Witajcie!

Oto mój kolejny projekt, który, zapewne, będę ciągnęła latami [znając moją systematyczność może nie starczyć mi życia]. A jeśli już mowa o życiu - Pamiętnik Żywej Śmierci będzie kontynuowany, jak tylko wróci mój Wen, który chyba postanowił wyjechać z mego mózgu na jakiś czas. Chwilowo to co napisałam do Pmiętnika jest gorsze niż moje prace z podstawówki.

Zainspirowane Obrazkami [linki na moim profilu]

Niebetowane.

Enjoy!


Jadłem właśnie kolację w moim małym mieszkaniu, gdy zadzwonił telefon.

Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na wyświetlacz komórki. Hyūga – mój przełożony.

- Stało się coś? – rzuciłem na wstępie.

- Kagami potrzebujemy cię natychmiast. Mobilizacja wszystkich jednostek. Płonie rezydencja Akashich – rzucił na jednym wydechu. Uniosłem brwi.

- Już jadę. – rozłączyłem się i ze smutkiem spojrzałem na niedojedzony stosik kanapek. Westchnąłem, chowając je do lodówki. Zjem jak wrócę.

Zrzuciłem spodnie od dresu i wciągnąłem na siebie robocze ubranie, które domagało się natychmiastowego wyprania, gdyż zapach spalenizny, krwi i piany gaśniczej był aż nazbyt wyczuwalny.

Wsiadłem do samochodu i już po 15 minutach byłem na miejscu. Bez słowa podszedłem do wozu mojej jednostki i założyłem kombinezon.

- Co wiadomo? Jaki plan? – rzuciłem w przestrzeń.

- W rezydencji jest jeszcze jakieś 7 osób w tym państwo Akashi z synem. Ogień odciął wszystkie wyjścia. A oni są w samym środku tego piekła. Teppei z Hiroshim i Izukim są w środku. Czekamy na jednostkę ze specjalnym sprzętem, ale obawiam się, że jeszcze parę minut i będzie za późno. – Hyūga pokręcił głową. Raz po raz obracał się w stronę drogi, czekając na wspomnianą jednostkę.

- Rozumiem. – Chwyciłem torbę z moim sprzętem i ruszyłem w stronę płonącego budynku.

- Taiga? – spinałem się po schodach wejścia – Taiga! Krestynie, gdzie ty idziesz?! – Odetchnąłem głęboko i przekroczyłem próg płonącej rezydencji – Nie czas na brawurę! – Mój przełozony wypluwał sobie płuca.

Cztery wozy strażackie gasiły budynek, ale ogień nic sobie z tego nie robił. Zagłębiłem się w labiryncie korytarzy, starając się unikać ognia jak…ognia.

Wszedłem do dużego pomieszczenia, które chyba było salonem. Zauważyłem jak nasi ludzie, o których mówił Hyūga, wynoszą ludzi z okolicy kuchni. Za nimi kuśtykał o własnych siłach, co chwilę zanosząc się okropnym kaszlem jeszcze ktoś.

- Kagami? A gdzie twój zespół? – Izumi popatrzył na mnie, zapewne, przymrużonymi oczami, jednak nie widziałem dokładnie przez maskę i dym w pomieszczeniu.

- Sprawdzają inny pokój – zełgałem lekko. Doskonale wiedziałem, że to co robię jest po prostu głupie. Nie tego uczono nas na szkoleniu. Nie tego. Ale nie mogłem inaczej. Nie chciałem by ktokolwiek inny się narażał. Nie po ostatnim.

Mężczyzna skinął głową.

- Pomóc wam?

- Nie. – Teppei odwrócił się do mnie tylko na chwilę, cały czas zmierzając do tylnego wyjścia, gdzie sytuacja była jako tako opanowana. – Ratujcie resztę. Zostały ostatnie trzy osoby.

- Rodzina Akashi – mruknąłem – Gdzie?

- Pierwsze piętro – głos był słaby, ledwo go usłyszałem. Należał do osoby, która szła za strażakami.

Podziękowałem skinieniem głowy i wróciłem na korytarz. Wszedłem na schody. Byłem prawie na szczycie, gdy jedna z poręczy spadła, zahaczając o moją twarz, na szczęście chronioną przez maskę. Siła uderzenia otumaniła mnie na chwilę.

