Roz.1

Śmiercionośny pendrive i smooth jazz

Obawiam się Greków, nawet jak przynoszą dary

Wergiliusz, Eneida

Q być może nie miał zbyt dużej kondycji fizycznej i można go było ujarzmić za pomocą kilku ciosów w nerki, ale nie był głupi. Wiedział, że Bond leci z nim do Tokio nie po to, aby go bronić przed potencjalnymi napastnikami. Może, chociaż nie na pewno, Q pomyślałby w ten sposób jeszcze przed swoim pustynnym porwaniem. Teraz nie. Teraz Bond jawił się mu jako profesjonalista i jako taki na pewno nie zgodziłby się lecieć na bezsensowną, nudną konferencję tylko po to, aby odstawić przed ewentualnymi napastnikami pokaz siły.

Była to trochę zawstydzająca konkluzja, bo to znaczyło, że wcześniej Q nie uznawał 007 za profesjonalistę. Nie w pełnej rozciągłości, nie naprawdę. Pewnie, bardzo zdolny, bardzo wydajny agent, szurnięty wystarczająco, aby być najskuteczniejszym szpiegiem w MI6. Q znał statystyki dotyczące misji Bonda, sam je przecież pilotował... a mimo to Bond ukazał mu swoją nieprofesjonalną stronę. Gdzieś pomiędzy kolejną maścią na pryszcze, telefonami na dobranoc a herbatą indyjską z najwyższej półki Q wytworzył sobie obraz nieprofesjonalnego 007.

Bardzo niebezpieczny obraz. Bond grał, tak jak każdy agent, w odpowiednich chwilach ujawniał swoją ludzką twarz, żeby potem to wykorzystać. Q obiecał sobie, że nie da się podpuścić już nigdy więcej.

Coś w tej konferencji w Tokio, ze sponsorowanym hotelem i pełnym zestawem atrakcji turystycznych, sponsorowanym przez MI6 było poważnie nie tak. Q podszedł do tego jak zawsze, gdy coś mu się nie zgadzało. Przeszukał kopie analogowe akt, przejrzał całą sieć MI6 i przetrząsnął dokładnie każdy zakamarek networku swojego wydziału w poszukiwaniu jakiejkolwiek informacji, wskazówki, poszlaki. Nic. Brak jakichkolwiek śladów odnośnie tego, co 007 będzie robić w ciągu następnego tygodnia był bardzo wymowny.

M jeżeli coś wiedział nie pokazał tego po sobie. Oschłym tonem oznajmił Q, że czas oswoić samoloty i podnieść nieco kwalifikacje, po czym wyprosił kwatermistrza, zasłaniając się jakimś niezwykłej wagi spotkaniem.

Q dopiero na schodach oburzył się, że co sobie Mallory do cholery myśli! Jego kwalifikacje miały się dobrze i nikt ceniący sobie swój komputer i konto bankowe nie powinien w nie powątpiewać.

Niezależnie od uszczypliwości M i matactw 007 w całej MI6 nie było nawet skrawka danych odnośnie misji Bonda w Tokio.

Takie "zaginięcia" w bazach danych MI6 zdarzały się rzadko i tylko wtedy, kiedy agenci aktywnie zabiegali o to, aby zniknąć. Bond musiał mieć jeszcze jakieś inne zlecenie w Tokio, jakąś sekretną misję w misji, i kto wie, czy nie zdecyduje się użyć osoby Q ponownie, aby wykonać jakieś ważniejsze, tajne polecenie.

"Nie sądzę, żeby tak było." oznajmiła Moneypenny, marszcząc zabawnie nos i odczytując swoje maile z komórki. "Może po prostu Bond uznał pobyt w Capital Hotel Tokyu za swój zasłużony urlop. Bez dokumentacji mało co się w tej instytucji dzieje, sam to wiesz, Q. W końcu musimy się spowiadać przed ministerstwem obrony i królową."

"Dokumentacji infiltracji mojej własnej osoby i misji wewnętrznej Bonda też nie było." zauważył ponuro Q i wrzucił kolejną parę skarpetek do walizki. "A mimo to się odbyła."

Na to Moneypenny nie miała odpowiedzi, natomiast przyklęknęła przy Q i objęła go ramieniem.

"Och Q."

"Zrobisz mi herbaty, podczas gdy ja będę się pakował na moją katastrofę lotniczą?"

"Nie przeciągaj struny! Mogę ci co najwyżej zamówić chińszczyznę, ale tylko pod warunkiem, że zjesz ze mną baozi."

Q przystał na te warunki z ciężkim westchnieniem. Moneypenny, ukontentowana, że wmusi w niego całe chińskie danie zadzwoniła od razu do swojej ulubionej chińskiej knajpki, serwującej świetne krewetki. Q sprawdził, czy Eve nie patrzy, po czym zapakował do bagażu podręcznego całą baterię leków, od uspokajających po zwykłe tabletki z melisą.

