usiłował przekonać go Harry. – Zaprowadzę cię do Pomfrey.

– Nie, dzięki – warknął Ron. – Pójdę znaleźć Lavender.

– Ron, nie.

– Co, nie? – krzyknął Ron, aż zabolało go gardło – Nie idź z dziewczyną, która naprawdę mnie lubi, która nie uważa, że we wszystkim jestem do kitu? Wybacz, ale nie posłucham twojej rady, Harry!

– Hermiona nie uważa, że jesteś do kitu – powiedział Harry niemal błagalnym tonem.

Przez ułamek sekundy Ron tak bardzo chciał mu uwierzyć, uwierzyć, że Harry nie mówi tego tylko po to, aby poczuł się lepiej. Takie myślenie wypełniało pustkę w piersi Rona nadzieją, a to przypominało mu, że miesiącami nią żył i tylko zwiększyła jego cierpienie. Ron spojrzał na Harry'ego i poczuł pieczenie pod powiekami.

– Prawie mnie nabrała – odparł i wyszedł powoli z klasy, ignorując smutne spojrzenie Harry'ego.

Lavender czekała na niego. Gdy go ujrzała, wydała z siebie okrzyk.

– Ron, co się stało?

– Nic – odpowiedział.

– Ale...

– Nie chcę o tym mówić, dobrze? – odparł ostro.

– Nie bolą cię? – zapytała Lavender – Jeśli nie masz zamiaru iść do Pomfrey, to pozwól mi przynajmniej trochę oczyścić te skaleczenia – dodała, wyjmując różdżkę.

– W porządku – powiedział głucho Ron i stanął w milczeniu, podczas gdy Lavender oczyszczała zranienia machnięciami różdżki. Nadal mocno piekły, ale nie dbał o to. Chciał, żeby bolały, chciał, żeby fizyczne cierpienie zastąpiło pusty ból w jego piersi...

Ale nic z tego: bolące zadrapania przypominały mu o Hermionie. Efekt był taki, że teraz cały cierpiał: psychicznie i fizycznie. Wydawało się, że nic nie jest w stanie uwolnić go od tego, co teraz przeżywał...

– Ron?

Opamiętał się i uświadomił, że Lavender stoi obok.

– Ciągle chcesz gdzieś iść? – zapytała, tym razem bardziej nieśmiało.

– Tak – Ron odparł natychmiast. – Chodźmy, ale nie tutaj.

Poszli i skończyli w sali Zaklęć. Całowali się i całowali bez pamięci. W pewnym momencie Lavender wzięła jego dłoń i położyła na swojej piersi. Ron przełknął nerwowo: z pewnością nie było właściwe, że posuwał się tak szybko, że pozwoliła mu posuwać się tak szybko. Lavender uciszyła jego rozterki, całując go i łapiąc za pośladki. Ron pozwolił sobie ją dotykać, dał jej dotykać siebie, przez chwilę pozwolił sobie zatracić się w dziewczynie, która na pewno nie złamie jego serca.