Jak tylko się otrząsnąłem pokonałem ostatnie stopnie i znalazłem się na pierwszym piętrze.

Usłyszałem pokasływanie. Ruszyłem w stronę źródła dźwięku.

Cholera. Rzeczywiście środek piekła. W gaśnicy nie zostało wiele.

Po męczącej walce z płomieniami udało mi się dostać do niewielkiego pomieszczenia w którym na środku kuliło się dwoje ludzi.

- Musimy dostać się do pokoju naprzeciwko. Dacie radę?

Kobieta podniosła na mnie zapuchnięte oczy i skinęła głową. Małżonek pomógł jej się podnieść. Utorowałem nam drogę do pokoju, którego okna wychodziły na podjazd, na którym stały wozy.

Okna były otwarte. Cholera. Z jednej strony dobrze, z drugiej fatalnie. Cyrkulacja powietrza zapewniała dostęp tlenu. Ważne do oddychania, ale tlen utrzymywał i podsycał płomienie.

Resztkami z gaśnicy zagasiłem płomienie przy oknach i pomogłem małżeństwu wejść na parapet. W dole nadal stali ludzie z plandekami.

- Musicie państwo skoczyć.

- Mój syn! Ratuj mojego syna! Mój syn! Mój ukochany syn! – zawodziła kobieta między jedną fają kaszlu a drugą.

- Gdzie on jest? – zapytałem mężczyznę, który był dużo bardziej ogarnięty niż kobieta.

- Jak pan wyjdzie, to na lewo. Korytarzem prosto, później w prawo dwa razy i czwarte drzwi po lewej.

- Niech się państwo o nic nie martwią, już po niego idę, ale musi pani skoczyć.

Mąż szepnął jej coś na ucho a ta skinęła tylko głową i skoczyła.

Po chwili to samo zrobił jej mąż.

Belka podtrzymująca sufit runęła tuż koło mnie. Mało czasu. Kręciło mi się w głowie.

Zamiast spokojnie iść do miejsca, w którym przebywał chłopak, tak jak nas uczyli na szkoleniu, po prostu tam pobiegłem, modląc się w duchu, żeby płomienie nie były tak tragiczne.

Przeliczyłem się. Płonęło wszystko. Dosłownie wszystko. Dym był tak gęsty, że można by go kroić nożem. Wpadłem do pokoju czując palący żar, mimo kombinezonu.

Dzieciak leżał koło płonącego łóżka. Na oko mógł mieć tak z 19 lat, nie więcej. Wziąłem go na ręce i odwróciłem w kierunku wyjścia. Zły pomysł. Ogień sięgał sufitu i kompletnie uniemożliwił mi wyjście. Rozpaczliwie rozglądnąłem się po pomieszczeniu szukając drogi ucieczki.

Szklana ściana.

Jesteśmy na pierwszym piętrze. Jakieś. 8 może 9 metrów.

Cholera.

Wyciągnąłem tomahawka i rozbiłem szybę. Dzieciak poruszył się niespokojnie. To dobrze. Znaczy że żyje.

Znów poczułem zawrót głowy.

Pod nami był ogród. Jakieś krzaki.

Dobrze.

Cofnąłem się na tyle, na ile pozwalały mi buchające płomienie.

Zarzuciłem sobie ręce dziedzica płonącej fortuny Akashich na szyję i mocno chwyciłem w ramiona.

Wziąłem rozpęd i wyskoczyłem przez okno Ustawiłem się tak, by mój bok podczas lądowania uderzył w ziemię. Ręką chroniłem głowę chłopaka.

Mimo lądowania na jakichś krzakach, bogowie niech będą błogosławieni, że nie były to róże, ból i tak był potworny. Ale nie mogłem sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Budynek mógł się w każdej chwili zawalić lub ukruszyć.

Wygrzebałem się z krzaka sycząc i klnąc z bólu. Chwyciłem Akashiego jak pannę młodą; kuśtykając i zataczając się ruszyłem w stronę podjazdu. Adrenalina jeszcze buzowała mi w żyłach, ale nie tak intensywnie, jak na początku. W głowie coraz bardziej mi się kręciło.

Dotarłem na podjazd.

Przed oczami wirowały różne dziwne wzory.

Przekazałem nieprzytomnego dzieciaka w ręce Teppeia, który chyba się na mnie wydzierał, i straciłem kontakt z rzeczywistością.