A/N Akcja dzieje się po wydarzeniach z Sharpe's Rifles. Tym razem zdecydowanie bliżej kanonu książkowego, ale i do ekranizacji trochę odniesień jest. W dalszych rozdziałach pojawi się na przykład postać, której znajomość z Sharpe'em na tym etapie jego przygód wynika z chronologii filmowej, w książce się jeszcze nie znali.

Ponieważ wymyślanie tytułów jest dla mnie najtrudniejszą częścią pisania, znowu ukradłam go z piosenki Bułata Okudżawy.

Betowała Tina Latawiec.


Wybaczcie piechocie

Rozdział 1

Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, kiedy niewielki oddział żołnierzy pojawił się na bezimiennej przełęczy. Towarzyszący im konno oficer w granatowym mundurze Korpusu Inżynierów zatrzymał swojego wierzchowca i wyciągnął tabakierkę, po czym, kichnąwszy solidnie, utkwił wzrok w rozciągającej się przed jego oczami dolinie. Był to kapitan Michael Hogan, Irlandczyk w służbie wywiadowczej innego Irlandczyka, sir Arthura Wellesleya, generała stojącego na czele brytyjskich oddziałów na Półwyspie Iberyjskim. Jednak prawdziwym dowódcą tej garstki strzelców był maszerujący pieszo razem ze swoimi podkomendnymi porucznik Richard Sharpe. Na pierwszy rzut oka trudno było nawet odróżnić go od reszty żołnierzy. Mundur Sharpe'a był równie zniszczony jak te należące do jego ludzi, na plecach niósł plecak, w ręku zaś karabin jak zwykły szeregowiec. Wyróżniała go czerwona szarfa wokół bioder oraz długi, ciężki i nieporęczny kawaleryjski rapier przy boku, będący bronią raczej rzeźnika niż dżentelmena – ci nosili zwykle lekkie i eleganckie szabelki. Porucznik Sharpe nie był jednak dżentelmenem. Jego matka była dziwką, wychowała go ulica, zaś armia od lat stanowiła jego jedyny dom. Walczył w Indiach jako prosty żołnierz, dopóki w trakcie bitwy pod Assaye nie uratował życia sir Arthura, który nagrodził bohaterski czyn sierżanta patentem oficerskim.
Sharpe nie posiadał konia. Jak sam twierdził, dobry oficer powinien cierpieć dole i niedole swoich ludzi, zaś jeździec wśród piechoty stanowił doskonały cel dla ćwiczeń strzeleckich wroga. Choć to wszystko było prawdą, główna przyczyna była jednak znacznie prostsza – Richarda po prostu nie było stać na wierzchowca. Zmęczony, zatrzymał się teraz u boku kapitana i oparł dłoń na łopatce jego gniadosza.
– Wioska. – Hogan wyciągnął lewą rękę przed siebie, prawą podsunął zaś tabakierkę towarzyszowi, który odmownie potrząsnął głową. – Może prześpimy się dziś jak ludzie i przy okazji zasięgniemy języka? – Oficjalnie inżynier, nieoficjalnie zaś szpieg generała Wellesleya, poszukiwał właśnie dowódcy lokalnych partyzantów, człowieka znanego jako Félix, natomiast Sharpe i jego strzelcy stanowili jego eskortę, podobnie jak i na kilku jego poprzednich wyprawach w stronę portugalsko-hiszpańskiej granicy. Ponieważ musieli poruszać się szybko i po niełatwym terenie, nie zabrali ze sobą namiotów. Wszyscy, łącznie z oficerami, nawykli byli do spania na gołej ziemi, noce były jednak jeszcze dość chłodne, zaś przed nimi rozpościerała się otwarta przestrzeń, na której palenie ognisk mogło okazać się ryzykowne.
