A/N: Zaczęłam to pisać w lutym, kiedy spędziłam tydzień w bazie UwB w Gugnach i nie miałam nic innego do roboty, poza ganianiem łosi. Śniegu było po pas, dlatego też atmosfera aż się prosiła o himrindzki tekst. Dla odmiany narratorem jest Nelyo, na jakiś czas mam dość poetów i minstreli tudzież egoistycznych, uroczo niemoralnych dżentelmenów.
Sokolnik – to epessë adiutanta Maedhrosa. Nie tłumaczyłam go na quenyę z tego prostego powodu, że bardzo mi się podoba to imię po polsku.
Laiwen wzięła się stąd, żeby mnie nie oskarżono o rasizm i dyskryminację kobiet.

Dziękuję Tici i Niuch za uwagi i wsparcie. :)

Lista postaci i nazw własnych, z tłumaczeniami:
- Nelyafinwë – Trzeci Finwë, Maedhros (wg Shibboleth)
- Voringë – Himring (tłum. własne)
- Nolofinwë – Mądry Finwë, Fingolfin (wg Shibboleth)
- Valariandë – Beleriand
- Kanafinwë – Głośny Finwë (Ew. Finwë-Drzyjmorda), Maglor (wg Shibboleth)
- Angatur – Pan Żelaza, kowal, OC, służył wcześniej Feanárowi
- Runya – Płomyczek, kania ruda, pupilek Rudzielca, a jakże
- Turkafinwë – Silny Finwë, Celegorm (wg Shibboleth)
- Lamandil – Przyjaciel Zwierząt, OC, ojciec Sokolnika
- Nárandil – Przyjaciel Ognia, OC, gołowąs na przyczepkę
- Nárandur – Sługa Ognia, OC, Aulendil z Amanu i bliski poplecznik Feanára
- Moringotto – Czarny Wróg, Morgoth
- Calahendu – Świetliste Oczy, OC, dumny jasnowidz, łucznik
- Callótë – Świetlisty Kwiat, OC, jego siostra o podobnych zdolnościach, choć woląca miecz od Intrygi
- Nárion – Syn Ognia (może być też skrót od Feanáriona – Syna Ducha Ognistego/Syna Feanára), imię nadane Maedhrosowi przez ogień.
- Laiwen/Laiwendë – Zielona Panna, OC, Sindarka o dość Noldorskim charakterze
- Curufinwë – Zdolny Finwë/Finwë-Zdolniacha – tu: Curufin (wg Shibboleth)
- Maikarinquár – Silne Pięści, OC, przyjaciel Laiwendë, jak imię wskazuje, też ma zacięcie do wojaczki
- Ringamehtar – Zimny wojownik, OC, zimny drań, ale włócznią włada jak należy
- Laegened – Ostry Wzrok, OC, sindarski myśliwy
- Narthangoll – Szkarłatny Ogień Sygnałowy, OC, Sinda
- Braigraw – Dziki Niedźwiedź, OC, młodszy brat Laegeneda
- Míriel Perindë – Míriel (dosłownie: Córka Klejnotu) Tkaczka/Hafciarka. Pisownia „Perindë"jest podana w Shibboleth jako bardziej archaiczna, lecz preferowana przez Míriel i Feanora, wnioskuję więc, że także przez jego synów.

(OC - original character, postać własna)


Himring, Wiecznie Mroźny

Lato tego roku było deszczowe, zapowiadające dość srogą zimę, tym cięższą, im dalej na północ się przemieszczaliśmy. Ku wzgórzom Voringë wyruszyłem pod koniec słotnej jesieni. To była zła pora na taką podróż i nie ucieszyła mnie decyzja Nolofinwego. Niemniej jednak był moim królem, któremu ślubowałem posłuszeństwo. To prawda, że zapytał, czy zechciałbym objąć te ziemie; uprzejmie, okraszając tę przemowę komplementami, wyłuszczył mi, dlaczego wybrał akurat mnie, bym bronił Valariandë od północy, z najdzikszej i najmniej przyjaznej strony, lecz były to tylko pozory. Nie miałem wyboru; poznałem to po jego zmartwionym spojrzeniu - spojrzeniu stryja, nie pana i władcy. Domyśliłem się prawdziwych przyczyn tej decyzji i rozumiałem je (co nie zmienia faktu, że z trudem ukryłem niezadowolenie). Nolofinwë nie chciał prowokować kłótni i sporów, których nie dałoby się uniknąć, gdybyśmy my, Bratobójcy, którzyśmy skazali ich na wygnanie i Klątwę Mandosa, mieszkali w bliskim sąsiedztwie naszych młodszych kuzynów.
