~~o~~
To miała być rutynowa rundka ulicami Dolnego Miasta, tak przynajmniej twierdziła Aveline. Straż Miejska miała niedobory kadrowe, z tego tytułu Hawke i jej drużyna miała „przespacerować się" po Kirkwall nocą.
- Mieszkańcy Dzielnicy Kupieckiej skarżyli się na dziwne odgłosy - stwierdziła pani kapitan – Mamy za mało ludzi żeby sprawdzać każdy zakamarek, gdybyś mogła….
- Oczywiście rozejrzę się jeśli cię to uszczęśliwi.
W planach Hawke była „czteroosobowa grupa uderzeniowa" – jak ją nazywał Varric. W praktyce wyszło nieco inaczej. Aveline zobowiązała się stawić o zmroku w tawernie „Pod Wisielcem". Okazało się jednak, że otrzymała jakieś pilne zadanie, i posłała służącego z wieścią, że niestety nie przyjdzie. Varric miał do załatwienia sprawy poza Kirkwall i nie zastali go w jego „apartamentach".
Izabela o zmroku była już kompletnie pijana. Spacerowanie z nią w takim stanie, po uliczkach Dolnego Miasta gwarantowało bójkę w jakimś ciemnym zaułku. Z Sebastianem nie udało się skontaktować na czas a Merill była tak pochłonięta pracą przy lustrze, że nawet nie słuchała co czarodziejka do niej mówi.
Hawke pomyślała, że dobrze by było wyciągnąć na powierzchnię Andersa. Ostatnio bardzo rzadko opuszczał klinikę, częściowo z powodu panującej grypy wśród mieszkańców Mrokowiska, częściowo z obawy przed templariuszami. Reiven namówiła go żeby odbył z nią „miły spacerek w blasku gwiazd", prośbę skwitowała filuternym uśmiechem. Anders nie mógł się nie skusić.
Tak oto zostali we dwoje. Oczywiście mogła jeszcze poprosić Fenrisa ale jakoś nie umiała się na to zdobyć. Po pierwsze jego ponura twarz i lodowate spojrzenie z pewnością skutecznie zepsuły by jej humor w ten piękny, wiosenny wieczór. Po drugie jego złośliwe uwagi względem „plugawca" – jak miał w zwyczaju nazywać Andersa, doprowadziły by niechybnie do ostrej wymiany zdań i kolejnego fermentu w drużynie. Po trzecie, i chyba najważniejsze, Fenris ciągle zaprzątał jej myśli, z trudem znosiła jego obojętność i o ile to było możliwe starała się nie wspominać tej nieszczęsnej, płomiennej nocy. Po co zadawać sobie dodatkowe cierpienia, po co stawiać sobie przed oczy kogoś, do kogo nie powinno się żywić żadnych uczuć, żadnych złudzeń.
Tak więc w końcowym rozliczeniu z Pod Wisielca wyruszyła „dwuosobowa grupa magiczna" wielce zadowolona ze swego towarzystwa.
Wieczór zapadał szybko w uliczkach wokół targowiska, w niższy partiach miasta było już całkiem ciemno. Wiatr wiał od morza, niebo było bezchmurne, gwiazdy migały na granatowym firmamencie. Poruszali się dość szybko między znajomymi slumsami. Zajęci rozmową, niezbyt zwracali uwagę na otoczenie. O zmroku Dolne Miasto wyludniało się, mieszkańcy zamykali się we własnych domach. Na zaśmieconych uliczkach pozostawały jedynie bezpańskie psy, strażnicy, jeśli akurat odbębniali tu patrol i najliczniejsza grupa – wszelkiej maści ciemne typy, oprychy i rzezimieszki.
Hawke dobrze pamiętano z poprzednich lat, gdy pracowała jako najemniczka w tej okolicy. Nikt kto ją znał - a łatwo zapadała w pamięć – nie zaczepił by jej. Dzięki układom Varrica miała też spokój z koterią. Dlatego uważała, że spacer po tej dzielnicy jest zwykłą formalnością i w zasadzie nic nieprzewidzianego nie może się zdarzyć.