Wiedział, że nie powinien, ale też zdawał sobie sprawę z tego, że nie zbliży się do jakiegokolwiek samolotu bez napakowania się różnego rodzaju ogłupiającymi chemikaliami. Miał ich całą szafkę, ale w małej, podręcznej torbie kosmetycznej posiadał te najważniejsze i to z nimi zawsze wyprawiał się, kiedykolwiek musiał wejść w bliższą interakcję z samolotami.

Migrena zaczęła się pomiędzy kurczakiem w sosie słodko kwaśnym a bułeczkami baozi z nadzieniem mięsnym, i Q był na nią przygotowany. Dwie tabletki przeciwbólowe, herbata z melisą i pomarańczą i wcześniejsza pora pójścia spać. Zdołał nawet zgrabnie wyprosić Eve i upchnąć jej Schrodingera do opieki.

"Na pewno wszystko z tobą ok?" pytała Eve, zakładając płaszcz i zerkając z niepokojem na Q. "Jakoś blado wyglądasz."

"Ja zawsze blado wyglądam. Mieszkam w Anglii, gdzie mamy ładną pogodę tylko pomiędzy kolejnymi ulewami." odpowiedział gładko Q i uśmiechnął się pokrzepiająco. "Opiekuj się dobrze Schrodingerem i nie dawaj mu tuńczyka, nawet jakby żebrał w trzech językach. Chyba, że chcesz mieć poważnie skażone mieszkanie. I nie mówię tutaj tylko o kuwecie"

Schrodinger patrzył na Q z niemym wyrzutem, gdy Eve pakowała go do jego podróżnego koszyka. Sierściuch, chociaż był wciąż młodym kotem, potrafił wyraźnie pokazać, co myśli o ludziach, ich niespodziewanych podróżach i pozostawianiu stada (czyli jego samego) w obcych rękach. Q obiecał sobie w duchu, że przywiezie Schrodingerowi z Tokio coś dobrego, jako podarunek przeprosinowy.

Moneypenny wyszła pośpiesznie, zgarniając po drodze koszyk z kotem, cmokając Q w czoło i życząc powodzenia na konferencji. I tak Q został sam, z narastającym za oczami tętniącym bólem migreną, bez Schrodingera, z perspektywą, że za osiem godzin będzie leciał w banalnie prostej do przejęcia, zhakowania i zniszczenia maszynie, mile całe nad ziemią. W zamkniętej blaszanej puszce, z której nie da się wyjść, z której tylko można ...wylecieć! Jakie były statystyki, jeżeli chodziło o wypadki samolotowe? Jak statystyki zmieniały się, gdy w samolocie przebywali pracownicy MI6?

Q dopadł do szafki z lekami i wygrzebał zapasowe pudełko Xanaxu, po czym łyknął dwie tabletki, rozgryzając je na sucho.

"Cholera."

Gdy już spakował się całkowicie i za pomocą chemii odzyskał względną równowagę (psychiczną, bo fizyczna nieco szwankowała jak zawsze po Xanaxie) Q zadecydował, że czas spać. Migrena wciąż ćmiła, skradając się zdradziecko w okolicach skroni, ale postanowił ją zignorować. Wziął długi, gorący prysznic, przebrał się w piżamę i wsunął pod kołdry, z westchnieniem rozprostowując nogi i poruszając leniwie palcami u stóp. Dobry ogłupiacz był podstawą, jeżeli chciało się uniknąć ataku paniki, zanim jeszcze dotrze się na lotnisko, pełne maszyn śmierci, na które z uśmiechami wkraczali nieświadomi niczego, normalni, zdrowi, jeszcze nie martwi ludzie.

Może Xanax nie był wystarczająco mocny...

Q podskoczył cały, gdy jego komórka odezwała się rytmiczną, jazzową melodią Erika Trufazza. Drżącymi dłońmi odebrał telefon, usiłując brzmieć rzeczowo, bo kurcze, z Bondem obecnie mógł rozmawiać tylko rzeczowo.

"Czemu zawdzięczam telefon o północy, 007?"

"Po co te złośliwości, młody. Chciałem tylko spytać jak twoja awiofobia i poradzić, żebyś nie brał kilku środków na raz."

Q opadł z westchnieniem na poduszki i zamknął oczy.

"Bez tabletek nie wejdę nawet do strefy bezcłowej, Bond. Wiesz to, bo zapewne czytałeś moje akta."

Bond zaśmiał się mrukliwym, niskim, podnoszącym włosy na karku głosem, żeby go cholera jasna.

"Czytałem, czytałem. Szczeniak, który zhackował całą centralę lotniczą na Heathrow za pomocą komórki. Sparaliżowałeś całe lotnisko, bo wszedłeś do łazienki, która nie miała okien i dostałeś ataku paniki. Wolałbym uniknąć jutro takiego rozgłosu, chociaż przyznam, fajnie się czytało o incydencie łazienkowym w Heathrow."

Q nagle poczuł, że jego migrena znacznie się pogarsza. Położył sobie dłoń na czole, czując, jak drżenie z rąk przenosi się na ramiona, brzuch i okolice. Nawet myślenie o tym lotniskowym fiasku wywoływało w nim lekką panikę.

"Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić, poza dostarczaniem ci rozrywki moimi fobiami, 007? Jeżeli nie, to się rozłączam."

"Spokojnie, Q, nie kpię. Chcę się tylko upewnić, że jutro będziesz przy zdrowych zmysłach, a nie nieprzytomny od pigułek szczęścia."

"Nie sprawię ci kłopotu, Bond, jeżeli to masz na myśli." oznajmił z gracją Q, zadowolony, że w jego głosie nie dało się słyszeć drżenia. "Będziesz mógł spokojnie wykonać swoją misję."

Cisza. Cisza. Westchnienie Bonda mogło być równie dobrze wiatrem, który poruszył kotarę przy otwartym oknie. A więc ma osobną misję w Tokio, pomyślał Q z zadowoleniem. A więc nawet wielkiego Jamesa Bonda da się przejrzeć.

"Po prostu nie ogłupiaj się jutro, szczeniaku. Bardziej niż to konieczne."

"Dobranoc, 007."

"Dobranoc, Q."

/

Trząsł się od momentu, kiedy wybudził się z lekkiego, przepełnionego niespokojnymi majakami snu. Serce biło mu jak młotem, był spocony jak mysz a w ustach miał Saharę, nawet po duszkiem wypitej, zimnej herbacie z wczoraj. Zrobił sobie owsiankę, której nie zjadł, nastawił czajnik z wodą na herbatę, po czym powlókł się całkiem bez życia do łazienki. Oparł się o zlew, popatrzył w lustrze na swoją bladozieloną twarz, na podkrążone oczy, potargane włosy i poczuł, że musi to wszystko odwołać. Nie da sobie rady z samolotem, nie dziś, nie w tym miesiącu, nie z Bondem... nie nigdy.

Doskonale znał ten mechanizm, ale w niczym mu to nie pomagało. Im bliżej było lotu tym większy odczuwał niepokój. Wychodząc z domu i zamykając drzwi był już całkiem oblany potem i dygotał jak w gorączce. Kurcze, trzeba było poprosić Moneypenny, aby mu towarzyszyła, albo Bonda... Nie. To, że 007 znał z akt incydent lotniskowy sprzed pięciu lat było wystarczająco uwłaczające.

Jadąc taksówką na lotnisko, Q recytował sobie w myślach tablicę Mendelejewa z lewa w prawo i z góry do dołu, następnie usiłował ułożyć kolejną linijkę niemożliwego kodu, którego nie wolno mu było spisywać. Taksówkarz patrzył na niego jak na szaleńca i nic dziwnego. Q sam patrzyłby na siebie jak na osobę obłąkaną, gdyby mógł spojrzeć na siebie z boku. Akrofobia, klaustrofobia, aerofobia. Kumulował w sobie fobie jak jakiś rasowy psychopata i nie był w stanie nic z tym zrobić.

Nie cierpiał być bezradny, a już zwłaszcza wobec tych wszystkich zawstydzających objawów psychosomatycznych. Drżenie, pot, tętno, oddech. Jego ciało wariowało a umysł nie mógł sobie z tym dać rady.

Bond, oczywiście, czekał na Q przed głównym wejściem Heathrow. Świeży jak szczypiorek, pewny siebie i uśmiechnięty, z eleganckim neseserem podróżnym i dwoma kubkami z Starbucksa.

"Witaj, szczeniaku. Mam dla ciebie Earl Greya." Bond podał Q parujący kubek. "Marnie wyglądasz w ten piękny, deszczowy poranek."

Q strzelił w Bonda mściwym spojrzeniem i z zaciśniętym gardłem wziął od niego herbatę. Tylko po to, żeby poczuć zapach rozmiękłego kartonu, skojarzyć go z piciem gorących napojów na lotnisku i upuścić kubek.

Bond płynnie przejął od Q walizkę na kółkach i wprawnie skierował się ku wejściu.

"Dość już tych teatrów. Idziemy."

Q nie miał czasu ani oddechu, żeby zaprotestować a Bond już wpychał go w zatłoczoną, buczącą od zapowiedzi kolejnych lotów paszczę lwa.

Jakoś przeżył odprawę i bramki celne. Przetrwał także całe mnóstwo sklepów, zdenerwowanych, znudzonych, nieciekawych ludzi, z wózkami pełnymi toreb podróżnych, dziećmi, psami i zagubionymi biletami. Bond szedł obok niego, z irytującym spokojem i pewnością siebie niosąc oba ich bagaże podręczne. Nie mieli żadnych innych. Nie były potrzebne. Neseser 007 wylądował na walizce z kółkami Q. Najwyraźniej Bond uznał, że niespokojny, drżący, spocony kwatermistrz nie da sobie rady z czymś tak trudnym i wymagającym zaangażowania jak pilnowanie swojego własnego laptropa i skarpet.

Gdy już przeszli przez galerię sklepową do holu z bramami lotniczymi, Q zebrał się w sobie, żeby coś powiedzieć. Poczynić jakąś kąśliwą uwagę, zabrać swoją walizkę, obrazić Bonda, raz a dobrze. Pewnie, potem będzie się czuł z tym fatalnie, ale teraz chciał jedynie, żeby 007 też pocierpiał.