Z moim bratem Kanafinwem, który podążał dalej na wschód, ku przełęczy równie niełatwej w obronie, rozstałem się, zanim wjechaliśmy między wzgórza i iglaste bory. Tam też rozkazałem rozbić obóz, by elfowie jadący z taborem (głównie kobiety oraz uzdrowiciele, którzy nie umiłowali miecza i trudów wędrówki w nieznane) przeczekali przynajmniej do lata, ubezpieczani przez większość moich oddziałów pod wodzą Angatura, mojego zastępcy. Ja zaś, wraz z oddziałem może pięćdziesięciu najbardziej zaufanych i doświadczonych towarzyszy, wyruszyłem, by poznać tę surową krainę, którą przyszło mi władać.
Nie mogę powiedzieć, by wyglądała przyjaźnie i zachęcająco. Ciemne świerkowe i jodłowe bory kryły zbyt wiele tajemnic, a każdy cień w chłodnym, wilgotnym świetle wydawał się podejrzany. Tym niemniej, nie dało się zauważyć żadnych mieszkańców tych lasów. Słońce rzadko wyglądało zza zasłony chmur, które wydawały się zakurzone i pokryte pajęczynami. To mój brat jest poetą, nie ja; on z pewnością doszukałby się w tych widokach niejednej inspiracji do wiersza, a może i pieśni. Ja jednak wybieram znacznie bardziej praktyczne podejście do rzeczywistości.
Choć starałem się tego po sobie nie okazywać, z każdą godziną coraz mniej podobała mi się ta kraina. Liczyłem, że zamieszkam w spokojniejszym, cieplejszym regionie, choćby na południe od Mithrimu, gdzie mógłbym wypocząć, jednocześnie nie czując się odsuniętym od wszelkiego rodzaju obrad i decyzji politycznych. Życie jednak już dawno nauczyło mnie, że nie jest skore do spełniania moich zachcianek.
Nie chcąc dłużej nad tym rozmyślać, oparłem dłoń na łęku siodła i obejrzałem się przez ramię. Za mną dwójkami jechała kolumna zmęczonych i zziębniętych elfów. Tego dnia wyjątkowo nie padało, lecz powietrze i tak było wprost niewyobrażalnie wilgotne, przed czym nawet najgrubsze płaszcze nie stanowiły wystarczającej osłony. Znałem moich podkomendnych na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie usłyszę ani słowa skargi, lecz przed nami czekało jeszcze wiele trudów i nie powinienem tak bezmyślnie szastać ich siłami. Odwróciłem się do Sokolnika, jadącego po mojej prawej ręce.
- Wypuść Runyę – poleciłem mu. Był to mój ulubiony ptak, piękna kania ruda, wytresowana przez Turkafinwego. – Niech się rozejrzy, czy w okolicy nie ma dobrego miejsca na nocleg.
Z zamierzenia mówiłem na tyle głośno, by jadący za nami elfowie mogli usłyszeć. Kanafinwë zawsze twierdził, że jestem dla nich zbyt chłodny. Zwłaszcza teraz, w tych trudnych warunkach, które niejednemu przyniosłyby zwątpienie, potrzebowałem ich zaufania i lojalności, więc postanowiłem skorzystać z rady tego, który jak nikt inny znał się na tajemnicach umysłu. Mój brat może i nie był wybitnym wojownikiem czy politykiem, lecz od bardzo dawna studiował uczucia i emocje i wiedział, jak je wykorzystać i jak nimi kierować. Oczywiście, nie zamierzałem dopuścić do tego, by moi podkomendni stali się niezorganizowaną bandą mazgajów.
Śledziłem wzrokiem Runyę, mozolnie przebijającą się przez gałęzie. Elfowie wyraźnie się ożywili, zaczęli nawet rozmawiać przyciszonymi głosami, na co postanowiłem przymknąć oko. Wolałem, gdy podróżowaliśmy w ciszy, gdyż wtedy łatwiej było usłyszeć nadciągające zagrożenie. Nie zwolniliśmy, gdyż wiedziałem, że ptak odnajdzie nas, nawet gdybyśmy znacznie się przemieścili, co wydawało się nieprawdopodobne.