Tymczasem gdzieś około północy wracając z nad doków Hawke posłyszała dość specyficzny skowyt, gdzieś w dzielnicy kowali. Oboje zatrzymali się nasłuchując. Zew się powtórzył. Reiven dobyła swojego kostura, metalowa włócznia zatknięta na szczycie zabłysła zimnym blaskiem. Czarodziejka wskazała wąską uliczkę kierując się ku odgłosom.
- A już myślałam, że się zanudzimy – mruknęła.
- Aż tak nudzi cię moje towarzystwo – żachną się Anders.
- Czy cię zaskoczę mówiąc, że miałam nadzieję na coś więcej niż tylko rozmowę.
Posłała mu uwodzicielski uśmieszek, po czym parsknęła śmiechem patrząc na jego niepewną minę.
- To się dla ciebie kiedyś źle skończy – szepną ściągając brwi w udawanej pozie gniewu.
- Co?
- Drażnienie mnie.
- Czekam z utęsknieniem na ten dzień.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Chciałabym wiedzieć co mi zrobisz…
W uliczce znajdującej się o przecznicę od Targu znaleźli kilka zwierzęcych trupów. Hawke przyjrzała się im z niesmakiem. Jeden z kundli dogorywał cicho skamląc. Kobieta uklękła nad zwierzęciem. Zdarzało się jej żałować umierających ludzi, ale zawsze szkoda jej było zwierząt, ona najmniej były winne losowi jaki je spotykał. Jeden niewielki impuls elektryczny oszczędził zwierzęciu długich chwil konania. Anders przyjrzał się uważnie ofiarom. Cmoknął niezadowolony.
- Spuszczone z krwi.
- Czy krew zwierzęca może służyć magom podobnie jak ludzka? – Hawke podniosła się z bruku.
- Krew to krew – zawyrokował czarodziej – zwierzęca nie ma pewnie takiej mocy jak ludzka ale zawsze….
Znowu skowyt.
- To gdzieś za rogiem – mruknęła Reiven kierując się w tamtą stronę, Anders pośpieszył za nią. Na niewielkim placu pośród rozrzuconych zwierzęcych zwłok, pochylał się jakiś człowiek. Uniósł oczy na przybyłych i zawył dziko. Ręce miał poplamione posoką, wynędzniałe szaty ledwie skrywały równie nędzne ciało. Twarz nie wyrażała żadnych emocji, jedynie oczy, wypełnione obłędem, należały do szalonej istoty.
- Mag krwi – szepną Anders.
- Albo to co z niego zostało – mruknęła Reiven zwracając wzrok na nagie ciało, wyzierające z pod łachmanów, poznaczone plamami zgnilizny.
Anders przymkną na moment oczy i Hawke poczuła obecność Justyniana. Aura otaczająca towarzysza znikła tak szybko jak się pojawiła.
- Plugawiec, najpewniej demon gnuśności – zawyrokował mag.
Tymczasem istota uniosła się z ziemi, powoli zaczęła się cofać w przeciwległą stronę placu.
- Odeślijmy to cholerstwo tam gdzie jego miejsce.
Postąpili do przodu i plugawiec rozumiejąc, że nie zdoła uciec, zawył przeciągle i ruszył do ataku. Wzmocniony świeżą krwią był w stanie opierać się zaklęciom Andersa. Pierwsza kula elektryczna nie przebiła się przez bezkształtną tarczę potwora. Opętany odbił zaklęci i oboje zostali zmuszeni do odskoczenia na boki. Reiven użyła kostura, lodowe pociski zalśniły mroźnymi soplami i przebiły się przez zasłonę. Anders zdołał w tym czasie skupić się na tyle by posłać w wroga ognisty podmuch. Po chwili niematerialna tarcza rozprysła się zostawiając plugawca bez ochrony. Gdy Reiven skupiła już w sobie dość energii by posłać mu ostateczny cios, nagle opętany zachwiał się a potem padł przed nimi na twarz.