"Bond..."

Ale Bond nie dał mu czasu na zbędne dygresje. Uśmiechnął się, położył mu dłoń na dole pleców i pchnął w kierunku bramy numer dwadzieścia osiem. Zaraz, czy to na pewno była ich brama?...

Stewardessa przejęła od nich karty pokładowe, sprawdziła ich fałszywe paszporty, po czym z uśmiechem zaprosiła na pokład samolotu.

Kręciło mu się w głowie, miał wrażenie, że zaraz zwariuje i zrobi coś strasznego. Nic takiego oczywiście nie zrobił. Bond sprawnie usadził Q na fotelu z dala od okna, załadował do luków bagażowych swój tajemniczy neseser i walizkę na kółkach, po czym zajął miejsce obok. Siedział tak, żeby odgradzać Q od reszty pasażerów i zmusić go do wparcia się głębiej w fotel. Bond pachniał czymś ostrym i korzennym a gdy pochylił się i zajrzał w twarz Q, wściekle niebieskie oczy lśniły.

"Ty się naprawdę boisz latania, szczeniaku."

Q spojrzał w oczy Bonda i nagle zgubił wszystkie swoje przygotowane na tą okazję słowa.

"I naładowałeś się po uszy lekami." dopowiedział Bond, przybierając sztucznie pogodną, łagodną minę kogoś, kto ma wprawę w ukrywaniu wściekłości. "Wspaniale. To będziemy mieć bal. Trzymaj się mnie. Nie lubisz samolotów, wiem, ale zaufaj mi. Nie pozwolę, żeby ci się coś stało."

Jaki bal? Czemu należy się trzymać Bonda? Q miał chęć zapytać, ale w zasadzie nie musiał. To było dość oczywiste, gdyby się zastanowić. Wielki, potężny i wspaniały 007 będzie kpił z tak śmiesznej ułomności swojego kwatermistrza. James Bond, któremu zdarzało się zwisać ze skrzydła startującego samolotu, pilotować spadający helikopter i dyndać na jednej ręce z ostatniego piętra wieżowca, nie znał tego typu przypadłości. Lęk wysokości, klaustrofobia i ataki paniki, gdy nie ma się pod stopami nic poza paroma kilometrami chmur, gdy tylko siedzi się, wbity w fotel, jak na rollercoasterze i czeka na ten ostatni upadek, lot, lot w dół, aż żołądek podejdzie ci do gardła, aż ci się uszy zatkają od ciśnienia...

Silniki samolotu zawyły i cały pokład został wprawiony w subtelny, miarowy ruch. Krajobraz za oknami zaczął się przesuwać a po chwili sto siedemdziesiąt osiem tysięcy siedemset pięćdziesiąt sześć kilogramów metalu wzniosło się ponad ziemię. Q poczuł, jak robi mu się słabo a serce zaczyna coraz szybciej bić, nie naturalnie, nie do wytrzymania...

"Zamknij oczy i połóż głowę na kolanach."

Q przez jedną, bardzo długą chwilę patrzył na Bonda, jakby oszalał. Przecież spadali, a jeżeli nie, to zapewne zaraz spadną, bo Q zna wszystkie sposoby na zhakowanie samolotu, bo to takie łatwe, że byle informatyk, obeznany z protokołami mógłby sprawić, żeby te obłożone elektroniką kilogramy metalu spadły z hukiem na ziemię... razem z całym ludzkim majdanem, wrzeszczącym, płaczącym, miażdżonym...

Bond złapał Q za kark i pchnął do dołu. Q zdążył jedynie pisnąć cienko (i wystraszyć stewardessę) a potem złożył się jak rozdygotany, hiperwentylujący scyzoryk.

"Proszę podać nam wino." odezwał się pewny, spokojny głos Bonda, gdzieś blisko, ponad ramieniem Q. "Nie, nic się nie stało. Mój przyjaciel ma tylko małe załamanie nerwowe, nic z czym byśmy sobie nie poradzili. Tak, koc i wino. Dziękuję."

Q spróbował się wyprostować, ale Bond wciąż trzymał go mocno, przyciskając mu kark i plecy do dołu.

"Siedź bez ruchu." wysyczał 007, całkiem innym głosem niż używał względem stewardessy. "Co wziąłeś. I nie kłam nawet, że tylko jedną tabletkę łyknąłeś, bo widzę, że zmiksowałeś kilka i to nie tabletek, co całych opakowań chyba."

"Diazepam, Lorazepam, Xanax i Ativan." wymamrotał w materiał swoich własnych spodni Q. "Puść, bo zwymiotuję."

"Wymiotuj." zakomenderował szyderczo Bond, po czym już jaśniejszym, luźniejszym tonem zamruczał. "Tak, dziękuję za koc i wino... Melisso. Poza pięknymi nogami posiadasz także wyjątkowo piękne imię."