Runya powróciła po jakimś kwadransie i z gracją wylądowała na moim wyciągniętym ramieniu. Przekazałem ją Sokolnikowi, który rozmawiał z nią, jak to często czynił Turkafinwë. Sokolnika mowy zwierząt nauczył jego ojciec Lamandil, który w Amanie zwykł polować z moim bratem na włościach Oromego i który poległ w mojej obronie jeszcze przed pierwszym wschodem słońca.
Sokolnik pogładził pióra na piersi ptaka i zwrócił się do mnie.
- Jeśli zboczymy nieco na zachód, dotrzemy do rozległej polany ze źródłem w przeciągu półtorej godziny.
Skinąłem głową i bez słowa wskazałem kierunek machnięciem ręki. Rozmowy przycichły. Elfowie podążali za mną równą kolumną. Nie wysyłałem zwiadowców, by rozeznali się w terenie, gdyż nie widziałem w tym większego sensu. Nie zobaczyliby więcej, niż Runya, a przeszkód terenowych sami nie mogliby usunąć. Poza tym, nie sądziłem, by rozdzielanie oddziału było rozsądne. Dopóki trzymaliśmy się w zbitej grupie, nie zostaliśmy zaatakowani, lecz kto mógł wiedzieć, co mogłoby spotkać dwóch czy trzech samotnych jeźdźców, a ja nie chciałem bezmyślnie tracić towarzyszy.
- Runya dostrzegła coś jeszcze? – zapytałem Sokolnika, wciąż wpatrując się w las. – Ewentualne zagrożenie?
- Nie, panie Nelyafinwë, nie wspomniała mi o niczym – padła odpowiedź. – Była zdziwiona, jak pusta jest ta okolica. Wydaje się wręcz wymarła.
W jego głosie dało się słyszeć lęk, którego sam nie rozumiał. To właśnie ta cisza najbardziej mnie niepokoiła. Znajdowaliśmy się na dziewiczych terenach, które powinny być zamieszkane przez jakieś istoty (niepowiedziane, że przyjazne), a jednak do tej pory nie zauważyliśmy nawet tropów. Wiedziałem, iż obecność sług Moringotta często sprawiała, że stworzenia zrodzone z myśli Yavanny Kementári opuszczały takie krainy, lecz dlaczego w takim razie nie zostaliśmy jeszcze zaatakowani?
Nareszcie, po półtorej godziny jazdy w górę stoku, dotarliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy spędzić noc. Był to spory wykrot, powstały najwyraźniej z powodu ogromnego drzewa, które upadło wiele lat temu, pozostawiając wyrwę w gęstwinie. Młode świerczki i jodły zaczynały wyrastać tu i ówdzie, jakby chciały dorównać nieprzeniknionym zaroślom, okalającym wykrot. Mimo wszystko, nie mieliśmy sił ani ochoty szukać lepszego miejsca na postój, zwłaszcza że w odległości może trzydziestu kroków od granicy polany przepływał strumień, który – jak mi się wydaje – przekroczyliśmy już raz tego dnia.
Zatrzymałem się pośrodku wykrotu; moi podkomendni otoczyli mnie półkolem. Upewniwszy się, że nikt nie zagubił się po drodze, potwierdziłem pogłoski, że tu rozbijemy obóz, i dodałem:
- Trzy warty dwójkami, co godzinę zmiana. Sokolniku, ustalisz rotę. Nie rozpalajcie ognia.
Sokolnik, który zatrzymał konia po mojej prawej stronie, poruszył się niezręcznie.
- Tak? – zapytałem.
- Nelyafinwë, wszyscy są znużeni i łakną choć odrobiny ciepła – powiedział wreszcie niepewnie.
- Dym mógłby zwrócić uwagę Nieprzyjaciela – odparłem stanowczo.
- Mój panie…
- Zajmij się swoimi obowiązkami – poleciłem mu, zeskakując z Súrë, mojej srokatej klaczy. Zacisnąłem zmarznięte palce na wodzach i podprowadziłem ją do elfów odpowiedzialnych za wierzchowce.
Prace przebiegały sprawnie. Przed upływem godziny obóz był rozbity, konie zadbane, a woda ze strumienia przyniesiona. Stanąwszy na uboczu, przyglądałem się elfom siadającym w niewielkich grupkach, po pięć, siedem osób, i rozdzielającym między siebie prowiant, kiedy podszedł do mnie jeden z nich, pokłonił mi się zdawkowo i powiedział:
- Panie Nelyafinwë, wydaje mi się, że w pobliżu strumienia widziałem dość świeży trop jelenia.