Czarodziejka wstrzymała się z atakiem, płomienna kula zadrgała w jej dłoni i zgasła. Oboje w jednym momencie dostrzegli opancerzonego mężczyznę wyszarpującego z ciała długi, półtoraręczny miecz.
- Templariusze – szepną Anders pobladłymi wargami, a w jego oczy zamigotały niebieskim płomieniem – objaw obecności Justyniana. Reiven przyjrzała się dokładnie obcemu. Nosił na zbroi godło templariuszy, ale puklerz był inny niż te jakie zakładali podkomendni Meredith.
Rycerz otarł miecz o ścierwo u jego stup, po czym spluną z pogardą na zabitego.
- Sądziłem, że jest tu tylko jedno paskudztwo, tymczasem natknąłem się na trzy – powoli podchodził do nich nie chowając miecza.
- Ostatnio gdy patrzała w lustro nie było tak źle – odparła Reiven ironicznie, wbijając lodowate spojrzenie w przybysza. Dyskretnie zerknęła za siebie. Z zaułku za nimi wyłoniły się trzy opancerzone sylwetki. Zastanawiała się ilu gotowych do walki rycerzy czai się w pobliżu.
- Nie jesteśmy plugawcami – Anders zacisną mocniej dłonie na kosturze. Ironiczny uśmieszek jaki wykwitł na twarzy templariusza nie wróżył niczego dobrego.
- Magowie, apostaci, wszyscy kończą tak samo.
- I pewnie dlatego tępisz ich wszystkich bez różnicy.
Templariusz zaśmiał się zgrzytliwie.
- Cóż my nie damy się tępić - zwróciła się do Andersa, ten jedynie kiwną głową.
- Dobry mag to martwy mag – mrukną do siebie przybyły i bez ostrzeżenia rzucił się na Reiven, podobnie uczynili stojący za nimi templariusze.
Kobieta odskoczyła, miecz musną jedynie kraj jej rękawa, od razu wzniosła wokół siebie barierę ochronną. Miecz obcego zazgrzytał o niewidzialną zaporę i czarodziejka miała chwilę na uderzenie. Magiczny kostur w jej dłoniach zawibrował, a potem z jego końca posypały się skry. Elektryczny pocisk odrzucił templariusza w bok, ale Reiven miała już na karku dwóch innych, którzy właśnie wyłonili się z przeciwległej ulicy. Kątem oka dostrzegła Andersa parującego kosturem ciosy, trzech innych.
W normalnych okolicznościach sześciu templariuszy nie stanowiło by dla nich żadnego zagrożenia. Reiven klęła w myślach. Gdyby nie jej dziecinne sentymenty, Fenris byłby tu z nimi i żadna z tych blaszanych puszek nie podeszła by do nich na wyciągnięcie ręki, akurat na taką odległości jaka wystarczy by rzucić zaklęcie pożogi i usmażyć te zakute łby.
Hawke odskoczyła na bok celując lodowym pociskiem w jednego z tych, którzy atakowali Andersa. Zaklęcie tymczasowo unieruchomiło wroga, być może nie sięgnęła ciała, ale zmrożone na kość części zbroi blokowały na razie jego ruchy. Szybko zaczerpnęła wewnętrznego żaru i posłała go do wolnej dłoni. Czuła już jak energia żywiołu pełza po jej żyłach. Ogień tętnił w jej arteriach. Nie miała jednak czasu by zebrać go jak należy, w idealnie kulisty pocisk. Przywódca templariuszy rozproszył jej barierę i nim cisnęła w niego potężną kulą ognia wyssał z niej większość many. W efekcie zaklęcie posypało się a płomienie uderzyły w wroga z mniejszą siłą.