Sharpe obejrzał się na swoich żołnierzy. Byli zmęczeni całodziennym marszem, jednak żaden z nich nie skorzystał z okazji i nie przysiadł na skraju drogi. Stali prosto w równej kolumnie i cierpliwie czekali, aż dwaj oficerowie podejmą decyzję. Porucznik uśmiechnął się nieznacznie. Lubił tych ludzi. W cywilu wyrzutki i pijacy, wiejscy kłusownicy i miejscy kieszonkowcy, prawdziwe szumowiny z samego dna społeczeństwa. Armia dała im dom, utrzymanie, a przede wszystkim pintę rumu dziennie. Dała im też coś ważniejszego – dumę. Byli teraz strzelcami, elitą armii Jego Królewskiej Mości, nawet jeśli większość regularnej piechoty nie potrafiła tego pojąć. Mieli cel w życiu, a choćby cel ten stanowiło jedynie zabić Żabojada, samemu przy tym nie ginąc, to i tak było to więcej, niż wielu z nich mogło oczekiwać od życia. I Richard dziękował losowi, który sprawił, że przypadkowo odłączyli się od reszty pułku podczas chaosu towarzyszącego odwrotowi armii sir Johna Moore'a z Hiszpanii i, zgubiwszy się raz a dobrze, dotychczas nie zdołali wrócić. Gdyby nie ten przypadek, Sharpe znajdowałby się teraz wraz z resztą 95. Pułku Strzelców w ich koszarach w Anglii i nadal byłby zaledwie kwatermistrzem. Oficerowie awansowani z sierżanta nie mieli zwykle większych perspektyw. Nie było ich stać na kupienie sobie wyższego stopnia, nowi koledzy zaś gardzili nimi ze względu na ich niskie pochodzenie, nie dopuszczając ich do zaszczytniejszych funkcji. Sharpe nienawidził kwatermistrzowskich obowiązków. Był żołnierzem w pełnym tego słowa znaczeniu. Spędził w armii całe swoje dorosłe życie i nie umiał nic innego prócz walki i zabijania. W tym zaś był niezrównany. Dlatego był teraz szczęśliwy, przemierzając bezdroża Portugalii jako eskorta kapitana Hogana. I choć miał nadzieję, że nie spotkają francuskich patroli na tej pogranicznej ziemi niczyjej, położonej wprawdzie niedaleko terenów zajętych przez wojska marszałka Soulta, ale nieco na uboczu, to jednocześnie jakiś cichy głosik w jego głowie szeptał mu, że wolałby zmierzyć się teraz z całą armią Żabojadów niż z pułkową robotą papierkową.
Wiedząc jednak, że należało zachować ostrożność, nie odpowiedział od razu Hoganowi, a zamiast tego wydobył lunetę, by przyjrzeć się wskazanej przez inżyniera wiosce. Gdy rozkładał przyrząd, mimowolnie przesunął palcami po znajdującej się przy nim plakietce z wygrawerowanymi słowami:

W dowód wdzięczności
A.W.
1803

Luneta ta stanowiła najcenniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek posiadał i prędzej umarłby z nędzy i głodu, niż sprzedał ją lub zastawił.
– Wygląda na opuszczoną – stwierdził Sharpe po chwili przypatrywania się wiosce. – Kościół jest w zgliszczach, część domów także. Nie widzę ani jednej żywej duszy.
– Sir? – Sierżant Patrick Harper odłączył się od kolumny i podszedł do oficerów. – Niedługo zacznie się ściemniać.
– Wiem, Pat, nie musisz mi przypominać – odburknął porucznik. Harper miał rację, jeśli zamierzali zejść do wioski, nie wiedząc, czego mogą się w niej spodziewać, lepiej było zrobić to za dnia, jednak nie zamierzał przyznać sierżantowi, że potrzebuje jego rad. Patrick zresztą i tak wiedział swoje.
– Przeklęci Anglicy nigdy nas nie docenią, prawda, sierżancie? – wtrącił się tymczasem Hogan.
– I bardzo dobrze, sir. Łatwiej będzie nam się od nich uwolnić. – Potężny Irlandczyk wyszczerzył zęby.
Hogan również uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi.
– I co, Richardzie? Zaryzykujemy? – zapytał, lecz jego ton powiedział porucznikowi, że inżynier jest zdecydowany udać się do wioski. Niekoniecznie ze względu na możliwość przenocowania pod dachem, lecz przede wszystkim dlatego, że jeśli została ona zniszczona przez Francuzów, dobrze było wiedzieć, jak dawno to się stało. Według informatorów Hogana okolica była wolna od Żabojadów, którzy obawiali się starć z partyzantami na zdradliwym górskim terenie, jednak sytuacja na froncie nieraz ulegała zmianie z dnia na dzień i niczego nie można było być pewnym. Poza tym jeśli strzelcy napotkaliby jakichś wieśniaków, może zdołaliby uzyskać informację, gdzie szukać Félixa. Hogan nie wtajemniczył dokładnie Sharpe'a w swoje zadanie, jednak porucznik podejrzewał, że jego towarzysz nie wiedział, gdzie dokładnie znajdowali się partyzanci i liczył, że to oni skontaktują się z nim sami, gdy odkryją Anglików na swoim terenie. Na razie jednak po lokalnych bojownikach nie było śladu. Richard jeszcze przez moment przypatrywał się wiosce, w końcu podjął decyzję.
– Hagman, Cooper, idźcie przodem – zarządził. Odczekał kilka minut, pozwalając zwiadowcom się oddalić, po czym odwrócił się do Harpera.
– Sierżancie, ruszamy – rozkazał.
W wiosce rzeczywiście nie było żywej duszy. Odór rozkładających się martwych był za to tak straszny, że strzelcy mieli ochotę natychmiast zawrócić. Hogan, przyciskając perfumowaną chusteczkę do nosa, nakazał im jednak iść naprzód. Pierwsze ciała znaleźli zaledwie po paru krokach. Leżały tu co najmniej kilka dni i to, czego nie rozszarpały zwierzęta, zdążyło już zacząć się rozkładać.
– Biedacy – mruknął sierżant Harper pod nosem, dostrzegłszy, że wśród ofiar dominowały kobiety, dzieci i starcy.
– Mężczyźni poszli do lasu – wyjaśnił kapitan Hogan. Partyzanci byli nieraz brutalni, ich główną bronią był strach, jaki wzbudzali we wrogach. Lepiej uzbrojeni Francuzi bez trudu pokonaliby ich w otwartej walce, jednak to oni lepiej znali swój kraj i mieli wsparcie jego mieszkańców. Im dłużej zaś prowadzili tę wojnę podjazdową, tym bardziej doskonalili umiejętność wprowadzania znienawidzonych okupantów w pułapki, z których mało kto uchodził żywy. Chcąc nie chcąc, Francuzi zaczęli zwalczać wroga tą samą bronią. Nie potrafiąc dopaść kryjących się po lasach mężczyzn, swoją wściekłość i żądzę zemsty zwracali nieraz przeciwko tym, którzy pozostali w domach. Liczyli przy tym, że partyzanci, strwożeni losem matek i żon, zaprzestaną walki, jednak efekt okazywał się zazwyczaj całkiem odwrotny.