- Widziałeś czy tylko ci się wydaje?
- Być może to nadzieja mami mój wzrok, lecz…
Uciszyłem go niecierpliwym gestem.
- Zatem jutro, jeśli zdołacie wytropić zwierzynę, będziecie mogli zapolować. Przekażę Sokolnikowi, by przygotował ogary.
- Dziękuję wam.
Elf już miał odejść, lecz go zatrzymałem pytaniem:
- Jak ci na imię? – Gdyż naprawdę nie mogłem przypasować imienia do twarzy, która wydawała mi się znajoma.
- Nárandil, wasz sługa.
Przyjrzałem mu się uważniej. Takie imiona otrzymywali Aulendili, lecz on był zdecydowanie zbyt młody, by należeć do grupy najznamienitszych kowali.
- Jestem synem Nárandura, panie – dodał szybko.
Skinąłem głową. To imię kojarzyłem. Nárandur, kowal, był bardzo oddany memu ojcu. To on pierwszy za jego wezwaniem sięgnął po żagiew w Losgarze i poległ w jego obronie w Bitwie pod Gwiazdami. Sądziłem, że jego syn pozostał z taborem. Nie znałem go dobrze i dziwiło mnie, że podróżował z nami, dlatego też usiłowałem przypomnieć sobie wszystko, co o nim wiem. Zawsze był cichy i niewychylający się z szeregu, obowiązkowy, nie zwracał na siebie uwagi. Wzorowy żołnierz, którego nikt nie zapamięta.
- Jak to się stało, że towarzyszysz doborowym wojownikom Noldorów, nie wykazawszy się uprzednio żadnym wielkim czynem? – Milczał, spuściwszy głowę, więc kontynuowałem. – Wszyscy w tym obozie zasłużyli się dla mnie lub mego ojca czymś, dzięki czemu ich pamiętam i wiem, że mogę na nich polegać.
Nárandil jeszcze bardziej się przygarbił, opuszczając głowę.
- Wybaczcie mi, panie. Przysięgam, że nie zawiedziecie się na mnie.
- Nárandilu. – Położyłem mu rękę na ramieniu. Nie chciałem wzbudzać strachu, lecz zaufanie. – Bynajmniej nie jestem rozgniewany i nie masz mnie za co przepraszać. Pytam z ciekawości.
- Znaliście mojego ojca, panie Nelyafinwë. Każdy chyba w tym obozie go znał. Ja nie pragnę sławy, lecz czuję, że tego właśnie po mnie oczekują: że zajmę jego miejsce, będę jak on. Nie jestem nim i nigdy nie będę, lecz przez to uważają mnie za słabego. Dlatego tu jestem. By pokazać, że i mnie na coś stać.
- To nie tym, czemu ulegasz, lecz czemu się przeciwstawiasz, wzbudzisz szacunek – odparłem, marszcząc brwi. Wbrew temu, co mu okazałem, rozumiałem go lepiej, niż mógłby się tego spodziewać.
- Teraz żałuję, że zdecydowałem się bez waszej wiedzy opuścić obóz.
- Chciałbyś zawrócić?
- Nie, mój panie. Tym razem nie ulegnę trudnościom. – Uniósł dumnie głowę i uśmiechnął się nieśmiało.
- A ja rad jestem, że mi towarzyszysz. – Był silny, choć młodość nie dała mu jeszcze doświadczenia i pewnego rodzaju uległości, a z drugiej strony sprzeciwu wpływom otoczenia i własnej zawziętości. – Powiedz mi, Nárandilu, jak ci mija podróż? – zapytałem bardziej z uprzejmości, niż ze szczerego zainteresowania.
- W porządku, dziękuję. Jednak to żmudna wędrówka. Póki mamy zapas sił, będzie dobrze, lecz potem nie utrzymamy takiego tempa. – Przygryzł wargę, zastanawiając się zapewne, jak otwarcie może ze mną mówić.