I adekwatne, pomyślał Q, wciąż zgięty w pół i usiłujący nie skompromitować się ostatecznie. Melisa. Melisa przydałaby mu się teraz bardzo, całe tony melisy do popicia całej tony Lorazepamu... Q zmusił się do wyrównania oddechu i rozluźnienia zaciśniętych boleśnie szczęk. Nie zamierzał wymiotować na swoje własne kolana, gdy Bond uwodził jakąś przygodną Melissę.

Stewardessa odeszła, żeby obsłużyć jakiegoś mniej tajnego pasażera akurat, gdy kwatermistrz MI6 opanował odruchy wymiotne i zaczął względnie normalnie oddychać.

Bond zmusił Q do opowiedzenia dokładnie, kiedy wziął swoje ostatnie tabletki i co to za tabletki były. James miał widać doświadczenie w ogłuszaniu się lekami, bo zrobił sobie krótką notkę w notesie, zmarszczył się groźnie, zmarkotniał, po czym zamówił kolejne wino. Dla siebie. Q obserwował Bonda spod swojego zalatującego kurzem samolotowym kocyka. Coś go uciskało w klatce piersiowej i ciężko mu było oddychać.

"Co... się... dzieje?..."

"Nic, Q. Czemu miałoby się coś dziać?" Bond wziął łyka wina i mlasnął z aprobatą. "Niezłe. Szkoda, że nałykałeś się pigułek i nie możesz spróbować."

"Nie rób... ze mnie idioty..." wysapał Q, wykonując głębokie oddechy i zastanawiając się, czemu sufit tego przeklętego samolotu faluje. "Coś się... stanie... Wiem to..."

Bond spojrzał na Q znad kubka wina, po czym pochylił się ku niemu, poprawił mu koc pod brodą. A potem cmoknął go na odlew w policzek.

"Nic ci się ze mną nie stanie, Q. Zaufaj mi."

"Nic się nie stanie, powiada... Zaufaj mi, powiada... zaufaj mi to przyjadę po ciebie bugiem o dwie godziny za późno, jak już nerki wylecą ci nogawką..." wymamrotał mściwie Q, ale Bond najwyraźniej był odporny na złośliwości kogoś, kto drżał pod kocem i siłą woli opanowywał atak paniki.

Bond był draniem, ale w końcu okazał niejako serce i ulitował się. Wlał w Q dwa kubki herbaty i nawet podał mu kolejny Xanax i Lorazepam. Mówił coś o tym, że co prawda to nie zdrowo tak mieszać leki, ale to długi lot, dziesięć godzin a do Amsterdamu mają jeszcze trochę, więc "szczenięta mogą się wyspać". Q nie miał siły pytać, o co chodzi z Amsterdamem. Przełknął Xanax i Lorazepam, zapił resztką herbaty i pogrążył się w nerwowym, letargicznym półśnie.

Maszyna pod nim mruczała jak duży kot.

/

"Q. Obudź się. Mam do ciebie prośbę."

Uchylił oczy, nie kojarząc, gdzie jest ani co tutaj robi. Senny, spowolniony i kompletnie skołowany poprawił przekrzywione okulary i spojrzał z rozmarzeniem na pochylającego się nad nim Bonda. Znowu coś od niego chciał. 007 zawsze czegoś chciał od swojego kwatermistrza.

"Jaką... prośbę?" zapytał Q. Jego język był jak z waty i kręciło mu się w głowie. "...Śpię..."

Wszystko, co stało się potem było niczym fragment źle zmontowanego filmu. Bond zaproponował Q, żeby rozbroił bombę w kabinie pilotów a Q zgodził się i pozwolił się poprowadzić do bomby, nieważki, lecący z nóg i pogodny.

W kabinie pilotów jeden z pilotów był zabity strzałem w głowę, a drugi żył i wciąż pilotował, tyle, że z tyłu fotela miał bardzo ładną, zgrabną bombę odłamkową. Przyjemny design oprawy, wnętrze zdaje się z rodzaju tych nowoczesnych chemicznych, maleńki wyświetlacz i mnóstwo cienkich, drobnych, poplątanych kabelków.

Q miał chęć się roześmiać, ale nie mógł bo jak nic zakrztusiłby się swoim własnym językiem. Bond z jakiejś przyczyny wyglądał na zaniepokojonego.

"Q. Nie śmiej się, tylko się skup. Uaktywnili bombę przed Amsterdamem, a to znaczy, że musimy się z nimi rozprawić tu i teraz. Ja zajmę się terrorystami a ty bombą. Jest zbyt skomplikowana dla mnie. Ten wyświetlacz jest jakiś dziwny."

"W porzo... rozbroję dla ciebie... co zechcesz..." wymamrotał Q uciekającym, zamierającym głosem, a Bond klepnął go mocno oburącz po policzkach, po czym wstał, poprawił garnitur i wyciągnął broń.

Następnych piętnastu minut Q nie pamiętał. Siedział obok bomby, kołowało mu się w głowie i nie mógł złapać oddechu a martwy pilot kapał mu swoim mózgiem na plecy. W strefie pasażerskiej ktoś strzelał, ktoś się bił, jakieś kobiety zawodziły wysokimi, płaczliwymi głosami a pokładowe, włączone chyba przypadkiem radio grało smooth jazz. Bond zniknął, Bonda nigdzie nie było, a był ważny... był ważny...