Mężczyzna nie zwolnił nawet na chwilę, osłonięty żelazną maską nie poczuł nawet żaru. Zadał serię krótkich ciosów, które Howk musiała parować a na koniec blokując jej kostur zdzielił ją w głowę pięścią w stalowej rękawicy. Zatoczyła się od uderzenia, desperacko próbują postawić przed sobą energetyczną zaporę. I wtedy znów to poczuła. Coś co w jej przeświadczeniu było aurą gniewu, żądzą mordu, impulsami płynącą od Andersa. Kątem oka dostrzegła lekką poświatę bijącą z jego ciała. Jęknęła. Oczywiście Justynian nie mógł znieść bezczynności, gdy w koło było tylu templariuszy do zabicia i teraz powoli przejmował kontrolę.
W jednej chwili ogromna masa energii skondensowała się w jednym punkcie, w ciele Andersa a potem zwalająca z nóg fala poderwała Reiven w górę. Przez moment wszystko wirowało przed jej oczami. Pył z ziemi, krew templariuszy stojących najbliżej Andersa, ich miecze wyrwane z bezwładnych rąk, tarcze i hełmy, i oni sami. Wszystko uniosło się i uderzyło o kamienne ściany ze strasznym łoskotem. Czarodziejka i dowódcą templariuszy stali w znacznej odległości od wściekłego ducha pustki, ale nawet oni zostali poderwani potężnym podmuchem. Potem uderzenie o kamienną kolumnę wyrwało z jej płuc głuchy jęk, poczuła tępy bul w czaszce i świat rozmazał się jej przed oczami. Straciła przytomność. Nie widziała już jak wróg z groteskowo wykręconą nogą próbuje się do niej podczołgać, jak próbuje sięgnąć ją mieczem, i jak srebrzyste ostrze dwuręcznego miecza skraca go o głowę.
Anders ze zdziwieniem patrzał na zniszczenia jakich dokonał. Trzech wrogów stojących najbliżej niego leżało bezładnie przy najbliższej mu ścianie. Żaden się nie poruszył. Dwaj stojący najdalej leżeli w kałuży własnej krwi, głowa ich komendanta stoczyła się w duł stromej uliczki, zerwana z karku potężnym cięciem Fenrisowego miecza.
Mag oprzytomniał. Po drugiej stronie placu, w samym kącie leżała Reiven, ciśnięta przez siłę wybuchu kinetycznego niczym szmaciana lalka. Nim do niej podbiegł, Fenris już przy niej klęczał. Osłuchał ją i obmacał jej głowę. Na jego palcach została krew.
- Reiven? Venhedis! – zaklął pod nosem.
Otworzyła oczy. Tuż nad sobą miała twarz Fenrisa. Jego kocie, zielonkawe oczy drgające płomykami, tatuaże na szyi pulsujące niebieskawym światłem. Uśmiechnęła się do siebie.
Cóż za głupi, absurdalnie głupi sen. Fenris, tak blisko niej, tak jak tamtej nocy. Tylko, że nawet wtedy nie wymówił jej imienia - „Reiven" – z taką szczególną nutą czułości i niepewności, tak miękko…. Cóż za absurdalny sen.
- Reiven, nic ci nie jest? - Potrzasną nią delikatnie nie usłyszawszy odpowiedzi. Kobieta wpatrywała się intensywnie w jego oczy przez moment a potem zatrzepotała rzęsami i straciła przytomność.
Z łatwością uniósł ją na rękach, obrócił się zdecydowany jak najszybciej zanieść ją do najbliższego bezpiecznego miejsca. Miał do wyboru dom Merill lub tawernę Verrica.
Anders podszedł do niego, ale elf warkną na niego groźnie. Jego tatuaże zamigotały mocniej, a oczy błysnęły furią.
- Zostaw ją plugawcu.
- Chcę tylko pomóc – szepną Anders zbielałymi ustami.
- Prawie ją zabiłeś – rzucił przez zaciśnięte zęby elf, po czym odwrócił się od maga i szybkim krokiem oddalił się w stronę tawerny.
