Deszcz ponuro bębnił o szyby a jego jednostajny szum był jedynym słyszalnym odgłosem. Ciemnoszare niebo wydawało się niemal dotykać ziemi delikatnie przechodząc w skłębioną mgłę. Jedyne światło w ciemnym pokoju padało z okna a i tak było przytłumione zwałami chmur kotłujących się na zewnątrz. Wydawało się wręcz, że pomieszczenie jest otwarte na przestrzeń, tak ciężka atmosfera w nim panowała. Przy oknie przygarbiony siedział blondyn o rozczochranych włosach i przygaszonych zielonych oczach. Sprawiał wrażenie osoby, która straciła całe swoje szczęście i marzenia. Nie spał już od paru dni, nie mogąc znaleźć choćby jednej myśli, jednego snu, który ukoiłby jego rozpacz. Próżno szukał w swojej świadomości jakiejkolwiek pociechy. Jedyne, na co natrafiał to zgliszcza starych wspomnień, przynoszące jeszcze więcej bólu. I te niebieskie oczy… Wśród szumu deszczu i odległych odgłosów burzy rozległ się jęk przeradzający się w szloch. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to jego własny płacz tak odbijał się echem po pustym domu. Domu… niegdyś tak szczęśliwego, pełnego życia i małych codziennych radości. Teraz rozwiał je wiatr beznadziejności. A deszcz nadal padał, tak i z chmur jak i z jego oczu. Sam już nie wiedział, czemu tak rozpacza. Jedyne, co czuł to wszechogarniająca samotność. Więc ktoś musiał odejść… kto? Jego szczęście? Nie, musiał to być człowiek. Człowiek o radosnych błękitnych oczach. Jak letnie niebo, które teraz przykryło się chmurami. Czy był to ktoś bliski, czy może obcy? Pamiętał jego miłość i kwiaty zebrane w lesie. Błękitne kwiaty. Pamiętał też gniew na niego, gdy zrobił coś nie tak. Lecz czemu odszedł? Czemu kwiaty w ciernie ktoś zamienił… Pamiętał też inne dni, gdy ogarniał go smutek, lecz żaden nie był tak beznadziejny, tak… pusty. A deszcz padał jak odłamki niebiesko-srebrnego szkła sypiące się z kieszeni Boga. A rozpacz rosła wraz z każdym fragmentem tej nieukładalnej zagadki. Wkrótce była tak wielka, że samo zło przerażone ustąpiło jej, zabierając po drodze wszelki gniew i strach. Zwiędły błękitne kwiaty w ogrodzie, zalane deszczem, niezdolne przetrwać powodzi. I zwiędnie jego serce, choć chce nadal bić. W ciszy zgrzyt i ciche stukanie. Zegar zaczął wybijać północ, co przywołało kolejny przypływ ponurych myśli.

Pierwsze uderzenie. Czemu akurat nas to spotkało?

Drugie uderzenie. Czy mogło być inaczej?

Trzecie uderzenie. Czy naprawdę nie mogłem nic zrobić?

Czwarte uderzenie. Czy taka jest sprawiedliwość tego świata?

I piąte. Czemu znowu mi to zrobił?

Szóste. Nie chciałem żeby to się tak skończyło
Siódme. Chciałem tylko jego dobra, a wszystko zniszczyłem.

Ósme. A jednak, nawet, gdy wcześniej odchodził, zawsze miałem nadzieję, że wróci.

Dziewiąte. I chciałem wierzyć, że nam się uda.

Dziesiąte. Ale nie ma na świecie sprawiedliwości.

Jedenaste. A ja go nienawidziłem. Wraz z dwunastym uderzeniem zegara rozległ się huk strzału. I kochałem- pomyślał, a ostatnie, co zobaczył to niebieski kwiat skąpany w jego własnej krwi.


Zainspirowane wierszem Leopolda Staff'a "Deszcz Jesienny". Dałam taki sam tytuł jak wiersza, bo nie mam zielonego pojęcia jak to inaczej nazwać. Moja pierwsza próba napisania czegoś smutnego. I pierwsze opowiadanie shounen-ai jeśli można coś takiego tak nazwać -_-'