~ Hirako Shinji ~
Znalazłem się w swoim wewnętrznym świecie, tak samo, jak wiele razy wcześniej. Nie dziwiło to, że miałem niebo pod stopami i ziemię nad głową, przyzwyczaiłem się i przyjąłem do siebie, że po prostu taki jestem. Było mi z tym dobrze i nigdy się nad tym nie zastanawiałem, nigdy się nie wahałem by stawiać kolejne kroki. To był mój własny świat, którego byłem jedynym władcą. Tylko, że tym razem było inaczej.
Tak jak normalnie stanąłem u kamiennych wrót, wiodących do labiryntu. Na łuku widniały powykręcane znaki – jeszcze na początku próbowałem je odczytać, ale zdałem sobie sprawę, że nic nie znaczą – a ciągnący się za nimi korytarz był inny... pusty. Nie było żadnych dźwięków, ani zapachów, kamienie murów zlały się w szarą masę, nie było cieni. Przerażająco pusto. Moje kroki nie wywoływały żadnego echa, gdy szedłem dobrze znaną ścieżką. Czułem się obco. Obco we własnym świecie. Zabawne. Może nawet bym się zaśmiał, gdybym nie domyślał się, że ten dźwięk umrze, gdy tylko wydostanie się z mojego gardła, zupełnie jak dźwięk moich coraz mniej pewnych kroków.
Zawahałem się – na swoją obronę powiem że tylko sekundę – zanim nie przekroczyłem kolejnych wrót. Byłem w samym centrum labiryntu. Spojrzałem przed siebie, a później podniosłem wzrok wyżej i wyżej by w końcu spojrzeć w swoją własną białą twarz okoloną czarnymi włosami.
Mój Pusty siedział na wysokim kamiennym tronie – element, którego nie było, gdy w tym świecie żyła Sakenade – wyprostowany, dumny, z ramionami na oparciach, z wnętrzem dłoni zwróconym ku, wiszącej nad naszymi głowami, ziemi. Patrzył na mnie z góry spokojnie, chociaż musiał dobrze wiedzieć po co tutaj przyszedłem. Nie było szaleńczego śmiechu niosącego się z tej wysokości, nie było niczego nieprzywidywalnego w jego pozie. Był nieodmienny porządek.
- Witaj – powiedział tonem gospodarza.
Nie odpowiedziałem, nie miało to sensu, skoro już był częścią mojej duszy. Nie sięgnąłem również po miecz. Nigdy nikomu się do tego nie przyznałem, ale w tamtym momencie byłem sparaliżowany strachem.
- Przyszedłeś ze mną walczyć – mówił dalej. - Ale przecież to nie jest sposób na załatwienie tej sprawy, który pasowałby tobie, albo mi.
Wstał. Powoli i z godnością, tak jak wstaje król. Zaczął schodzić niespiesznie.
- To tylko kwestia czasu – powiedział, stając przede mną. - Gdy ten świat naprawdę stanie się mój. Oboje zdajemy sobie z tego sprawę. A ja... - uśmiechnął się. - Jestem cierpliwy, tak samo jak ty.
Chciałbym w tamtym momencie móc powiedzieć, że nie mam z nim nic wspólnego, ale... jaki był sens oszukiwać samego siebie?
- Poczekam – mówił spokojnie. - Poczekam cierpliwie na tę chwilę, gdy zrobisz jeden krok za daleko, gdy sięgniesz po odrobinę więcej mocy. To może trwać dziesiątki, a nawet setki lat. Nie szkodzi, efekt będzie taki sam. Pamiętaj o tym i żyj.
Tak niespiesznie jak schodził, tak wrócił na swój tron. Zasiadł na nim ponownie. Założył maskę, która doskonale odzwierciedlała jego naturę – maska mumii – zimną, niezmienną, wieczną i bezlitosną, jak piasek, który zmienia góry w pył pustyni. Oparł się wygodnie i wyglądał, jakby zasnął.
Najkrócej ze wszystkich Vizardów byłem w swoim wewnętrznym świecie. Najszybciej z nich zapanowałem nad swoim Pustym.
Wróciłem z tej walki najbardziej przerażony z nich wszystkich.
Nadal jestem.
Słyszę przesypujące się ziarenka piasku. Widzę, jak powoli i nieubłaganie zbliża się do mnie cienka czerwona linia, po przekroczeniu której, przestanę być sobą. Czuję na sobie jego zimne spojrzenie zza martwej maski.
Idea była zbyt kusząca, żeby jej nie spisać i się nie podzielić.