~~o~~
Wracając do przytomności słyszała wiele stłumionych głosów. Musiały dochodzić gdzieś zza ściany, lub z piętra niżej. Poczuła też znajomy zapach. Specyficzną mieszaninę dymu z paleniska, zapachu pieczonego mięsa, piwa i pergaminu.
Jestem u Varrica – pomyślała. Niepokoiło ją to, że nie może przypomnieć sobie jak się tu znalazła. Czyżby był to jeden z tych bardzo realistycznych snów i zaraz otworzy oczy budząc się w pustce? Nie. Pamiętała dobrze nauki ojca. W pustce wszystko może wyglądać realnie, realniej nawet niż w rzeczywistości ale żaden demon nie potrafi „podrobić" zapachu. Dlatego śniąc nigdy nie poczujesz zapachu kwiatów, potraw, miejsc. Reiven uspokoiła się.
Uniosła oczy, rozejrzała się po komnacie. Tak jak myślała, spoczywała na łóżku Varrica, w jego „apartamentach". Ich właściciel siedział za olbrzymim, mahoniowym biurkiem, w blasku kilku świec dopalających się w lichtarzu, gryzmolił coś na pergaminie. Uniosła się, czując zawroty głowy.
- Co tym razem piszesz? – spytała cicho. Rzucił jej rozbawione spojrzenie.
- Opisuję scenę miłosną. Noc, którą bohaterka Kirkwall spędziła w moim łóżku.
- Obawiam się, że się nie postarałeś, nic nie pamiętam – mruknęła gramoląc się z posłania. Varric wskazał jej kubek wody, leżący na stoliku obok, skwapliwie przyjęła poczęstunek.
- A możesz mi przypomnieć jak się tu znalazłam.
- Nasz Ponurak cię tu przyniósł.
Coś w niej drgnęła. Jakieś strzępki wspomnienia. Obudziła się w jego ramionach, przerażona, że to kolejna wizja z pustki. Ale nie, czuła jego niepowtarzalny zapach. Niósł ją. Wszystko w koło spowijała jakaś dziwna mgła. Nawet jego twarz, nie mogła podnieść oczu by spojrzeć mu w twarz. Opierała głowę o jego ramię, z tej perspektywy dostrzegała jedynie zarys jego ust i linie lyrium na jego szyi pulsujące lekkim światłem w takt bicia jego serca. Zupełnie jak wtedy, gdy byli razem. Dziwnie osłabiona uderzeniem, a może jego obecnością, wtuliła się w niego mocniej, i czy może jej się to wydawało, on też przycisną ją do siebie mocniej. Zapadając w sen głęboko wdychała jego zapach, ponad wszystko pragnęła żeby ta chwila trwała wiecznie.
- Fenris? – udała zdziwienie.
- Wpadł tu niosąc cię na rękach. Szkoda, że nie widziałaś miny oberżysty. Goście obserwowali was z rozdziawionymi ustami. Fenris bardzo przytomnie zaprzeczył jakobyś zeszła. Z rozbrajającą prostotą objaśnił, że się tylko spiłaś i zasnęłaś mu na rękach, poczym przyniósł cię tutaj.
- Niewiarygodne!
- Prawda? Jutro pół miasta będzie szeptać o twoim romansie z elfem. – Varik dopisał kilka słów i odłożył gęsie piór.
- A potem wydarł się na mnie, że pozwoliłem ci włóczyć się z blondasem nocą po mieście.
Hawke parsknęła śmiechem ale zaraz skrzywiła się czując nieprzyjemne pulsowanie pod czaszką.
- To był mag krwi, i sześciu templariuszy, ale chyba nie pochodzili z Kirkwall.
- Zapewne renegaci z Starkheven. Słyszałem coś o tym ostatnimi czasy.
- A więc łowcy magów?
- Nimi już się nie przejmuj, to co pozostawił nasz drogi Justynian, wpadło pod kosę rozwścieczonego elfa.