Q przypomniał sobie, o co prosił go Bond, gdy smooth jazz ucichł, przerwany nagle jak nożem. Wiedział, co powinien robić, ale nie mógł rozprostować palców, kurczowo trzymających wyświetlacz bomby. Wyświetlacz, miniaturowa klawiatura pod nim, wejście ubs. Coś mu to mówiło, znajome cyfry, znajomy kod zero jedynkowy i ogłoszenie, że za trzy minuty wszystko wybuchnie. Postarał się skoncentrować, to nie powinno być trudne. W zasadzie to było łatwe, ale tylko wtedy, gdy Q był w swoim żywiole, u siebie, bezpieczny za ekranem laptopa, a nie w lecącym samolocie!...

Potem, gdy o tym pomyślał, nie miał pojęcia jak to robił. Fart, szczęście, wyuczone odruchy i wyż po miksie tabletek. Jakimś cudem wciąż miał ze sobą swoją komórkę i kabel do podłączania jej do komputera. Zawsze go nosił w kieszeni i Moneypenny zawsze śmiała się, że okropnie zniekształca mu to spodnie.

Podłączył się komórką do wejścia USB bomby akurat wtedy, gdy rozległy się kolejne strzały a do kokpitu pilotów wtargnął wzburzony, zakrwawiony na twarzy Bond.

"Sugeruję pośpiech!"

Bond mocował się z kimś zaciekle przy wejściu do kabiny pilotów, ale Q nie był w stanie się tym przejąć. Czas nagle spowolnił dookoła niego i wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Wpisał kod na klawiaturę swojej komórki, zhackował bombę i odciął łączność temu, kto nią sterował. Ktoś genialny i szalony był po drugiej stronie tego połączenia... jak to możliwe? Jak to możliwe?...Normalnie Q chciałby do tego geniusza dotrzeć, ale nie było czasu. To była dużo bardziej zaawansowana bomba niż przypuszczał i po co mieli na lotniskach bramki celne, skoro i tak ludzie wnosili na pokład swoje śmiercionośne cuda techniki?

"Oddychaj, Q!" krzyknął Bond, łamiąc nos uparcie usiłującemu dostać się do kokpitu mężczyźnie. "Oddychaj!"

Nie wypuszczając z rąk komórki podłączonej do bomby Q osunął się ostrożnie na wydeptaną, brudną wykładzinę podłogową w kokpicie pilotów. Położył się na boku i skulił, oddychając chrapliwie. Nie przestawał stukać powolutku w klawiaturę telefonu. Da radę... Zawsze daje radę. Chyba właśnie miał zawał...

Druga linijka kodu spaliła coś w wyświetlaczu bomby a piąta wyłączyła ją całkowicie. Q przekręcił się na wznak i spojrzał na niebo, widoczne w panelu przednich szyb samolotu. Przez jeden, świetlisty, wspaniały moment czuł, że pomiędzy żebrami ma całe stado wyrywających się na wolność ptaków.

/

"Leżysz jak zdechła ryba, szczeniaku. Zjedz coś."

"Jadłem w innej strefie czasowej." sarknął Q, zgrzytając zębami. Migrena dudniła mu w czaszce jak źle zagrane solo na perkusji. "Poza tym nie jestem pewien czy mogę bezpiecznie zjeść coś, co mi podasz, zdrajco."

"Przestań się boczyć, Q. To trzeba było zrobić, najlepiej w najgorszych dla ciebie warunkach. Byłeś ze mną bezpieczny."

"Pewnie, najbezpieczniejszy jestem w wybuchających samolotach, ze stanem przedzawałowym, szczękościskiem i mózgiem zamordowanego pilota, kapiącym mi na spodnie."

Bond usiadł na krawędzi łóżka obok Q i popatrzył na niego z nietypowo zacukaną miną.

"Q. Musiałem zobaczyć cię w akcji, gdy wszystko na czym się zwykle opierasz zawodzi a mimo to musisz iść dalej. To część szkolenia."

"Nie mogliście mnie przynajmniej trochę uprzedzić? Tak, żebym nie napruł się jak świnia przed lotem z terrorystami, ich pieprzoną bombą i nawiedzonym agentem, który nagle zapragnął mnie SZKOLIĆ?! Ał. Auć... Kurza twarz."

"Nie ruszaj się. Przyniosę ci nowy ręcznik."

"Dupek."

"Histeryk."

Cały pierwszy dzień konferencji Q spędził w swoim eleganckim, ośmiopokojowym apartamencie w najdroższym hotelu w Tokio, za który MI6 przepłaciła co najmniej trzykrotnie. Ułożony na łóżku z mokrym ręcznikiem na czole i oczach usiłował trwać w bezruchu. Próbował także spokojnie i cicho umrzeć we śnie, ponieważ migrena której doświadczył w momencie lądowania awaryjnego na lotnisku Tokio Haneda jak się zaczęła nie mogła się skończyć. Pieprzony wilgotny ręcznik, który co jakiś czas donosił Bond nic nie zmieniał.

