Przez niezasłonięte okna do pokoju wpadał blask księżyca. Niebo było czyste, jeśli nie liczyć okruchów gwiazd. Żadnej planety, żadnego statku kosmicznego, nic. Rose co wieczór wpatrywała się w nie z nadzieją, choć jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę, że to nie ma sensu. Po najgorszym dniu w jej życiu przyszedł kolejny, podobno najlepszy. Ale ona wiedziała, że wszystko, co najlepsze, jest już za nią, w tamtym innym świecie, z innym…

Mężczyzna poruszył się przez sen, mrucząc coś do siebie. Kiedyś starała się zrozumieć wszystkie te nieświadomie wypowiadane słowa, ale obco brzmiące nazwy miejsc, których już nigdy nie pozna, zwyczajnie sprawiały jej ból. Światło padało na jego spokojną twarz, wydobywając z niej to, co najlepsze. Tak bardzo ją kochała… i tak samo mocno nienawidziła.

Minął ponad rok od ostatniego spotkania w Zatoce Złego Wilka. W tym czasie zdążyła wziąć ślub i zamieszkać w małym domku za miastem. Ciągle pracowała dla Torchwood, choć należałoby powiedzieć, że to Torchwood pracowało dla niej. Nie było tu co prawda kapitana Jacka, ale odnalazła całą resztę zespołu, o którym zdążył jej opowiedzieć. Wiedziała, że to zupełnie inni ludzie, ale czuła się o wiele lepiej, mając ich przy sobie.

Nocami tęskniła też za Mickey'em, dobrym starym Mickey'em. Przez tyle lat był obok niej, zawsze wierny, zawsze kochany. A teraz, kiedy odszedł, nagle odczuła z całą mocą, jak bardzo był jej potrzebny. I choć kiedyś zdarzało jej się myśleć inaczej, wiedziała, że postąpiła głupio. Zresztą, całe jej życie wydawało jej czasem pasmem drobnych błędów, które rosły niczym kula śnieżna doprowadzając ją właśnie tu.

Ostatnio życie ją rozleniwiło. Nie działo się nic ważnego, nic zasługującego na uwagę. Postęp techniczny trwał w najlepsze, firma jej ojca rozwijała się, jej mały brat rósł w oczach pod czułą opieką rodziców, przeżywających drugą młodość. Spędzała więc długie dni z mężem, sącząc mrożoną herbatę w ogrodzie i słuchając opowieści o jego życiu. Tym poprzednim, kiedy jeszcze był kimś innym, miał długi szalik albo jasne loki. Było wtedy tak dobrze, idealnie, i prawie tak, jakby go kochała.

- Rose… - Nie spał już. Podparł się na łokciach i wpatrywał w nią z całą miłością i uwielbieniem, jakie w nim tkwiło. – Czemu nie śpisz?

Uśmiechnęła się blado, kładąc ręce na sporym brzuchu.

- Kopie – wyjaśniła. – Mam wrażenie, że urodzę piłkarza.

- To dobrze. Bardzo lubię grać w piłkę. – Położył się z powrotem, kładąc ręce pod głową. – Poczekam na ciebie, chcę zasnąć razem z tobą.

- Opowiesz mi coś? – Przeniosła się z fotela na łóżko. Usiadła opierając się o wezgłowie i wzięła go za rękę.

- Dobrze. Więc wyobraź sobie, że pewnego razu ląduję na Marsie, a tam…

Opowieść płynęła swoim rytmem. Lubiła, kiedy John opowiadał. Była wtedy bliżej Doctora i ich starych gwiazd.