Reiven pokręciła z niedowierzaniem głową i od razu tego pożałowała. Zawroty powróciły i poczuła jak zbiera jej się na wymioty.
- Wiesz co? – Jęknęła. – Ty sobie tu pisz a ja jeszcze trochę poleżę.
- To najrozsądniejsza rzecz jaką ostatnio od ciebie słyszałem.
~~o~~
Dom tonął w ciszy, robotnicy zakończyli prace we wschodnim skrzydle, służba przestała krzątać się po pokojach na dole. Komnaty zalewało mdłe światło sączące się z latarni ulicznych. Reiven siedziała w bibliotece przeglądając ostatnie rachunki. Cały plik papierów zapisany cienkim, pochyłym pismem Bodahna, rachunki za zamówione mikstury i runy. Kobieta zgarnęła je wszystkie w jeden stosik i wrzuciła do drewnianej kasetki stojącej obok kałamarza. Zamyśliła się spoglądając, w płomień świec palących się w lichtarzu. Nie lubiła domowych rachunków. Tym zawsze zajmowała się matka, tak w Lothering, gdy skrupulatnie oszczędzali na wszystkim, jak i tu, gdy remont posiadłości pochłaniał olbrzymie kwoty. To było zajęcie Leandry i Reiven miała wrażenie, że matka je lubi. Parsknęła kręcąc głową i od razu skrzywiła się z niesmakiem. Głowa nadal pulsowała nieprzyjemnie. Musiała mocno gwizdnąć o mur. Pierwszego dnia nie była nawet w stanie chodzić. Varric w końcu posłał po jakiegoś uzdrowiciela, ale tamten nie umywał się do Andersa. Leki i zaklęcia złagodziły nieco ból, ale i tak odczuwała ciągle pewien dyskomfort. W zasadzie – pomyślała – powinna zrobić awanturę Andersowi, to on powinien leczyć to co popsuł.
Z mocnym postanowieniem, że jutro zajmie się rachunkami, zamknęła kasetkę i wstała zza biurka. Zarzucając na siebie cieplejszy płaszcz, zastanawiała się czemu wcześniej nie przyszło jej na myśl odwiedzić Andersa. To jasne, że on się tu nie pokaże, pewnie mu głupio i nie wiadomo co naburmuszony elf mu nagadał.
Wyciągnęła z szafy swój kostur i wyszła do wąskiego korytarzu przy kuchni, gdzie zamykane na klucz drzwi wiodły do podziemnego przejścia do Mrokowiska. Nim jednak zdążyła przekręcić kluczyk w dziurce, usłyszała za sobą ciche skrzypienie drewnianego parkietu. Doskonale znała te odgłosy kocich kroków.
Obróciła się powoli spoglądając w twarz Fenrisa.
Elf skinął jej głową na co odpowiedziała uśmiechem. A więc będę musiała odłożyć odwiedziny u Andersa, pomyślała, spoglądając na klucz w zamku. Fenris podążył za nią wzrokiem, dostrzegła jak marszczy brwi.
- Jak głowa?
- Trochę boli, ale przynajmniej czuję, że takową posiadam.
Parskną z dezaprobatą.
- Ciekawe gdzie ją miałaś wybierając się na rajd po Dolnym Mieście z plugawcem na karku.
Reiven westchnęła. Stwórco, czy on przyszedł się kłócić?
Kryjąc irytację poprowadziła gościa do głównego holu. Nalała sobie wina z karafki stojącej na solidnej komodzie.
- Napijesz się?
Fenris pokręcił głową, przez długą chwilę wpatrywał się w ogień trzaskający w kominku. W słabym świetle dobywającym się z paleniska ledwie było go widać. Jego twarz skrywał głęboki cień, tylko oczy lśniły. Przez moment przyglądała mu się. Coś w jego obliczu zmieniło się, nie potrafiła tego dokładnie opisać, ale… jakieś nieokreślone uczucie przebijało przez maskę jaką zazwyczaj nosił.