– Musimy ich pochować – zarządził Hogan, gdy strzelcy upewnili się już, że wroga nie ma w pobliżu.
Sharpe skrzywił się z niechęcią.
– Dużo ich – mruknął. – Północ nas zastanie.
– Trudno, to nasz chrześcijański obowiązek – przerwał mu kapitan stanowczo, zaraz jednak zastanowił się nad logiczniejszymi argumentami. – Zależy mi na przychylności Félixa i jego ludzi, Sharpe. A oni wprawdzie nienawidzą Francuzów, ale nas też zaledwie tolerują. Wieść o tym, że pozostawiliśmy ich zmarłych psom na pożarcie, raczej nie zjedna nam ich sympatii.
– Gdyby mieli się o tym dowiedzieć, musieliby być w okolicy. A gdyby tak było, sami już by ich pochowali – zauważył Sharpe. – Kto wie, może ten cały Félix jest już w drugim końcu kraju – prychnął.
– Zapewniam cię, Sharpe, że senhor Félix znajdzie się we właściwym czasie – odparł Hogan spokojnie. – A teraz bądź tak miły i każ swoim chłopcom poszukać jakichś łopat.
– Myśli pan, że Francuzi ich nie zabrali? – Porucznik uśmiechnął się kpiąco, jednak, nie mając większego wyjścia, poszedł wykonać rozkaz.
Parę minut później jego uwagę zwrócił dobiegający skądś harmider. Obaj z Hoganem ruszyli w stronę jego źródła i zaraz po wyjściu zza węgła jednej z chat coś miękkiego odbiło się od nóg porucznika. Sharpe zaklął, zaskoczony, ale w porę złapał za ramię drobną, sześcio-, góra siedmioletnią dziewczynkę w brudnej sukienczynie. Mała pisnęła ze strachu i usiłowała mu się wyrwać, ale wtedy goniący ją Harris przyskoczył i porwał ją na ręce. Dziewczynka krzyknęła i zaczęła się szamotać, nie dając uspokoić się wypowiedzianym łamanym portugalskim łagodnym zapewnieniom rudowłosego strzelca oraz irlandzkiego oficera, że są przyjaciółmi i nic jej nie zrobią.
– Puść ją, Harris, nie tak mocno – mruknął strzelec Hagman, podchodząc bliżej. Zignorował obu oficerów i delikatnie wyciągnął ręce po znajdę. Najwyraźniej coś w jego łagodnym, serdecznym uśmiechu wzbudziło zaufanie dziewczynki, która uspokoiła się nieco i pozwoliła się objąć, a po chwili, łypnąwszy niepewnie na pozostałych, wtuliła się w ramiona mężczyzny i wybuchła płaczem.
– Już dobrze, malutka. Wszystko będzie dobrze. – Dziewczynka najprawdopodobniej nie znała angielskiego, lecz spokój starego strzelca dobrze na nią wpłynął, bo choć nadal pochlipywała cicho, nie próbowała się już więcej wyrwać.
– Zapytaj ją, jak się nazywa, Dan – podsunął przyjacielowi Harris.
– Lepiej zapytaj ją, jak dawno odjechali Francuzi – wtrącił się kapitan Hogan.
– I w ogóle dowiedz się, co się tutaj stało – dorzucił Sharpe. – Harris, będziesz robił za tłumacza.
– To może zaczekać, sir – zaprotestował natychmiast Hagman, na chwilę przerywając szeptać uspokajająco do ucha dziewczynki. – Kruszynka cała drży, nie wiadomo, kiedy ostatnio jadła albo spała. Jeszcze zdąży pan ją przesłuchać, sir – powiedział proszącym tonem.
Chcąc nie chcąc, Sharpe uległ swojemu podkomendnemu. Najstarszy wśród strzelców Hagman był sercem i przyszywanym ojcem oddziału, należąc do tych kliku żołnierzy, których rad porucznik nie zwykł ignorować.
– Jasne – mruknął. – Pilnuj jej, Dan. A wy, parszywe lenie, do łopat! – warknął w stronę przyglądających się całemu starciu strzelców.

