Rzecz zainspirowana przez tę oto cudowną humoreskę: bormoglot deviantart com / art / Captain - Jack - Sparrow - 369692912
O której dowiedziałam się z nie mniej cudownych cotygodniowych polecajek, które wybiera - również absolutnie cudowna - aletheiafelinea. I jej poniższy drobiazg dedykuję.
FFNET psuje formatowanie. Kresek. Noż na chaos, to nie jest jakaś skomplikowana rzecz, taka kreska... O, i się naprawił. Zawsze warto ponarzekać, czasami los wysłucha.
Dzień po
Poprzedni dzień nie należał do najbardziej beztroskich w życiu Jacka. Nie należał do najgorszych czy zapracowanych, co to, to nie – żadnych nieumarłych piratów, żadnych przeklętych artefaktów, żadnych dusz potępionych czy potężnych bóstw ścigających po siedmiu morzach. Tylko zwykły napad, nawet udany. Bardzo udany. Co oznaczało celebrację, ta z kolei rum. Siedem mórz rumu. I kobiety.
Kapitan Sparrow nie był nawet pewien, który z wiernych marynarzy zaciągnął go w końcu do... Jack zatrzymał myśl w połowie. Przytargał do łóżka. Tak, tak lepiej, zdecydowanie lepiej. Przytargał do łóżka i nawet butelkę rumu obok postawił, na pobudkę. I zasłonił okna jakąś szmatą. I sprowadził, sądząc z miłego oddechu obok, damę do towarzystwa (Jack był dziwnie pewien, że sam pod koniec nocy by już żadnej nie był w stanie podprowadzić... uszczęśliwić, ach, to co innego, mężczyzna, choćby pirat, zawsze gotowy). Poczciwa dusza.
Jack wypatoczył się z pościeli, chwycił pierwsze lepsze portki, założył je, właściwie po omacku, wstał, zamrugał i... i coś go zaniepokoiło. Ciemna smuga w polu widzenia, konkretniej, jakby na nosie, ledwie dostrzegalna. Jeżeli ktoś po popijawie nie zadbał (podlec z tej poczciwej duszy), by zmyć mu... barwy bojowe z oczu, jeżeli wczoraj spili się tak, jak nie pamiętał, że się spili, to dzisiaj mógł przypominać... przypominać... jak się nazywało to egzotyczne zwierzątko z czarnymi plamami wokół oczu, o którym mu wspominała Elizabeth? w każdym razie, zapewne wyglądał jak nieboskie stworzenie, choć przecie był stworzeniem jak najbardziej boskim, o czym Pan zaświadczał, zsyłając mu, niczym wróbelkowi pokarm, kolejne statki do obrabowania. Kontur, w każdym razie, należało poprawić. Na nosie żadnych czarnych plam sobie Jack nie życzył.
Poprawienie wszakże stawiało go przed decyzją wymagającą męstwa większego niźli starcie z krakenem, kradzież rumu własnemu ojcu albo oszukanie Davy'ego Jonesa. Musiałby wpuścić światło do pomieszczenia. Zdjąć szmatę z okna. Nadal czując huczący niczym najgorszy sztorm ból głowy. Są rodzaje śmierci tak okropne, że nawet ostatni łotr się ich lęka.
Cóż, nie było wszakże rady. Jack wypił duszkiem z jedną trzecią butelki dla kurażu i ostrożnie, zamknąwszy oczy, przesunął zasłonę. O pół centymetra. Dama w jego łożu – zdążył o niej zapomnieć, która to właściwie była? – wydała z siebie pomruk protestu i przewróciła się na drugi bok. Pirat otworzył jedno oko. Na milimetr.
Jasność go oślepiła i zakłuła niczym cios bagnetem, jeśli nie bardziej. Zniósł to jednak mężnie i po kilkunastu sekundach podniósł powiekę o kolejne milimetry. Tym razem ból przypominał cios kulą armatnią. Jack chciał zrezygnować, potarł nos rękawem, niezgrabnie – ale, rzuciwszy okiem na materiał, teraz całkiem czarny, pojął, że prawdopodobnie kolor ma już i na ustach, i na policzkach, i wszędzie. Zagryzł więc zęby, otworzył drugie oko, pozwolił, zacisnąwszy dłonie, by nie paść trupem od razu, by fala cierpienia przetoczyła się mu przez ciało.
Wytrzymał. Przeżył. Oddech się mu wyrównał. Dał nawet radę przeżyć te katusze jeszcze raz i jeszcze raz, coraz bardziej rozbudzając damę negocjowalnego afektu, na co wszakże nie zwracał uwagi. Potem, w słabym świetle wpadającym przez na wpół odsłonięte okno (bardziej na wćwierć odsłonięte, Bogiem a prawdą), chwyciwszy ulubione lusterko (należało dawniej do jakiegoś markiza, który to, dureń, postanowił się wyprawić na Karaiby; Jack nauczył go rozsądku w kwestii doboru terenu a celu peregrynacji, lustro należało się mu więc najsłuszniej jako zapłata za nauki, które były zresztą trudne a żmudne, bo imć markiz był tępy jak muł), jęknąwszy dramatycznie na widok katastrofy, jaką miał na twarzy, znalazłszy w biurku potrzebne przybory, jął się wreszcie doprowadzać do porządku.
Po jakimś kwadransie, kiedy rzecz już zbliżała się ku końcowi, jął nawet nucić pod nosem. To wreszcie obudziło ostatecznie pannę; tak przynajmniej sądził z nagłego szmeru pościeli i złorzeczeń, jakie go dobiegły. Nie przejął się, póki owych normalnych objawów dnia po hucznym świętowaniu nie przeszył wrzask:
— Złodziej! Dessous mi moje ukradł! — Po tym francuskim wyrażeniu odgadł, że spędził wczorajszy wieczór w towarzystwie Anny „Hrabianki", twierdzącej, że jest nieślubną córką jakiegoś francuskiego zubożałego szlachciury. — Oddawaj, ty niecnoto, damę odzienia pozbawiać, wstydu nie masz, oddawaj!
Z temi słowy skoczyła mu do nóg. A właściwie wyżej, do, powiedzmy, pasa. Jack odruchowo jął bronić swej męskości, przy okazji zobaczywszy wreszcie, co też wdział na swe wdzięki. I zamierając, a potem z krzykiem i ochoczo wspomagając Annę w rozdziewaniu siebie. Wiele piracka brać może wybaczyć – ale różowymi serduszkami na bieliźnie nie chciał jej akurat cierpliwości próbować.