Milczenie przedłużało się. Elf najwyraźniej nie śpieszył się z tym, z czym przyszedł. Wreszcie uniósł na nią swe oczy i Reiven dostrzegła w nich niepewność.
- Przechodziłem obok - oznajmił.
Skinęła głową, zastanawiając się, jaki jest prawdziwy cel tej wizyty.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli miałabyś jakąś robotę dla mnie… ostatnio nie mam za dużo zleceń.
A więc o to chodzi? Czy chcesz mieć pewność, że nie muszę się włóczyć sama po mieście, z Andersem. Czyżbyś się o mnie martwił? A może…. może jesteś zazdrosny, może jednak ci zależy? Oczywiście nie miała odwagi powiedzieć mu tego wszystkiego, pytania kłębiły się jej w głowie, i tam miały pozostać, bez odpowiedzi.
- Będę o tym pamiętać.
Znów zapadła cisza.
- Muszę już iść – mruknął, ruszając w kierunku drzwi.
- Fenris?
Zatrzymał się. Sposób w jaki wymówiła jego imię był miękki, szczery, tak jak tamtej nocy. Zacisną pięść na samo wspomnienie.
- Nie podziękowałam ci za pomoc.
- Nie ma za co.
Uśmiechnęła się słabo.
- Mimo to, dziękuję.
Odstawiła na stół pusty kielich. Elf kątem oka rejestrował jej postać, gdy stała odwrócona do niego tyłem. Sama, w tym wielkim domu, na tle surowych kamiennych ścian, wydawała się taka krucha.
I była – przypomniał sobie chwilę, gdy niósł ją w ramionach ulicami Dolnego Miasta. Była taka krucha i bezbronna. Ktoś musiał mieć na nią oko. Ktoś, kto zdawał sobie sprawę, że pod tą kamienną, niezniszczalną fasadą Czempiona skrywa się delikatny kwiat.
Opuścił jej rezydencję, zanurzając się w mroku nocy. Szybkim krokiem przeszedł ulicę i skręcił w prawo. Zatrzymał się w zaułki, który prowadził na tyły posiadłości Amellów. Staną pod starym platanem spoglądając w okna jej kuchni.
W myślach obracał wszystko to, co nie dawało mu spokoju.
Nie było nikogo innego, kto by miał pojęcie jak bardzo Reiven jest delikatna, a jednocześnie nikt bardziej niż on nie powinien trzymać się od niej z daleka. Zranił ją, był tego boleśnie świadom, i nie mógł sobie sam tego wybaczyć. Z drugiej strony wiedziała w co się pakuje, postawił sprawę jasną, nie mógł być z nią, nie potrafił. I nie potrafił trzymać się od niej z daleka.
Na samą myśl o tym co mogło się stać wtedy, tam, w Dolnym Mieście, cierpła mu skóra. Gdy myślał, że ona tak otwarcie okazuje względy temu plugawcowi, dyszał żądzą zemsty.
Poruszył się niespokojnie, wpatrując w nikłe światło płynące z okien jej domu.
Gdyby nie długi język Izabeli, która w pijackim słowotoku przyznała, że Reiven „wyfrunęła" z Andersem na miasto, nie wiadomo co mogło by się stać.
Zły, niespokojny wyszedł z domu z zamiarem… no właśnie z jakim zamiarem?
Szybko ich odnalazł, hałasowali aż nadto. Zupełnie nie dbając o to, kto i co mogło ich słuchać, on ich słyszał. Zazgrzytał metal gdy elf zacisną pięść na to wspomnienie. Nie pojmowała czemu w obecności Andersa Hawke była taka rozluźniona, taka wesoła. Nie dostrzegała w nim opętanego potwora, słabego człowieka, nieudacznika.
Zauważył błysk światła w oknie. Elf dostrzegł postać opatuloną w ciemny płaszcz ze świecą w ręku. Hawke stała przy drzwiach do piwnicy. Mimo odległości i cienia widział jak przekręca klucz w zamku.