W jego głosie nie było skargi, tylko strach przed niespełnieniem oczekiwań. Zastanawiałem się, ilu z moich towarzyszy pozostawało przy mnie z poczucia obowiązku, lecz nie mogłem i tym pogardzać. Wielu z nich chwiało się w siodłach w dzień, a wieczorami nie byli skorzy do rozmów, lecz czym prędzej wykonywali swoje powinności. Odpoczywali więcej, niż powinni. Oczywiście nie padło nawet słowo skargi, lecz słyszałem echo ich myśli: skąd on czerpie siły? To nie jest naturalne… Na co mu się zdamy tak wycieńczeni? Może mieli rację. Mimo wszystko musiałem się liczyć z ich zdaniem. Postanowiłem następnego dnia nie narzucać aż tak forsownego tempa.
Sam nie odczuwałem zmęczenia ani chłodu. „Co cię nie unicestwi, wzmocni cię" – powtarzał mi ojciec i to była prawda.
- Jutro pozwolę wam nieco wypocząć – obiecałem.
Podziękował mi i odszedł do swoich spraw. Zacząłem krążyć po cichnącym już obozie. Niepokoiło mnie to wszechogarniające zmęczenie. Podróż była forsowna, lecz nie aż tak, by wyczerpać siły Calaquendich, którzy potrafili walczyć kilka dni i nocy bez ustanku. Często tak właśnie odczuwaliśmy obecność sług Moringotta, jednak ja nie potrafiłem niczego wyczuć, mimo że nawet pojedynczy ork rozpalał we mnie niepohamowany gniew, który można by porównać do nieposkromionego, niszczycielskiego płomienia.
Odnalazłem Sokolnika i powiadomiłem go o planach związanych z polowaniem. Wymieniliśmy też kilka uwag na temat ogólnego stanu rzeczy, po czym udał się na spoczynek, a ja przysiadłem na jakimś wystającym korzeniu i okryłem się pledem. Nie zamierzałem spać tej nocy; ta okolica napawała mnie zbyt wielkim niepokojem. Kryła coś, czego nasze oczy nie potrafiły dostrzec.
Wkrótce zrobiło się zupełnie ciemno i znacznie zimniej. Wszyscy, poza sześcioma wartownikami, udali się do swoich namiotów. Rozejrzałem się po twarzach tych sześciu. Dwóch z nich przycupnęło, bezmyślnie oskubując opadłe gałązki z igieł; pozostali opierali się plecami o drzewa. Nie miałem im tego za złe. W spojrzeniu tych, z którymi skrzyżowałem wzrok, kryła się litość i zmartwienie o mnie, jakby mówili: ty też powinieneś wypocząć, panie Nelyafinwë; udaj się na spoczynek. Ze złością cisnąłem gałązkę, którą obracałem w palcach, o ziemię i poderwałem się na nogi.
Niezmącona cisza irytowała mnie coraz bardziej. Wszystko trwało w nienaturalnym bezruchu, jakby czas stał w miejscu i tylko my poruszaliśmy się naprzód. Było w tym coś alarmującego, lecz nie mogłem określić, co dokładnie.
Łowy dnia następnego nie powiodły się, co było zresztą do przewidzenia. Nie narzucałem jednak zbyt szybkiego tempa; tak naprawdę nie miało znaczenia, czy dotrzemy do serca tej krainy tydzień wcześniej czy później, choć chyba wszyscy chcieliśmy ją jak najszybciej opuścić. Wieczorem pozwoliłem rozpalić ogień, co powitano z nieśmiało okazywanym entuzjazmem. Osobiście zaprosiłem płomienie na pięć starannie ułożonych, niewielkich stosików wilgotnych gałązek i nakazałem, by nie dymiły bardziej, niż jest to konieczne.
Języka ognia nauczył mnie ojciec. Wbrew temu, co twierdzili złośliwi, nie słyszał w płomieniach podszeptów Moringotta, lecz rady Maiarów poddanych Aulemu. Jak Ulmo był obecny we wszystkich wodach Śródziemia, tak oni trwali w ogniu. Przyznaję, że za młodu nie byłem zbyt chętnym uczniem i nie poświęcałem wiele uwagi tym szeptom, lecz śmierć mego ojca, śmierć przez ogień, wszystko zmieniła. Od tamtej pory wydawało mi się, że on przemawia do mnie płomieniami.