Brygada antyterrorystyczna, która zwinęła pokonanych przez Bonda terrorystów nie pomogła Q w jego migrenie. Podobnie jak ambulans wypełniony trajkoczącymi po japońsku lekarzami, którzy dali mu coś, po czym zasnął natychmiast, wessany w ciemność przepełnioną krzykiem, bólem. Duża, ciepła, pewna dłoń wciąż zaciskała mu się niewygodnie na połach kardiganu.

Obudził się już w hotelu. Bond od razu zakomunikował mu, że dostał zastrzyki znieczulające, pięknie rozbroił bombę w samolocie a jego ponowny trening i szkolenie właśnie się zaczęły.

"Poszczuję cię Moneypenny, 007. Nie znasz dnia ani godziny..."

"Też mi nowość. Poza tym Moneypenny mnie uwielbia."

"Postrzeliła cię."

"Ale nie zabiła. Nie, nie, nie, nie wstawaj tak szybko, bo znowu przejedziesz twarzą po dywanie."

Trzy razy Q usiłował wstać i pobiec do łazienki, aby zwymiotować i trzy razy zawiódł, ponieważ nie niosły go nogi. Trzy razy do łazienki eskortował go nie kto inny tylko sławny James Bond, w szlafroku frotte i hotelowych kapciach, pachnąc uwodzicielsko kawą i tostami. Q powinien wstydzić się swoich sesji przy klozecie, chudych łydek i żałosnych dźwięków, które wymykały mu się z ust, ale migrena wyssała z niego wszystkie emocje. Pozostał jedynie ogłupiający, uniemożliwiający funkcjonowanie, świdrujący w głowie ból.

Obiecał sobie, że jak tylko jako tako odzyska mobilność zemści się na Bondzie srodze. Nie będzie banku, hotelu, restauracji i burdelu, w którym Bond będzie bezpieczny...

"Zabijesz mnie na śmierć swoim śmiercionośnym pendrivem." szeptał z rozbawieniem miękki, mechaty głos tuż obok ucha Q. "Śpij lepiej i postaraj się nie zaśliniać aż tak poduszki."

"Humpf."

"No właśnie."

/

"Wiedziałeś o wszystkim."

Q nie podnosił wzroku znad rozłożonego przed nim laptopa. Obsługa tradycyjnej japońskiej restauracji w Capital Tokyu, jeżeli miała coś przeciwko komputerowemu sprzętowi obok żeliwnych mis do dań na gorąco, nie reagowała.

Dzień drugi konferencji upłynął Q na słuchaniu bardzo wtórnych, nic nie wnoszących w dziedzinę mediów elektronicznych prelekcji. Tyle, że w przerwach między odczytami i dyskusjami bufet oferował wspaniałą herbatę. Dla tej herbaty Q mógł przetrwać mdłe rozmowy z mdłymi informatykami, podstarzałymi szefami koncernów komputerowych i 007, obserwującego go od niechcenia z kuluarów.

Nikt z zebranej śmietanki towarzyskiej nie chciał wierzyć, że niemożliwy kod jest możliwy. Wszyscy wyśmiali ten koncept, jako wyssany z palca mokry sen samotnego hakera, zbyt odizlowanego i zdziczałego, żeby odróżnić rzeczywistość od fikcji. Q z uprzejmym uśmiechem potakiwał, popijał herbatę i utwierdzał się w przekonaniu, że tak ograniczeni ludzie nie są w stanie stworzyć mu konkurencji. Nie tak jak młodzi, głodni wiedzy, samotni hakerzy, rozsiani po całym świecie w każdym razie.

"Trzeba zawsze obserwować, co dzieje się na zewnątrz." mówił Q, a towarzystwo zgadzało się z nim kurtuazyjnie, przekierowując dyskusję na najnowsze aplikacje apple`a.

Po południu, gdy rozmowy towarzyskie przejęły prym nad prelekcjami Bond zwinął zgrabnie Q, umiejętnie uprowadzając go do hotelowej restauracji. Teraz siedzieli na przeciwko siebie, w złowrogiej ciszy, z parującymi pomiędzy nimi półmiskami wypełnionymi owocami morza.

Bond mierzył Q nieruchomym spojrzeniem, kalkulującym i rozbawionym.

"Oczywiście, że wiedziałem, Q. Nie wiedziałem tylko, że spieprzysz wszystko łykając tonę tabletek."

"Wiesz, że nie latam! Wiesz, że nie zbliżę się nawet do lotniska bez czegoś na uspokojenie."

"A ty wiesz, że nie jeżdżę na głupie konferencje jajogłowych profesorków bez faktycznej, realnej potrzeby." głos Bonda był idealnie płaski i beznamiętny i Q miał chęć rzucić w niego czarką ze swoją herbatą jaśminową.

Tylko żal mu było herbaty.