Fenris zmiął w ustach przekleństwo. Idzie do niego – pomyślał z goryczą - prawie ją zabił, a ona idzie do niego.
~~o~~
Stojąc przed drzwiami kliniki, zgasiła pulsar unoszący się nad jej głową. Zapukała do drzwi i nie usłyszała odpowiedzi. Zapukała znowu i nie czekając na zaproszenie weszła do środka. Wewnątrz panował półmrok, paliło się kilka świec w kącie pomieszczenia. W powietrzu czuła zapach ziół i magii. Wyczuwała delikatne jej impulsy. Anders gdzieś tu był.
Odnalazła go, śpiącego na jednym ze stołów. Okryty pledem, wydawał się taki spokojny. Zmarszczki na jego twarzy wygładziły się, włosy w nieładzie opadały na czoło złotymi pasmami. Tknięta impulsem odgarnęła je.
Przebudził się. Spojrzał na nią zaspanym wzrokiem, uśmiechną się, jakby była snem nie rzeczywistością.
- Nie chciałam cię obudzić – szepnęła.
Przymkną oczy a potem znów je otworzył.
- Nie jesteś snem?
- Nie – Przysunęła sobie krzesło i usiadła przed nim.
Anders uniósł się z posłania, na jego twarzy malował się wyraz niepewności i zażenowania.
- Słuchaj, ja przepraszam, zrobiłem ci krzywdę chociaż jesteś ostatnią osobą, którą pragnąłbym skrzywdzić.
- Wiem.
- Ja nie panuję nas sobą – szepną, patrząc na swoje dłonie - zatracam się.
Przysunęła się do niego, ujmując jego ręce.
- Nie pozwolimy na to Anders. Ja na to nie pozwolę.
Uniósł na nią oczy, uśmiech na jej twarzy był szczery, pewność w jej słowach dodawała otuchy.
- Przepraszam.
- Zapomnimy o tym, ale najpierw mógłbyś wysondować mi głowę?
Skwapliwie na to przystał. Uniósł dłonie dotykając jej czoła. Poczuła ciepłe mrowienie, a potem delikatne impulsy przenikającej jej czaszkę. Wraz z nimi przepływały inne, łagodzące, leczące, uspakajające. Ogarnęła ją ciepła aura spokoju. Anders był naprawdę mistrzem leczenia.
- Wiesz, że zrobiłbym to wcześniej…. ale elf… i … było mi wstyd.
- Niepotrzebnie.
- Zrobiłbym to tam, na miejscu, ale ten cholerny elf… gdybym się zbliżył zatłukł by mnie.
Hawke mruknęła jedynie, czując jak głowa robi jej się coraz cięższa. Zaklęcia regeneracyjne zawsze tak na nią działały.
- Przesadzasz - ziewnęła szeroko.
Anders zakończył swe dzieło. Czuł wyraźną ulgę, samemu przekonując się, że wszystko z nią w porządku. Przez te wszystkie dni myślał o tym ze wstydem. Może elf miał rację, może faktycznie jest za słaby. Reiven jeszcze raz ziewnęła i wpadła mu w ramiona.
- Chyba trochę przesadziłeś z tymi zaklęciami – mruknęła, chowają twarz w fałdach jego płaszcza.
To był dziwne uczucie, gorycz i słodycz za razem, gdy opierała głowę na jego piersi, zapadając w półsen. Ufała mu, wybaczyła, czy to nie dowodziło czegoś. Podniósł ją i delikatnie położył na stole. Okrył pledem i usiadł na krześle wpatrując się w jej twarz. Może była jeszcze nadzieja.
Gdzieś głęboko w jego głowie odezwał się karcący głos. Nie powinien tego czuć, był tu dla znacznie ważniejszych celów, w jego życiu nie było miejsca na szczęście osobiste. Westchną ciężko, zgadzając się z Justynianem.