Podporządkowanie i rozkazywanie ogniowi było rzadką umiejętnością. Wielu nie rozumiało jej natury czy wręcz się bało tych, co mieli takie zdolności. Uważano to nawet za zbliżenie się do Moringotta. Powiodłem wzrokiem po obozie. Sokolnik siedział przy sąsiednim ognisku, rozmawiając z pozoru z paroma innymi oficerami, lecz rzucając mi co jakiś czas ukradkowe spojrzenia. Nieopodal dostrzegłem Calahendu, dumnego, lecz niepokonanego wojownika, strzelającego z łuku jak nikt inny. Należał do tych nieufnych i miałem powody, by uważać go za jedno ze słabszych ogniw w tym oddziale. Dołączył do nas przez wzgląd na swoją siostrę, Callótë. Była ona niegdyś służącą mojej matki, lecz już w Alqualondë okazało się, że w walce dorównuje niejednemu mężowi. Była lojalna i oddana, co do niej nie miałem wątpliwości, jednakże jej brat słynął z daru jasnowidzenia, którym tak się chlubił. Nigdy jednak nie mogłem być pewien, co rzeczywiście widział i jak interpretował te przesłania ani ile z nich zatajał.
Poza Sokolnikiem nikt, jak się zdawało, nie zwracał na mnie uwagi, więc wsłuchałem się w ogień, na jakiś czas zapominając o otoczeniu.
- Strzeż się, Nárionie – szeptały płomienie. – Uważaj na wroga, który okaże się twoim przyjacielem.
Westchnąłem. Nie powinienem był się spodziewać żadnej konkretnej rady, a ta niejasnością przewyższała wszystkie, jakie otrzymałem do tej pory. Być może byłem zbyt zmęczony, by słuchać ognia, tym niemniej nie zamierzałem zasypiać.
Pod koniec drugiej warty wstałem, by rozprostować nogi. Strażnicy natychmiast się wyprostowali; uspokoiłem ich machnięciem ręki. Podszedłem do najbliższej pary. Spięli się, prostując się jeszcze bardziej. Bali się… czego? Że ich zganię? Może i byłem zbyt surowy, lecz z pewnością nie niesprawiedliwy.
Spod szarego kaptura patrzyło na mnie samotne ciemne oko i wysuwały się miodowe kosmyki włosów Laiwen, Sindarki, która uratowała życie memu bratu Curufinwemu w Bitwie pod Gwiazdami, tracąc przy tym oko, i od tamtego czasu przystała do Wygnańców. Drugim strażnikiem był Maikarinquár, z którym najwyraźniej się zaprzyjaźniła, gdyż zwłaszcza ostatnio byli prawie nierozłączni.
- Jak mija warta? – zapytałem w quenyi. Laiwendë prędko nauczyła się naszego języka i mimo że z początku chcieliśmy rozmawiać z nią w mowie Elfów Szarych, sama przechodziła na język Calaquendich. Choć nigdy jej o to nie pytałem, odniosłem wrażenie, że jej rozstanie ze swoim ludem nie było zbyt ciepłe.
- Spokojnie, panie – odpowiedziała zdawkowo ze swoim nieco jeszcze sykliwym akcentem.
- A jednak jesteście zaniepokojeni?
- A kto nie jest, panie Nelyafinwë? – Wydęła wargi. – Ten las odgradza się od nas, tworzy barierę, za którą kryje swoje sekrety. Wędrujemy przezeń ślepi.
- Taak… - Zamyśliłem się. Laiwendë spędziła większą część swojego życia w lasach i rozumiała je tak, jak ja rozmawiałem z ogniem. – Jutro pojedziesz na przedzie kolumny. Będziesz szukała szpar w tej barierze i kierowała nas w ich stronę.
- Tak, panie. – Skinęła głową krótko, po żołniersku.
Odszedłem na swoje miejsce. Słyszałem, jak za moimi plecami dwoje strażników rozmawia cicho.
Moi podkomendni tracili wiarę i wolę, by podążać naprzód, a ja nie potrafiłem na nowo jej rozpalić, gdyż sam odczuwałem to samo. Przypomniałem sobie, jak moi bracia przemawiali do swoich oddziałów przed walką: Curufinwë odziedziczył po ojcu talent oratorski, Turkafinwë rzucał co chwila celne żarty, czym podnosił żołnierzy na duchu, Kanafinwë zżywał się z nimi, poznawał ich, rozumiał ich uczucia. Miało to jedną wadę – bardzo przeżywał śmierć któregokolwiek z nich. Nie chciałem się spoufalać z żołnierzami, a może po prostu nie potrafiłem. Zajęty polityką, wolałem nie angażować się emocjonalnie w takie sprawy. Teraz jednak, z daleka od narad i intryg, wydawało się, że to właśnie powinienem uczynić. Moje umiejętności w tej kwestii stanowiły odrębny problem.