– Co z nią zrobimy? – spytał Sharpe pół godziny później, wskazując na dziewczynkę. Żołnierze kończyli właśnie kopać groby. Dwaj oficerowie przyglądali się im, siedząc na stercie kamieni w otoczeniu Chosen Men. Stopień ten istniał tylko i wyłącznie w strzelcach i stanowił nagrodę za specjalne zasługi. Ci, którzy nosili pojedynczą białą opaskę na prawym rękawie kurtki, byli zwolnieni ze wszelkich prac polowych i obowiązków innych niż te bezpośrednio związane z walką. Byli prawdziwą elitą oddziału.
Dziewczynka, która, jak się okazało, miała na imię Carla, odpowiedziała w końcu na parę pytań kapitana, spałaszowała trochę twardego chleba i suszonej wołowiny – jedynego pożywienia, jakie mieli ze sobą strzelcy – i drzemała teraz spokojnie w ramionach Hagmana. Budziła się co jakiś czas, spoglądała podejrzliwie na siedzącego nieopodal Harrisa, który z jakiegoś powodu wybitnie jej się nie podobał, jednak póki stary strzelec nie próbował wypuścić jej z objęć, sprawiała wrażenie spokojnej.
W odpowiedzi na pytanie porucznika Hogan wzruszył ramionami.
– Twierdzi, że kiedy przyszli Francuzi, matka ukryła ją w skrytce pod podłogą. Długo bała się wyjść, miała ze sobą bochenek chleba, więc nie ma pojęcia, ile minęło dni.
Sharpe spojrzał na stertę zwłok. Dopóki na nią nie patrzył, zdążył już przyzwyczaić się do zapachu rozkładu na tyle, by móc znów normalnie oddychać, ale ilekroć przypominał sobie o ich obecności, znów miał wrażenie, że zaraz dostanie torsji.
– Myśli pan, że tam jest jej matka, sir?
– Nie sądzisz chyba, że każę dziecku oglądać zwłoki? – prychnął kapitan w odpowiedzi. Niemal każda ze znalezionych kobiet została zgwałcona, nieważne, czy miała lat dwanaście, czy osiemdziesiąt dwa. Żołnierze nie byli wybredni. Patrząc na śpiącą spokojnie dziewczynkę, Hogan nie mógł odpędzić od siebie myśli, jak mało brakowało, by i ją spotkał podobny los.
– Nie wiem, Sharpe, nie mam pojęcia. Ale gdyby żyła, już by po nią wróciła – dodał po chwili łagodniej.
– Zabieramy ją ze sobą – bardziej stwierdził niż zapytał Richard, odpowiadając na swoje własne pytanie.
– Zabierzemy ją do partyzantów – potwierdził Hogan. – To jej krajanie, zaopiekują się nią. Zresztą może uda się znaleźć jakąś jej rodzinę.
Kiedy strzelcy zakończyli pracę i odmówili krótką modlitwę nad grobami poległych, była już ciemna noc, jednak żaden z nich nie protestował, gdy Sharpe zarządził wymarsz.
– Myślisz, że przyjdą tu dzisiaj ich duchy? - szepnął Ben Perkins, najmłodszy żołnierz w oddziale, z przestrachem oglądając się za siebie.
Idący z nim w parze Hagman skarcił go cichym syknięciem.
– No co, przecież ona i tak nie rozumie po angielsku – obruszył się chłopak, łypiąc spod oka na dziewczynkę w ramionach przyjaciela. Carla stanowczo zaprotestowała, kiedy kapitan Hogan zaproponował, że weźmie ją przed siebie na konia, a Hagman nie miał nic przeciwko niesieniu jej na rękach. Ile ona może ważyć, kruszynka taka, uśmiechnął się ciepło, kiedy małe rączki wczepiły się w jego szyję jakby w obawie, że ktoś zechce oderwać je siłą.
– To nic, synku. Nie wywołuj wilka z lasu – mruknął stary strzelec w odpowiedzi. Jak wielu jego towarzyszy bez wahania maszerował wprost na bagnety wroga, ale nigdy, przenigdy nie poszedłby samotnie na cmentarz nocą. A wioska, która została za ich plecami, była teraz niczym innym jak cmentarzyskiem.
Gdzieś w dali zahukała sowa, odpowiedziało jej szczekanie zdziczałego psa, poza tym wokół panowała jednak cisza. Gdzieś pośród otaczających ich wzgórz czaił się wróg, ale obozował też i przyjaciel. A przynajmniej mieli nadzieję, że Félix okaże się nim być. Tak czy inaczej, wąska, nierówna droga była wciąż widoczna przed nimi, odznaczając się swoją jaśniejszą barwą od czarnej w mrokach nocy roślinności. Strzelcy maszerowali przed siebie.

c.d.n.