Przyszedł tu... Znowu. To miejsce przyciągało go niczym płomień ćmę. I chyba z równą siłą odpychało. Ludzie nie mieli racji mówiąc, że czas wszystko zmienia. On przedłuża cierpienie. Nie wzbogacany działaniem, jest niczym trucizna w żyłach, powoli wyżerająca wszystko dla czego chce się żyć, pozostawiając tylko pustkowie nieutulonego bólu. Tęsknotę za brzmieniem Jego głosu. Za dźwiękiem Jego śmiechu. Za dotykiem Jego dłoni. Tęsknotę za Nim...
Na początku uważał, że ten nadęty playboy jest tylko jego zabawką. Marionetką, kapryśną, ale wciąż podatną na władzę lalkarza. Myślał, że to będzie takie proste. Powolne łamanie Go, odkrywanie jednej tajemnicy po drugiej. Myślał, że nieangażowanie się w uczucia będzie takie łatwe. Nie sądził tylko, że naprawde go pokocha. Był tak cholernie głupi...
Chyba zawsze będzie pamiętał ten dzień, w którym ich zobaczył. Niczym cierń w boku, w jego umyśle tkwił ten moment. Niby nic wielkiego. Siedzieli przy stole w kawiarni. On złapał ją za rękę, a ona ucałowała Go w krawędź szczęki. Ze sceny tej przebijała się jednak taka intymność, że równie dobrze mogliby się w tej chwili kochać. Niby nic wielkiego, a bolało tak bardzo...
Nie zastanawiał się wtedy dłużej. Po prostu odszedł i nie miał odwagi wysłuchać Jego tłumaczeń. Na początku, z całym przekonaniem sądził, że to Jego wina. Trwał przy tej myśli, czepiwszy się jej z całych sił. Później jednak przyjął krzywdzącą prawdę: to nie On zawalił sprawę. Kilka miesięcy potem, usłyszał, że On ją zostawił. Ta wiadomość wcale nie ukoiła bólu jego serca. Przerażony bowiem, zdał sobie sprawę, że powinien zostać. Zostać, wysłuchać go i przebaczyć. Bo tak robią ludzie, którzy się kochają. Wybaczają sobie. I to właśnie dlatego był taki przerażony. Bo zrozumienie tej prawdy zajęło mu całe dwa lata. Dwa lata rozpamiętywań, szlochu i przemożnej tęsknoty, zżerającej go od środka...
Zadygotał, a łzy zamazały mu całkowicie widok Stark Tower. Zacisnął bladolawendowe powieki, próbując nie popłakać się jak dziecko. Chociaż jego cierpienie było o wiele większe, niż cierpienie dziecka… I wtedy usłyszał ten głos, nie głośniejszy od poufnego szeptu. Jego głos.
- Loki? - Kąciki ust boga zadrżały, poza tym jednak nie zareagował w żaden inny sposób. Nadal stał, zesztywniały z bólu, bynajmniej wcale nie fizycznego. Jego delikatne uszy zarejestrowały nerwowe, zirytowane oddechy Starka.
- Spójrz na mnie, ty zielonooki durniu! Mam zacząć wrzeszczeć, żebyś mnie zauważył, czy co? – To co pobrzmiewało w jego głosie wydawało się być czysta złością. Tak przynajmniej myślał Loki, dopóki nie usłyszał cichutkiego, drżącego:
- Błagam... - I Loki już wie, że w tym momencie zrobiłby dla Niego dosłownie wszystko. Że to jest ten czas, w którym powinni zacząć od nowa. Otwiera więc oczy i z niepewnością odwraca się w Jego kierunku. Niższy mężczyzna wygląda tak jak zwykle, oprócz tego, że On... On płacze. Wygląda jakby miał się zaraz załamać. To źle, bardzo źle.
- Anthony... - Loki szepcze desperacko, pokonując dzielącą ich odległość i chwytając Starka w czułe objęcia. Gładzi go po ciemnych, gęstych włosach i mruczy uspokajające bzdury wprost do ucha. Te działają, bo po kilku minutach spazmatyczny szloch brązowookiego przeradza się w urywane łkanie. Zielonooki bóg, mimo wszystko, czuje się lepiej niż dobrze. Ma cały świat w swoich ramionach i niczego więcej nie potrzebuje… Tony podnosi głowę i żąda cicho:
- Obiecaj, że już mnie nie zostawisz. – Loki patrzy na niego uważnie i śmieje się z wyraźną ulgą. Składa delikatny pocałunek na czole towarzysza.
- Nigdy więcej. Obiecuję…