"Nie emocjonuj się tak, Q. Wiedzieliśmy, że w naszym samolocie będą terroryści i postanowiliśmy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Nic się nie stało." Bond uśmiechnął się szeroko, cały cholera elegancki, gładki i wesoły jak skowronek. "Jeżeli rzucisz we mnie tą czarką ośmieszysz się przed prelegentami konferencji. Stare pierniki siedzą tam i patrzą się na nas."

Q odstawił czarkę i dolał sobie herbaty. Wdech, wydech. Q miał w nosie prelegentów tej diabelskiej konferencji, teraz miał inne sprawy do rozważenia. 007 objawiał swoją prawdziwą naturę kłamliwego, podstępnego, niezwykle efektywnego agenta, który nawet w swoich szeregach przeprowadza misje i jest w tym cholernie psia krew dobry.

Trzeba było stąpać ostrożnie, analizować i wyciągać wnioski.

"A więc ty i M zdecydowaliście się mnie przeszkolić." zaczął Q tonem lekkiej konwersacji i nałożył sobie porcję kalmarów, zalewając je sosem selerowym. "Niepotrzebnie. Jeżeli jeszcze tego nie zauważyliście, zajmuję się siecią, komputerami i networkiem. Moja specjalizacja to praca na dystans.

"Twoja specjalizacja to twoja słabość." Bond z rozmachem włożył sobie do ust całe ociekające masłem sushi z łososia i rozgryzł je ze znawstwem. "Ograniczanie się do działania tylko na dystans jest niebezpieczne. Stara M pozwoliła ci na to, bo wiedziała, że my ci już na to nie pozwolimy. Nie na dłuższą metę."

Q prychnął, nadziewając kawałek kalmara na pałeczkę i przyglądając mu się uważnie.

"Rozumiem, że teraz będę z wami latał samolotami na misje i wyspecjalizuję się w atakach terrorystycznych. Jak stylowo."

"Słuchaj, młodzieńcze." Bond odłożył pałeczki, otwarł usta serwetką i wstał, po czym usiadł obok Q. Coś w jego posturze zmieniło się, coś przesunęło i nagle Q spostrzegł, że nie siedzi ze znajomym agentem 007, który podarował mu kota, wiózł przez pustynię w bugu i żartował na temat zniszczonego sprzętu.

Teraz Q siedział obok zabójcy i z jakiś przyczyn nie mógł oddychać. Nie mógł drgnąć nawet.

Bond pochylił się powoli i spróbował kalmara, nie spuszczając z Q wzroku.

"Może ci to umknęło, ale w tym zawodzie nie możesz nie móc lecieć samolotem, kiedy trzeba. Nie możesz także wysiadać psychicznie, gdy znajdziesz się w bezpośrednim zagrożeniu życia. Jestem kwatermistrzem, powinieneś w końcu zrozumieć, co to znaczy."

"Że mam pokonywać swoje lęki na każde skinienie pracodawcy? Tego nie było w umowie."

"Ja nie miałem w umowie, że mam umierać i zmartwychwstawać, a oto jestem."

Bond spojrzał z bliska w oczy Q i nagle był znowu znajomym sobą, chociaż zabójca wciąż czaił się mu gdzieś tam, pod skórą, w kącikach powiek, w sposobie ułożenia ramion tak, aby łatwiej był sięgnąć po broń, umocowaną pod klapą garnituru. To było denerwujące, konfundujące i ciężko było o tym wszystkim myśleć. Q wychylił do końca czarkę herbaty, odetchnął i skonfrontował się ponownie z niebieskimi ślepiami Bonda.

"Jesteśmy nieźle szurnięci, że wykonujemy taki zawód."

"Święte słowa, kwatermistrzu."

Q uśmiechnął się bez humoru, sięgając po czajniczek i ponownie dolewając sobie herbaty.

"Teraz przemielicie mnie przez te swoje szkolenia tak, że nie będę w stanie wysiedzieć przy komputerze."

"Znasz mnie, Q. Jeżeli nie rzygasz znaczy, że się nie starasz." Bond przysunął się bliżej Q, objął go mocno ramieniem przez plecy i roześmiał się. Głośno i dźwięcznie, szczerze. W piersi Q coś poruszyło się niespokojnie.

"Coś ty taki nerwowy, szczeniaku. Przecież ci powiedziałem, nic ci ze mną nie grozi."

Bond do końca kolacji nie przesiadł się na swoją stronę stołu, tylko pozostał tam gdzie był. Bardzo blisko Q, niemal chuchając mu w kark, popijając ciepłą sake i prowadząc luźną, przyjemną konwersację o wszystkim i o niczym.

To był w gruncie rzeczy bardzo miły wieczór, bez migreny, bez terrorystów, bez strzelanin. Dopiero gdy skończyli deser, składający się z lodów i mrożonych owoców liczi, dopiero gdy obalili dwie butelki sake, opuścili lokal, podążyli do windy i okazało się, że mieszkają w jednym apartamencie, dopiero wtedy Q spostrzegł jak głęboko wdepnął.

end

by Homoviator 04/2013

Ta część tryptyku będzie miała 3, 4 rozdziały. Autor uprasza o komentarze, bo na wena dobrze działa, gdy czytacze dają znaki życia :)